Wiatr szumiał w drzewach,
drżał na liściach, omiatał trawy. To już wieczór - słońce ponad lasem -
a ja wśród rozchwianej wiatrem roślinności jak w kwitnącym ogrodzie,
siedziałem sobie na ambonie i czekałem na dzika. Nie nudziłem się. Czas
płynął wolno, a ja wśród szumu wiatru, jego pętli, zakrętów i zawirowań,
wśród drżących liści i traw ...kontemplowałem ... w sobie szukając ciszy.
I to pewnie wtedy czas nagle przyśpieszył i nagle wszystko splotło się
w taki splot, że teraz po latach nie jestem już pewien, czy to był tylko
sen, czy działo się to na jawie. Dziś po latach wiem na pewno, że z
wrażenia wtedy omal nie zemdlałem. I wiem, że kiedy zawirowało w całej
ambonie, odruchowo naciągnąłem sweter na głowę - potrącony kapelusz
potoczył się po podłodze, spojrzałem za nim i zrozumiałem:
To nie dziki, to osy! - Właśnie jedna mnie ucięła.
Osy krążyły, bzyczały i chciały kłuć. Piekł już policzek i nos!
Oczywiście, natychmiast pomyślałem o ucieczce, ale byłem jak w potrzasku.
Gdybym sięgnął po sztucer, kapelusz i plecak – one by mnie dopadły!
Spojrzałem w głąb ambony i przez oczka w swetrze oceniłem sytuację.
Plecak był daleko. Kapelusz jeszcze dalej. Tylko sztucer był pod ręką!
- To nie żarty! - zrozumiałem.
Rozeźlone osy bzyczały i uderzały zmasowanym atakiem.
- Chyba przeczekam aż się ściemni i wtedy sobie pójdę –
pomyślałem.
- Ale przecież jest pełnia, jak one zachowują się w świetle
księżyca? - zacząłem wątpić.
- A to mnie urządził! - pomyślałem bezradnie.
- Dziki są pewne! - wyszeptałem ze złością
- To Jakubiak wysłał mnie na tę ambonę.
Jakiś czas skulony, kryjąc się za swetrem próbowałem przeczekać.
Niezliczone gwiazdy polśniewały już w okienku, gdzieś w oddali porykiwał
jeleń, a aromat jesiennych ziół niósł ukojenie, ale kiedy znowu któraś
mnie ucięła uznałem, że muszę się bronić. Poświeciłem latarką ... na
suficie zobaczyłem przylepione osie gniazdo, ze zwężonego wyjścia
wypełzały kolejne zastępy
i pikowały jak myśliwce.
- One pewnie układały się do snu, a ja wtargnąłem w ich przybytek!
- zawahałem się przez chwilkę.
- Ale przecież te tak jak i inne ambony budowali moi koledzy,
myśliwi z naszego koła. Więc kto tu jest intruzem? - jeszcze się
wahałem.
Kiedy jednak zapiekło kolejne miejsce na twarzy, już byłem zdecydowany.
Sięgnąłem po kapelusz ... leżał w najdalszym kącie ... wychyliłem się i
już go miałem. Wtedy poczułem pieczenie na karku i to przesądziło:
- Ja wam dam! - warknąłem z podwójną złością i spojrzałem na gniazdo.
Sweter był rzadki, widziałem dobrze ... gniazdo było duże i bardzo
starannie wykonane. Ścisnąłem kapelusz w dłoni i już nie rozmyślając,
podkręconym zamachem walnąłem w nie. Chciałem jednym uderzeniem strącić
i wyrzucić je z ambony.
Ale źle trafione spadło na podłogę, potoczyło się i rozpadło, na
delikatną jak opłatek abażurową osłonę i okrągły wielokomorowy oblepiony
czerwiem plaster.
I tak to się zaczęło! Teraz wszystkie, pewnie tylko z wyjątkiem
czerwiu ... rzuciły się na mnie, a ja błyskawicznym wypadłem złapałem za
gniazdo i gubiąc trochę czerwiu, wyrzuciłem z ambony najpierw tę część
z komórkami, a potem abażur. Osy na to jakby osłupiały i tym razem żadna
mnie nie ucięła. Dopiero po chwili zabzyczały z jeszcze większą złością,
a ja zacząłem rozpaczliwe opędzanie, a potem strącałem je już z
rozmysłem! Oczywiście walka musiała być równa, bo czułem kolejne
ukąszenia.
I tak zaścieliłem nimi prawie całą ambonę, a os nie ubywało.
Zauważyłem, że niektóre już strącone, jakby ożywały, wspinały się po
ścianie ambony i znów ruszały do ataku. I wtedy zobaczyłem, że w miejscu
po gnieździe jest szczelinka na zakładce papy. Tajemnicze przejście!
Stamtąd wyślizgiwały się nowe odwody. Trzasnąłem tam i kilka spadło.
- Skąd ich tyle ... może ściągają z całej okolicy? -
pomyślałem, ale teraz już nie panikowałem!
Miałem swoja taktykę. Trafiałem je w locie, na ścianie i w
szczelinie. I tak osiągnąłem przewagę. A nawet chwilowe zatrzymanie
walki. Trwało to dobre pięć minut. Wprawdzie czasem podlatywały po kilka
i widziałem w okienku ambony ich patrole, ale zaraz zawracały. Mogłem na
chwile zdjąć sweter z głowy. Otarłem czoło i przeczesałem rozczochrane
włosy, Potem oganąłem pobojowisko:
- Tyle os, jaka szkoda! - wyszeptałem.
Wyjąłem z plecaka ręcznik, zwilżyłem wodą sodową i przyłożyłem kompres
na obolałe miejsca.
- Dobrze, że nie jestem uczulony! - pomyślałem.
Później miałem jeszcze tylko jeden atak. Przyleciała jakaś grupka,
nieduża ale zawzięta. Znów schowałem się pod sweter i w kilka minut
rozprawiłem i z nimi.
Niedługo na niebo wytoczył się księżyc. Okrąglutki, o łagodnym
obliczu zawisł ponad lasem i uśmiechnął się do mnie.
I wtedy postanowiłem, że mimo wszystko zostanę do rana!
Autor: Witold Wnukowicz
Opowiadanie to pochodzi z książki:
"Z wędką i strzelbą – Opowiadania"
Przedruk za zgodą autora