Suche liście w bezszelestnym
tańcu kreciły się na wietrze i wolniutko kolorami zaścielały ziemię. To
już jesień. Zasiadłem dosyć wcześnie. Zachodzące słońce jeszcze na
czerwono malowało niebo, a nad lasem wschodził księżyc ... blady,
nieśmiały - rozjaśnił się dopiero kiedy dzień pogubił się za horyzontem,
kiedy pociemniało i z wieczonym chłodem na dobranoc zaśpiewały ptaki.
Przyszedłem wcześniej, bo właśnie chciałem zobaczyć zachód słońca i
wschód księżyca. Wysłuchać ptasich treli. Poczuć ostatnie ciepło dnia i
pierwszy powiew wieczonego chłodu. Przyszedłem, bo jakiś pojedynek
upatrzył sobie kilka sąsiednich pól i niszczył plon. Zasiadłem na "rodzinnej"
i choć wiatr był zmienny, miałem nadzieję, że dzik mnie nie zwietrzy.
Ambona była duża ... odsunąłem deskę na bocznej ścianie i leżąc mogłem
czekać, wypatrywać, zasypiać, budzić się, obserwować i znów zasypiać, A
właściwie drzemiąc, czuwałem.
Z przodu miałem owies, dalej las wysoki ... cień drzew sięgał poza
połowę pola, ałe za to przed cieniem jasno było srebrem księżyca i
złotem dojrzałego zboża. Czekałem długo, dopiero po północy posłyszałem
pierwszy szelest i pierwsze ciche fuknięcie.
- To ten! - byłem pewien. Locha fuka głośno i grubo, jakby chciała
postraszyć. A on wciągając powietrze smakował zapachy.
- To ten! - nie miałem wątpliwości.
Dzik był ostrożny i trzymał się cienia. Zboże było wysokie i on
bezpiecznie w nim się czuł. Upłynęło sporo czasu zanim podszedł bliżej i
zanim mogłem zobaczyć, jak zrywa dzwonki owsa ... unosił gwizd to w górę
to w dół, jakby wiosłował łbem i płynął przez łan. Ałe strzełać nie
mogłem. Ukazywał się tyłko na chwilę i widziałem go niewiełe. - Szczwany!
- chwaliłem.
Na polu było kilka miejsc wyłożonych przez wiatr. - Niechby tam
wszedł, dostałbym go! - pomyślałem i w tym momencie dzik tam wszedł.
Spojrzałem przez lornetkę i już się składałem, ałe ten chytry cofnął
się, a ja musiałem znów pochwalić: - Szczwany! - spryciarz przez jakis
czas nawet nie wystawił gwizda.
Tymczasem czas, arbiter wszystkich poczynań mijał szybko. Księżyc był
już w połowie drogi i wysoko na niebie razem z gwiazdami nabierał sił
przed dalszą wędrówką. A ja nie zasypiałem i nie nudziłem się. Odyniec
był blisko, nasłuchiwałem i pilnowałem, kiedy będzie na strzał. Poźniej
księżyc ruszył i zjeżdżając z wysokości powydłużał wszystkie cienie i
przyszedł brzask i świt. Dopiero wtedy mój dzik wyszedł tak, jak
chciałem. Szybko przyrzuciłem broń i już celowałem, a on ... znów jak
złodziej cofnął się i schował.
- Szczwany! - kolejny raz pochwałiłem.
Teraz pewnie zrozumiał, że go chwałę ... unosił gwizd, nabierał karmy,
chował się i wyraźnie zadowolony sam ze siebie, ciamkał jeszcze głośniej.
Kończyła
się noc i kończyła się moja cierpliwość. A on igrał. I igrał. Dopiero
kiedy księżyc zjechał zupełnie nisko i schował się za horyzontem...
kiedy pomieszały się kolory, na skraju największego z wyłożonych miejsc
zobaczyłem czarną plamę. Nie miałem watpliwości. Ten szczwany znów
wysunął gwizd. W szarości wstającego dnia wprawdzie widziałem
niewyraźnie, Ałe widziałem! - Teraz, ałbo nigdy! – postanowiłem.
Stał nieruchomo jakby zastanawiał się którędy bliżej do łasu. Właśnie
wtedy naciągnąłem przyspiesznik i wycelowałem prosto w łeb. Ale znów nie
strzeliłem.
- Co to za cel? - na chwilę zwątpiłem.
- Niech wyjdzie trochę lepiej! - pomyślałem.
I wciąż przez lornetkę oglądałem tę plamę. A czas płynął. Księżyc
zaszedł. I już dniało. Szarość przyprószona porankiem wieściła już czas
słońca. Z niedalekiego kościółka ozwał się dzwon, a razem z nim na
pobliskich stawach zagęgały dzikie gęsi. I powiał poranny ciepły wiatr.
W zgiełku dzwonu i podrywających się do lotu gęsi, wiatr
przetarł dzień i czama plama znikła! - To koniec! - pomyślałem. I choć
pozostał niedosyt nieudanego polowania, byłem zadowolony. Bo przecież
miałem za sobą piękny wieczór, pełna napięcia księżycowa noc, brzask i
świt. Postanowiłem zejść z ambony i pojść do samochodu. - Trzeba
wypuścić psa, niech sobie pobiega! - pomyślałem.
Rafi przez całą noc cierpliwie
czekał na swoją kolej. Teraz ochoczo wyskoczył i choć nie słyszał
strzału, po moich śladach pobiegł do ambony i już przekladał pole. Z
daleka słyszałem jak parskał, jak waflami rozdmuchiwał rosę. To
właśnie wtedy niespodziewanie dał anons i choć zmęczony byłem całonocnym
czuwaniem, musiałem tam pojść bo ten uparty pies gotów szczekać do
następnego ranka.
Najpierw odczekałem,
próbowałem przywoływać ... wszystko nadaremne. Poszedłem wiec i go
odnalazłem. W zbożu było mroczno, rozchyłiłem je i tam gdzie szczekał, w
miejscu gdzie przedtem widziałem nieruchomą czarną plamę, zobaczyłem
jeża!
Biedne, małe zwierzątko zwinięte w kłębek, broniło się naprężonymi
kolcami.
- Celowałem do jeża! - zakląłem.
- Chciałem strzelać do jeża! - znów zakląłem i wtedy straciłem humor.
Zrezygnowany, wolnym krokiem wracałem przez las. Pies pobiegł gdzieś
bokiem. Wśród grubych drzew ominąłem zarośla, zaplątane w pnączach
krzaki i maleńkie źrodełko. Jego woda cichutko ciurkając, wśród kamieni
bystrymi smużkami spływała do pobliskiej rzeczki ... poranne słońce
przenikało korony drzew i migocąc w lusterkach niespokojnej wody, niosło
radość pogodnego poranka.
A ja czułem zmęczenie. Ostra jasność przygniatała mnie, wyostrzała
zmysły, w głowie rozpalała ogień. Myśli buzowały, buchały,
rozpryskiwały się jak iskry w ognisku, potem przygasały, by później
wybuchnąć ze zdwojoną siłą.
- Chciałem strzelać do jeża! - kolejny raz zakląłem.
Właśnie wtedy zza łuku drogi, stamtąd gdzie stało moje auto, dobiegły
czyjeś głosy.
- Może to koledzy myśliwi? Może też po nocnej zasiadce? - pomyślałem.
- A może ktoś kradnie opony z mojego samochodu?
- raptem tak pomyśłałem i poczułem jakby na głowę wylano mi kubeł zimnej
wody. Wtedy samochodów nie kradli, a o opony było trudno i to się
zdarzało!
Żeby sprawdzić, wychyliłem się na drogę i już było za późno. Tamci
szli wprost na mnie. Było ich trzech!
- Co, strzelił pan łanię? - zagaili podchodząc błiżej.
- Łanię? - odruchowo powtórzyłem. Łanie we wrześniu są w okresie ochronnym.
Zrozumiałem, że oni nie
mają pojęcia o łowiectwie. Złożyłi mi gratulacje ... nie protestowałem,
bo i po co?
- Pomóc? - któryś spytał.
- Pan ma kolegę ... pewnie nie trzeba! - skwitował drugi.
- Kolegę? - znowu mechanicznie powtórzyłem i nie zaprzeczyłem.
- No ... ten Rafał! - odrzekł trzeci.
Zrozumiałem, że chodzi o Rafiego, ale
nie prostowałem. Widocznie słyszeli jak przywoływałem i zrozumieli
inaczej.
- Na ryby? - spytałem widzac, że mają wędki.
Rzeczka była niedaleko, ryb tam niewiele, ale wędkarze to dopiero
marzyciele. Oni nigdy się nie łamią! A jaką mają fantazję? Niech próbują!
- Do widzenia!
- Do widzenia!
- Będą mieli takie ryby, jak ja łanie! - uśmiechnąłem się sam do siebie i
zrobiło mi się raźniej.
Autor: Witold Wnukowicz
Opowiadanie to pochodzi z książki:
"Z wędką i strzelbą – Opowiadania"
Przedruk za zgodą autora