Pałac
z Niszami
Las tu jakby rzadszy - wysokie
cedry i oplatające drzewa liany, których latwo je pozbawić. Wycinamy co
się da, by powiększyć pole widzenia. Tak, to najwyraźniej jest
dziedziniec. Idziemy dokoła prostokąta, obmacując ściany. Zaczynamy od
krótszej z nich; prawdopodobnie zamykała niegdyś rozlegle podwórze,
naprzeciw części - wydaje się nam - paradnej. To tam Edmundo dostrzegł
wnękę jak gdyby zamurowanych drzwi. Przejść przez nie nie można, ale na
pewno są bardzo ważne, skoro Guillen długo badał je bez słowa. . -
Tak, teraz dopiero mogę stwierdzić - mówi wreszcie, że znajdujemy się w
mieście Inków, nie zaś zbudowanym w okresie kolonii.
Te drzwi - to jak
inkaska pieczęć. Typowe drzwi doblejamba, o podwójnym profilu, używane
wyłącznie w linkaskiej architekturze. Rzeczywiście - typowy kształt
trapezu, profil podwójny. Tylko jak zrobić ich zdjęcie? Drzewa rzucają w
jednym miejscu głęboki cień, podczas gdy tuż obok - jaskrawy blask
slońca. A że cienie liści poruszają się, wszystko migoce w straszliwych
kontrastach swiatła. Flavio jest jednak zdania, że lepszych warunków
nie będzie. Aparat łotograficzny, kamera. Co z tego wyjdzie - okaże się
dopiero w Warszawie.
Dochodzimy do rogu muru i po wspięciu się na gruzy
- dostrzegamy nie opodal nieduże, cylindryczne pomieszczenie, w
najwidoczniej niezłym stanie. Spuszczamy się ostrożnie i wchodzimy za
chwilę przez drzwi do prywatnej - zdaniem Guillena - łazienki. W
ścianie - kamienny rurociąg, jak przy miejskich wodociągach. Gdzieś w "podłodze"
musiał być – zarośnięty teraz i pewnie zatkany - odpływ wody. Tym razem,
wypróbowany wcześniej eksperyment z wywoływaniem wody nie daje
rezultatów.
Czyżby to była łazienka Inki?
Dalej - ściana dłuższego
prostokąta pałacowego dziedzińca, na wprost tej, przez której ruiny
przyszliśmy tutaj. Jest mocno zniszczona; schodzi w dół, do murowanego i
ciemnego teraz wąwozu ulicy, za którą widzimy następny szereg
połączonych ze sobą zabudowań. Zeskakujemy z muru, podając sobie ręce.
Maczety odsłaniają wejście do nowej kamiennej budowli. Kiedy wchodzimy
do środka - wygląda na to, że to ona jest najlepiej zachowana, chociaż
kamień, z którego wybudowano ją przed wiekami, nie jest obrobiony zbyt
dokładnie. Ale wysokie ściany przetrwały chyba w całości obramowanie
drzwi, przez które weszliśmy przed chwilą - kompletne, z wieńczącym je
gzymsem. Dookoła nisze, takie same, jakie widzieliśmy w chatach
współczesnych Indian, choćby w kolonialnej Vilcabambie.
To w tych
niszach - mówił Guillen - stawiano idole, składano rzeczy. Kiedy
przypatrzymy się im z bliska - widać jeszcze resztki czerwonego stiuku,
zapewne pozostałości malowideł, o których wspominali kronikarze. W
rogu - ogromny kamienny drąg, o którym wiem, że jest gwoździem, bo
podobne widziałam w Machu Picchu. Wypadł pewnie ze ściany, gdzie był
wmurowany, aby służyć do wieszania ubrań. Obok leży duży, płaski kamień,
starannie obrobiony w ksztatcie litery "T". Guillen mówi, że to półka;
dłuższym koncem wpuszczano ją w mur. Kiedy w sąsiednim, równie dobrze
zachowanym pomieszczeniu także znajdujemy nisze - Guillen nadaje nazwę
budowli, która odtąd będzie nosić miano Pałacu z Niszami.
Są Dachówki!
Pora wrócić na
dziedziniec. Została nam do zbadania największa jego część, w której -
jak się nam wydało, bo tam właśnie dostrzegliśmy prześwit pustych drzwi
- winny się były znajdować niegdyś apartamenty władcy. Odrzwia tu
niewysokie – żeby przedostać się przez nie, trzeba się mocno pochylić.
Niższe ich partie, podobnie jak i cała budowla, jak wszystkie mury w tym
mieście - przykryła najwidoczniej bardziej opasła z każdym wiekiem, z
każdym nawet rokiem warstwa próchnicy. "Zaplecze" ściany z framugą nie
istniejących już drzwi, które według opisu Martina de Murua - były
cedrowe, najbardziej niestety zniszczone; nigdzie nie mogliśmy się
dopatrzeć królewskich wspaniałości. Narożną część zewnętrznej ściany
rozsadziło potężne drzewo, którego korzenie spływały na dziedziniec splotami
jak gigantyczne węże. To pod tym właśnie drzewem zobaczyliśmy dachówki.
Ktoś je pozbierał, a może wykopał i -ułożył w kącie pomiędzy pniem a
murem. Czy byt to ten sam poszukiwacz, na ktorego ślady trafiliśmy pod
skalnym głazem? " Kto wie?
Flavio woła Profesora, bo poruszył ziemię
łopatą po przeciwnej stronie ściany i tam rownież odkrył dachówki.
Leżały w ziemi, ułożone jedna na drugiej, obsunięte najwyrażniej z dachu
niczym talia kart. Może podczas pożaru? Kronikarze wojny wspominali, że
Pałac Inki - pokryty dachówką - zastali spalony. Są dachówki i są ślady
popiołów. Dachówki przyjęli Inkowie z budownictwa hiszpańskiego, te
wydają się jednak większe, grubsze, bardziej prymitywne. Edmundo ogląda,-
fotografuje je, mierzy, zabiera jedną - by przeprowadzić w Limie
badania laboratoryjne. Obok dachówek Flavio znajduje resztki ceramiki.
Składamy fragmenty i wyłania się z nich kształt arybalo - dużego dzbana
o kolistym dnie, charakterystycznego dla inkaskiej ceramiki.
- Jesteśmy
w Vilcabambie! - obwieszcza uroczyście Edmundo. Klimat wysokość, typ
roślinności, nazwy miejscowości, rozległość miasta, spotkane w nim
budowle, teraz zaś pałac, w którym znalazł drzwi o podwójnym profilu,
resztki czerwonego stiuku w niszach, a przede wszystkim - dachówki -
przekonują ostatecznie Edmunda Guillena, że znajdujemy się nie gdzie
indziej, lecz właśnie w ostatniej stolicy Inków. Mieście, którego
szukali złodzieje i podróżnicy, którego tożsamość starali się ustalić
uczeni - od Hirama Binghama, poprzez Gene Savoya do historyków
peruwiańskich z Cusco. W mieście, które profesor Guillen poznawał
mozolnie od dziesięciu lat, szperając w kronikach, archiwalnych
sprawozdaniach, listach sprzed czterech stuleci. Dzisiaj, 22 lipca 1976
roku, zdobył pewność, że droga, którą wytyczyły dokumenty,
przyprowadziła jego i nas do tego samego miejsca, w którym 24 czerwca
1572 roku stanęły wojska hiszpańskie pod wodzą generała Martina Hurtado
de Arbieto. Kronikarz Pedro Sarmiento de Gamboa, oficjalny sekretarz i
chorąży wyprawy, zatknął wówczas królewski sztandar na głównym
dziedzincu przed Pałacem Inków w obecności siedmiu kapitanów - świadków
wydarzenia, przejmując formalnie Królestwo Vilcabamby we władanie
hiszpanskiej Korony.
- Dzisiaj - postanawia Guillen - wciągniemy tu na
maszt, na najwyższy cedr na pałacowym dziedzińcu, dwa sztandary:
peruwiański i polski.
- Niech Yayo - prosi - przeniesie je z domu
Flavia.
- I szampan, ten, który przywiozłam z Warszawy - dodaję,
jakbyśmy mieli więcej butelek.
- Mogę pójść z Yayo? - pyta Percy.
- Oczywiście - zgadza się Edmundo.
- Ale się pospieszcie - woła za
odchodzącymi Tony - bo słońce ucieknie i nie będę mógł filmować. I jeszcze coś sobie przypomina:
- Mariano, idź i ty, przyprowadź kilka
mułów, sfilmujemy także wkroczenie ekspedycji do Vilcabamby. I
zakładanie obozowiska.
- Przecież - wtrącam - mieszkamy u Flavia.
- Nie
szkodzi. Nie zmieni to żadnych zasadniczych dla odkrycia faktów, a
będzie wyglądać bardziej malowniczo. Telewidzowie to lubią. Chyba ma
rację.
Musimy poczekać ze dwie
godziny. Pora obiadowa. Siadamy na pniach ściętych drzew, Braulio
rozkłada na ziemi kawałek plastyku i wysypuje unkucze, ja wydzielam
zaoszczędzone w drodze kostki maggi, którymi będziemy dziś smarować
gotowane bulwy; ktoś odkręca manierkę z chlorowaną wodą, do której
dodałam cytrynowy smak z "papierka".
10 Lipiec, 1976
Tekst i Foto: Elzbieta Dzikowska
Przedruk za zgodą
autorki