Witold Wnukowski
MAŁA
POMYŁKA
Wiatr
w podmuchach targał drzewami, drżał na liściach, zwiastował burzę. -
Dziś do łasu nie pójdę! - postanowiłem.
Przed kilku dniami jeden z
kolegów, wchodząc na ambonę spadł z wysokości kilku metrów ...teraz
leżał w szpitału z nogą na wyciągu i cierpiał. Kupiłem drobny upominek i
poszedłem w odwiedziny.
Otworzyłem ciężkie drzwi szpitalnej
portierni, pokonałem kilka schodków ... skrzypienie drzwi i odgłos moich
kroków odbiły się echem od ścian wysokiego holu, zadudniły w szerokiej
przestrzeni i onieśmieliły już na wstępie.
- Dzień dobry! - powiedziałem
schylając się do okienka.
Ludzie w bieli ... dwóch mężczyzn i kobieta,
gestykulujac rękoma podkreślałi ważność prowadzonej rozmowy ... chyba
mnie nie zauważyli. Wciąż onieśmielony powtórzyłem cicho:
- Dzien dobry!
Ponieważ jeszcze nie zauważyli, powtórzyłem trochę głośniej:
- Dzien
dobry!
Dopiero wtedy siedzący bliżej mężczyzna powoli odwrócił głowę,
ogarnął mnie spojrzeniem i spytał:
- Słucham?
- Ja w odwiedziny. Na
chirurgię. Do pana Pękali!
- Zaraz, zaraz! - powiedział i nie spiesząc
się sięgnał po gruby zeszyt, potem wodząc pałcem z góry do dołu czegoś
szukał.
- Jak, jak? - spytał kilka razy.
- Pan Pękala! - powtórzyłem.
-
A jest! - znalazł i marszcząc brwi powiedział
- Ksiądz Pękala!
- Pan Pękala! – powtórzył
em.
- Ksiądz Pękala! - upierał się
- A kim pan
właściwie jest? - spytał jakoś tak podejrzliwie - w tych czasach
podejrzliwość była normalnością. - -Kolegą! - powiedziałem, nie dziwiąc
się niczemu.
Tamci dwoje przestali rozmawiać, uśmiechnęli się i z
zainteresowaniem spojrzełi najpierw na mnie, a potem po sobie. Mężczyzna,
chyba portier, podszedł do okienka, wystawił głowę na drugą stronę,
rozejrzał się po holu i dopiero wtedy zapytał:
- W jakiej sprawie? Teraz
tamci przestałi się uśmiechać i z jeszcze większym zainteresowaniem
popatrzyli w moją stronę.
- No, w odwiedziny! - powiedziałem nieco
zdziwiony. No bo jak, dzisiaj przecież dzień odwiedzin ... a on pyta? -
-----
- Chciałem odwiedzić kolegę! - dodałem bagatełizując tego księdza.
- Co za
czasy! - pomyślałem - Na każdym kroku trzeba się tłumaczyć. Wszędzie
jakieś niedowierzania!
- W odwiedziny! - powtórzyłem.
Portier powoli
wstał ze swego krzesła, podszedł do tamtych, poszeptali, potem odwrócił
się i powiedział do mnie: - -
- To w błoku numer trzy! Siostra zaprowadzi!
Potem usiadł i wypisał przepustkę. Kiedy mi ją wręczał, powiedziałem
przez skromność:
- Może sam pójdę?
- Nie, nie! - tamten odparł szybko,
ale grzecznie
- Siostra zaprowadzi! Tymczasem siostra już wstała z
krzesła i już wyszła przed portiernię.
- Pan do księdza? - teraz ona
zagaiła.
- Tak! - potwierdziłem na odczepnego. Wyszliśmy na szpitalny
dziedziniec, minęliśmy bramkę otwieraną łańcuszkiem ze środka portierni,
kilka dorodnych buków i rozłożystych dębow zacieniających podwórze i już
byliśmy pod budynkiem oznaczonym ogromną rzymską trójką i tablicą z
napisem - "Oddział chirurgiczny".
Brama wejściowa też była ciężka, z
trudem odciągnąłem i siostra weszła pierwsza. Zaraz były szerokie, z
metalowym okuciem schody, potem jeszcze jedne drzwi i tutaj oszołomiła
mnie biel i zapach jodoformu. Nie znosiłem wnętrz szpitalnych,
onieśmielały mnie swoją bielą, zapachem i tym ogromem.
- Proszę za mną -
powiedziała siostra.
W holu było dużo chorych i odwiedzających. Chorzy w
szlafrokach, pidżamach i kapciach. Niektórzy kuśtykali dźwigając cężkie
gipsowe opatrunki. Inni leżełi na wystawionych tu łóżkach.
- Biedacy -
pomyślałem - Nie ma dla nich miejsca na sali!
- Proszę tutaj - siostra
podeszła do białych drzwi.
„- Sala nr 5. Izolatka. Wstęp wzbroniony" -
przeczytałem. Idąc wzbudzaliśmy ogólne zaciekawienie. Prowadzony przez
siostrę musiałem wyglądać ważnie - bo przecież w odwiedziny do chorych,
zwykli ludzie przychodzą tu sami. Mój chory kolega odgrodzony parawanem
od drugiego chorego, leżał sobie w dwuosobowej salce. Jego złamana noga
ułożona w drucianej szynie wyciagnięta wysoko, była na wyciągu.
- Gość
do księdza - powiedziała siostra.
Pękala uśmiechnął się łagodnie,
podziękował siostrze za uprzejmość i podał mi rękę. Ująłem jego miękką
dłoń i ledwie opanowałem się przed pocałowaniem. Milczałem. Na sąsiednim
łóżku jakiś mężczyzna leżał z podłączoną kroplówką. Dopiero kiedy
siostra wyszła spytałem Pękalę:
- No jak się czujesz? Masz pozdrowienia
od kolegów!
- To coś poważnego? - spytałem patrząc na jego nogi.
- Złamanie lewej kości podudzia z łekkim przemieszczeniem - powiedział
fachowo.
W szpitalach pacjenci już po krótkim czasie wyrażają się
poprawną medyczną nomenklaturą.
- Pozdrowienia od kolegów – powtórzyłem
- Mówili, że straciłeś przytomność. Heniek cię znalazł. Masz szczęście.
- Tak! Spadłem z ambony! Przytomność odzyskałem dopiero w szpitalu!
- Na drugi dzień - uśmiechnął się.
- Masz szczęście – powtórzyłem.
- No, a co
z tym księdzem?
- Cicho! - Pękala przyłożył palec do ust, dyskretnie
wskazując na sąsiada.
- Byłem na połowaniu i spadłem z ambony -
wyszeptał
- Kiedy odzyskałem przytomność, leżałem w komfortowych
warunkach otoczony szczególną opieką. I wtedy zorientowałem się, że
biorą mnie za księdza – zaśmiał się.
- Aha! - zrozumiałem
- Pomylili
leśną ambonę z kościelną!
- Teraz ja zaśmiałem się.
- Właśnie! –
potwierdził.
- I co, nie sprostowałes?
- A po co? - Pękala pokazał
palcern na luksusowe urządzenie salki.
- Widziałeś ile łóżek jest na
korytarzu? - dodał i znowu dyskretnie spojrzał na ciężko chorego sasiada.
- Przecież jest mi tu dobrze! - stwierdził.
„Autor: Witold Wnukowicz
Opowiadanie to pochodzi z książki:
"Z wędką i strzelbą – Opowiadania"
Przedruk za zgodą autora