Wiatr w porywach świstał, szumiał, podrywał śnieg ...
czasem cichł by potem jeszcze wzmóc swoje szaleństwo. Tak było w nocy.
Później osłabł, rozlał się i nad ranem ustapił.
Grupa myśliwych właśnie na ten dzień miała w planie zimowe
dokarmianie leśnej zwierzyny Trzeba przejrzeć paśniki, założyć siano,
uzupełnić sól w lizawkach, wyłożyć karmę.
- Ale jak tam się dostać?
Stachu włożył kożuch, ciepłe rękawice, wyprowadzil auto i pojechał.
Ruszony pędem śnieg zakłębił się, uniósł i opadł. Jechał wolno.
Wymieciona wiatrem droga, szklanym blaskiem odradzała szybką jazdę.
Potem skrecił i już był na miejscu. Zimowa wieś powitała go szpalerem
ośnieżonych słupków i sztachet, w śnieżnych białych czapach zawadiacko
zsuniętych na bakier. Było cicho i pusto. Niedzielny wiejski
świat spał jeszcze niedzielnym porannym drzemaniem. Nawet na przydrożnym
stawie, choć był zamarznięty, też było pusto. Może później, może po
obiedzie, będzie tu gwarno od bawiących się dzieci. A teraz tylko śnieg
wirowal i wirowal, dużymi płatami opadając na ziemię
Stachu podjechał pod dom Janka, wysiadł, podszedł do zamkniętej furtki,
zdjął druciany pierścień, otworzył i skrzypiąc butami wszedł do zagrody.
I nagle zatrzymał się, bo pies skoczył do niego i wisząc na krótkim
łańcuchu szczekał i dusząc się na zaciśniętej obroży, straszył jakby
chciał urwać ten łańcuch.
- On nie gryzie! - zawołał Janek.
- No, nie gryzie! - odfuknął Stachu.
- Buda! - Janek krzyknął na psa, podbiegł, zamierzył się jakby chciał
go kopnąć, a ogłupiały pies, nie uderzony zaskowytał i schował się do
budy. I dopiero kiedy odeszli, znów wylazł, uniósł łeb i na luźnym
łańcuchu zawył słać skargi do swojego echa - "szczekać źle, nie szczekać
źle!"
Tymczasem oni przeszli za stodołę, a tutaj czekały już sanie ...
zwyczajne, mocne, długie, wyglądały jakby ktoś, "bo zima", z
nieheblowanych desek, jeszcze lepkich i pachnących żywicą, w pośpiechu
zbił to pudło i osadził na płozach. Do tego dyszel z metalowym kołkiem,
orczyk z furmanki ... i koń. Zaprzężony, przywiązany lejcami do
ogrodzenia ... właśnie parskał, grzebiąc kopytami w śniegu - pewnie za
długo już czekał i zdawało się, że zaraz zacznie cały dygotać, jakby to
on tak mógł przyspieszyć czas i ruszyć do galopu.
- No ... takimi saniami, to można na koniec świata! - zażartował Stachu
witając się z kolegami. Był tu Kazik, Heniek, Zdzichu.
- Darz bór! Darz bór! - wymienili pozdrowienia i zabrali się do roboty.
Ładowali snopówkę, a Kazik niósł kolejny worek z ziarnem kukurydzy.
Stachu pomógł im i ruszyli w łowisko. Jechali w kuckach, skuleni
przed zimnem i rozgadani. Bo jak zawsze, jak na każdyrn myśliwskim
spotkaniu, tak i ta wyprawa, była im większą frajdą niż trud czy zimno.
Jechali ostro. Wypoczęty koń ruszył z kopyta i ciągnął, jakby radość
myśliwych i jemu dodawała siły. Mimo śliskiej nawierzchni, nie poganiany,
z rozwichrzoną grzywą pędził i pędził. Najpierw poprzez pola, a potem
zostawiwszy na horyzoncie łuk nieba ..... poprzez las. Jeszcze na polach,
jak koń już się trochę wybiegał i chciał zwalniać, Kazik żeby
przyspieszyć, a może tylko dla fasonu podnosił się, zaciskał zęby,
odchylał ku tyłowi i biorąc szeroki rozmach batem śmigał, zakreślając
esy floresy. A kiedy bacik miał się już, już wpijać w grzbiet zwierzęcia,
podrywał go i tylko z fantazją rzemykiem strzelał w powietrzu. I koń
przyspieszał.
Jechali resztką dawnego traktu handlowego ze Ślaska na Dolne Łużyce.
Oparta o wzgórze, o dolinę, to o wał ziemny droga - miejscami
rozdzielała się, omijała jakąś kępkę drzew, jakiś kamień, wpadała do pól
i znów wracała do lasu. Zmęczony tym biegiem koń już ciężko dyszał, a
pot strumieniami spływał po jego bokach. I właśnie wtedy, jak dojeżdżali
do paśnika pod gniazdem czarnego bociana, nagle zerwał
się
wiatr, uderzył w zwały śniegu, tumanem otoczył konia, sanie, ludzi i
zakołysał. A oni jak łodzią na wodzie ... wspieli się na grzbiet tej
fali i jakby na zgubę - runęli w jej odmęt. Wiatr uderzał kilka razy.
Wzbijał kolejne tumany śniegu, ciskał je ku sobie, siekał konia i twarze
jadących. Na szczęście wkrótce ustapił i nastała cisza.
A sanie znow bezpiecznie ślizgały się po śniegu.
Dobrych kilka minut byli w tym niebezpieczeństwie. Gdyby Kazik nie
trzyrnał mocno za cugle, spłoszony koń mógł ponieść i w opętańczyrn
galopie mógł ruszyć w tę czeluść ze śniegu i mógł wywrócić sanie. Ale
udało się. Podjechali pod paśnik, Kazik zatrzymał konia. Wytarli go.
Nakryli ciepłą derką. Założyli snopówkę za szczeble paśnika. Uzupełnili
sól w lizawkach. I dalej pojechali w milczeniu. W milczeniu, bo pewnie
byli przejęci tym atakiem wiatru, a może w milczeniu ... by w ciszy
wsłuchać się jak w takt końskich kopyt, sanie płozami grają na strunach
zmrożonego śniegu. I wtedy zobaczyli zająca ... błyskawicznym susem
skoczył, potknął się i w białej smudze nad powierzchnią lasu porywając
śnieg za sobą, z wdzięczną płochością znikał pomiędzy drzewami.
Rozbawieni spojrzeli za nim ... i żeby lepiej widzieć, a może żeby
lepiej zapamiętać, przed lśniącym blaskiem dłonią osłaniali oczy. W
owym czasie stan zajęcy był bardzo niski i w obwodach łowieckich szaraka
spotykało się nieczęsto. Stąd ich zaciekawienie. Teraz koń szedł równo.
Nie popędzany. Krok za krokiem. Cierpliwie ciągnął sanie od paśnika do
paśnika, od buchtowiska do buchtowiska.
Minęli Klików, Milówke, Nowoszów. Minęli ambonę Mazura, studzienkę
Mariana, lasek Staszka, rów Edka, miot Maćka, górkę Heńka, ambonę Janka,
poletko Waldka.
Nazwane ich imionami, bo właśnie w tych miejscach, któryś z nich lubił
polować, tam kiedyś strzelał z sukcesem albo tam miał pamiętne pudło.
Taki zwyczaj wśród myśliwych był od wieków. Bywało, że w tej części
Borów Dolnośląskich, zwanej Puszczą Zgorzelecko - Osiecznicką polowali
znakomici goście. I na przykład pod Okraglicą, ustawiony jest kamień z
napisem: "Wilhelm, książę Prus, 23 kwietnia 1879 r. strzelił tutaj swego
pierwszego głuszca". Na terenie nadleśnictwa Węgliniec, do tej pory
zachował się obelisk upamiętniający strzelenie 5 grudnia 1906 roku przez
cesarza Wilhelma II, byka czternastaka. A w innym miejscu stoi obelisk z
roku 1920, upamiętniający polowania księcia Fryderyka, pana Kliczkowa. Z
treści inskrypcji wynika, że książę w ciągu swego życia ubił aż 1348
jeleni! Uplynął czas, tamci odeszli w krainę wiecznych łowów. A nowi
myśliwi, niemniej zapaleni i świetni, też zostawili tu swoje ślady.
Kończył się dzień. Zbliżał wieczór. Łagodny wiatr, w łagodnym powiewie
ledwie poruszał gałęziami drzew i jakby naśladując letni szelest pobliskiego
sitowia, śpiewał i grał delikatnym drżeniem...... czasem cichł tlumiąc
dźwięk, a czasem coraz głośniej i głośniej śpiewał z każdym nowym
podmuchem.
Kiedy dotarli do ostatniego paśnika, nad lasem poczęło szarzeć i
wkrótce w przeźroczystym i mroźnym powietrzu na niebie, rozświeciły się
gwiazdy i przyszła noc.
W poświacie gwiazd i strumienia mlecznej drogi, ośnieżone drzewa
rozbłysły się srebrnym blaskiem, podkreślając leśny krajobraz w
powietrzu.
Myśliwi skończyli prace i nie chcąc się jeszcze rozstawać nakryli konia,
zadali obroku i rozpalili maleńkie ognisko. Wiatr poruszał
jasnomiedziane płomienie i kładąc blaski i cienie na twarze siedzących,
barwił je i ożywiał. Rozmawiali o kolegach, o znajomych, o zimie. Ale
ten zdawałoby się obojętny temat rozmowy, pozwalał im od czasu do czasu,
na mile nawiązywanie do ich zamiłowania. I wtedy atmosfera nabierała
szczególnego ciepła ... ożywiała się ... czasem nawet bulgotała i
kipiała jak wrzątek. Ale nigdy nie przelała się, by kogokolwiek poparzyć.
Zrobiło się późno. Wiatr napędzał pojedyńcze chmury ... popielate i
białe płynęły poprzez niebo ospale i leniwie, łączyły się w
majestatycznym orszaku i odpływały, kończąc dzień zimowego dokarmiania!
Autor: Witold Wnukowicz
Opowiadanie to pochodzi z książki:
"Z wędką i strzelbą – Opowiadania"
Przedruk za zgodą autora