Siedem
hiszpańskich czaszek
I oto Juan Cancio pokazuje nam już Vitcos. Czy jednak bieleją i przed
nami naprawdę mury letniej rezydencji Inkow? To tutaj rozegrał się jeden
z najbardziej tragicznych dramatów Vilcabamby; kto wie, czy nie wywarł
on nawet decydującego wpływu na losy królestwa. To bowiem w Vitcos,
najprawdopodobniej na początku 1545 roku, zamordowano Mango Inga
Yupangui. Historia jak z dramatu Szekspira. Jej początek sięga
bratobójczych walk o władzę pomiędzy konkwistadorami, którzy w 1532 roku
zapoczątkowali podbój Peru: Francisco Pizarro i Diego de Almagro. 8
lipca 1538 roku stary Almagro zostaje zamordowany w Cusco; zginął
uduszony, podobnie jak przed pięciu laty Inka Atao Wallpa. W trzy lata
później, 26 lipca 1541 roku, równo w osiem lat po zamordowaniu władcy
Inkow w Cajamarca, zwolennicy Almagra zabijają w Limie Francisca Pizarra.
Również w 1541 roku, jego przyjaciel - biskup Vicente de Valverde, który
przed almagrystami wydostał się z Peru statkiem do Panamy
zostaje zabity i zjedzony przez Indian na wyspie Puna, tam skąd
przed dziesięciu laty wyruszał z Francisco Pizarro na podbój imperium
Inków.
Na tym nie konczą się tragicznie zakończone losy głównych bohaterów
konkwisty: oto w roku 1542 zostaje wykonany wyrok śmierci na młodym
buntowniku - synu Diega de Almagro, o tym samym imieniu. I
rozpoczyna się polowanie na almagrystów.
Siedmiu z nich w tym jeden z zabójców Francisca Pizarra - Dieqo Mendez
znajduje schronienie na dworze Mango Ingi, właśnie w Vitcos. Kiedy
przyjechał do Vitcos - kapitanowie Inki
chcieli ich natychmiast zabić. Ale Mango się sprzeciwił: niech oddadzą
broń - zadecydował - i niech żyją w królestwie Vilcabamby. Myślał
przecież o wojnie z Hiszpanami, o wypędzeniu najeźdźców. Uciekinierzy
mogli go poinformować o sile ich wojska i sposobach walki, nauczyć
posługiwania się bronią palną, konnej jazdy. Byli bardziej przydatni
niżli niebezpieczni. Titu Cusi opisze później, że traktowano ich jak
gości, więcej- nawet jako braci. Bo oto Inka nie tylko pozwolił, aby
mieli własne domy, ale nawet kazał swym kobietom, by przygotowały im
jedzenie i napoje, sam dzielił nawet, bywało, z Hiszpanami posiłki. Ale
Hiszpanie knuli zdradę. Jeśli zabiją Inkę, z którym nie mógą poradzić
sobie w Cusco, to zostanie im na pewno darowany udział w spisku Almagra.
Zamysł swój – podaje - Titu Cusi postanowili wykonać podczas
nieobecności w Vitcos kapitanów Inki. I oto pewnego dnia nadarzyła się
okazja. Byli sami z władcą, grali w el tejon - grę, która polegała na
rzucaniu podkową do pierścienia. Kiedy Mango Inga wykonywał właśnie swój
rzut, odwrócony plecami do Diego Mendeza - ten nagle wyjął ukryty
sztylet (inna wersja mówi, że były to nożyczki) i pchnął nim wtadcę.
Kiedy Mango padł - zadano mu jeszcze kilka ciosów. Widział to wszystko
dziewięcioletni wówczas Titu Cusi i chciał pomóc ojcu. Ale almagryści i
na niego rzucili się z lancą; jak podaje w swojej kronice - ledwie udało
mu się ukryć w krzakach.
Nie mieli wiele czasu, aby go poszukać: musieli uciekać. Gnali na swych
koniach w kierunku Cusco. Była jednak noc - pomylili drogę. Dzięki temu
ujrzeli ich żołnierze Inki. Niektórych ściągnięto z koni i zabito od
razu; innych, którzy zamknęli się w przydrożnym domu - spalono żywcem.
Mango Inga dowiedział się jeszcze o ujęciu i śmierci swych morderców:
umarł po trzech dniach.
Kiedy w dwadzieścia lat później odwiedził Vitcos nadzorca z Cusco,
Diego Rodriguez de Figueroa, którego wjazd do królestwa gwarantowała
umowa zawarta na moście Chuquichaca (wstęp do traktatu pokojowego z
Acobamba), zobaczył jeszcze siedem hiszpańskich czaszek zatkniętych na
murach pałacu.
Czy są to mury
Vitcos?
My spostrzegamy najpierw kamerę Halika. On sam, zasłonięty trochę
statywem, zobaczył nas z daleka przez teleobiektyw. - Uwaga! - woła. -
Pierwszy wchodzi przewodnik. Filmujemy przybycie ekspedycji do Vitcos.
Juan Cancio, Edmundo, ja, policjanci... Stok jest łagodny. Droga niby
niedaleka - przyjemnie jednak pomyśleć, choć nikt się do zmęczenia nie
przyznaje, że za chwilę odpoczniemy... Stop! - woła Halik. - słońce się
schowało: Zawróćcie i wejdźcie jeszcze raz, kiedy przejdzie chmura...
Cofamy się i podchodzimy pod górę trzykrotnie, słońce jakby specjalnie
igra z intruzami, którzy zakłócają spokój okolicy, gdzie kiedyś ono było
bogiem. Za czwartym razem wyprawa wchodzi beze mnie: teraz ja "kręcę"
zdobywanie Vitcos, robię film o wyprawie dla Interpress-Filmu, czyli
praktycznie dla polskiej telewizji. Wciąż muszę uważać, aby terkotanie
mego niemego "Bolexa" nie przeszkadzało wspaniałej kamerze Halika, która
ma dżwięk synchroniczny. Teraz mamy prawo sapać wszyscy. Dlaczego
Inkowie, tak zresztą jak Włosi, większość swoich miast budowali na
wzgórzach, nie jak my - w dolinie? I Machu Picchu, Ollantaytambo, Pisac,
Vitcos, Choquequirao... Mniej zapewne myśleli o wygodzie, niźli o
obronności. Rozglądamy się po czworobocznym dziedzińcu uformowanym przez
różnej teraz wysokości resztki murów z obrobionego kamienia.
Charakterystyczne dla architektury Inków drzwi w kształcie trapezu z
podwójnym oprofilowaniem, doskonale wyrobione w kamieniu kwadratowe
otwory, które niegdyś przeprowadzały pewnie wodę, fragmenty okien,
kamienie dopasowane wspaniale, choć bez spoiwa, przygotowywane widocznie
na miejscu, różnej wielkości i kszałtu. Podziwiamy umiejętność obróbki
opornego tworzywa. Jakimi narzędziami posługiwali się inkascy
budowniczowie? Edmundo twierdzi, że jest to jedna z największych
tajemnic, jaka fascynuje uczonych. Inkowie budowali dużo - a znaleziono
bardzo niewiele narzędzi. Są bardzo prymitywne - z kamienia albo też z
brązu. Brąz jest miękki i nie nadaje się do obróbki takich skał. Żelaza
nie znali. Chyba zatem kamień – plus czas i cierpliwość. Kamieniołomy
znajdowały się nie opodal, choć przewodnik nas zapewnia, że Inkowie
sprowadzali tu budulec z odległych okolic. Kronikarz Baltasar Ocampo tak
pisał o Vitcos w roku 1608: "Znajdował się tu pałac wspaniały i
elegancki, wzniesiony z wielkim kunsztem budowlanym i zamysłem
artystycznym {:..) Wszystkie odrzwia - powiada dalej - były tu zrobione
z marmuru". Podaje również, że pałac w Vitcos miał bardzo rozległy
dziedziniec i wznosił się na niezwykle wysokim wzgórzu. Konfrontujemy
opis z rzeczywistoscią. Edmundo stara się dokonać pomiarów pałacu. Jego
dziedziniec ma około 80 metrów długości, szeroki na około 13 metrów.
Spory, ale nie tak ogromny. Z każdej dłuższej strony czworoboku - po 15
drzwi, teraz przeważnie w ruinie. Kamienie, którymi
je obramowano - obrobiono bardzo starannie, ale przecież nie marmurowe.
I wzgórze nie takie wysokie. Okoliczni mieszkańcy nadali mu, nie wiadomo
dlaczego, nazwę Rosaspata - Równina Róż choć nie ma tu ani róż, ani,
równiny.
Inny kronikarz krolewski, Diego
de Figueroa, to ten sam, który widział w pałacu Vitcos czaszki
hiszpańskie, podaje, iż Vitcos znajduje się pomiędzy Rangalla i
Pampacona. Do Pampacona stąd dosyć daleko. A gdzie leży dawna Rangalla?
Może to dzisiejsza Puquiura, a może Lucma - zastanawia się Edmundo –
jeśli inną nieco miała lokalizację, Czy naprawdę jesteśmy w Vitcos,
rezydencji założonej jeszcze przez Waynę Qhapaqa, a może jeszcze dawniej
przez Pachacuti Inga Yupangui, rezydencji, która stała się za czasow
Manga jednym z dwóch głównych miast jego królestwa? Zdaniem -Edmunda,
uczeni są przekonani, iż jest to inkaskie Vitcos. Oto bowiem zarowno
kronikarz Martin de Murua w roku 1612, jak i Antonio de Calancha w roku
1630 twierdzą, iż nie opodal Vitcos znajdowała
się świątynia Chuquipalta, a w niej ogromny biały kamień, czyli - w
języku kiczua – Yuraq Rumi. I rzeczywiście - mówi Edmundo - niedaleko
tych ruin, które przyjmujemy za dawne Vitcos, ruin największych w całej
okolicy, można obejrzeć ów wspaniały kamień. Zaraz się tam wybierzemy.
Yurak
Rumi
Chuquipalta – jeden z najbardziej fascynujących zabytków Inkaskiej
kultury. Nie tak popularny jak Sacsahuaman, Ccenco, czy Tambo Machay,
zbyt bowiem oddalony od utartych szlaków. Swiątynia? Wyrocznia?
Obserwatorium. astronomiczne? - A może to meteoryt, który spadł przed
wiekami? – sugeruje Percy. - I to już obrobiony, najpewniej przez
kosmitów - podrwiwa z policjanta Yayo. Ogromny monolit skalny jest
dzisiaj szary i trzeba dobrze poskrobać kilofem, aby jego dawna nazwa,
Yuraq Rumi - wydała się uzasadniona. To natura nadała mu zasadniczy
kształt, umieszczając kapryśnie w dolinie podmokłej, bagnistej. Kiedy
zajął się nim człowiek, nie wiadomo. Może jeszcze za czasów imperium,
nie wykluczone jednak, że dopiero wówczas, gdy Mango Inga wycofał się do
Vilcabamby, a że starał się on kultywować tradycje z okresu świetności
państwa, by umacniać jedność narodu, potrzebna mu była w poblizu pałacu
Vitcos świątynia i wyrocznia. Czy sam wierzył wróżbom - nie mamy
przekazów. Wydarzenia mogły zachwiać jego przekonaniem w nieomylność
odczytywania przyszłości w wyroczniach. Był przecież w Cajamarce, kiedy
uwięziony już wówczas Atao Wallpa rozkazał zakuć w kajdany najwyższego
kapłana świątyni i wyroczni w Pachacamac, najbogatszej w dawnym
Tawantinsuyu, z której przywieziono najwięcej złota i srebra, by wykupić
władcę z rąk Hiszpanów. Nie wierzę waszym wróżbom - rzucił wówczas
w twarz kapłanowi Atao Wallpa.
- Mówiliście, że jeżeli wyniesiemy na
słońce mego chorego ojca, Waynę Qhapaqa, szybko ozdrowieje, a tymczasem
umarł po trzech dniach. Twierdziliście, że zwycięży mnie brat mój,
Waskar a ja odniosłem zwycięstwo. Wróżyliście również, że nie mam
powodów, by obawiać się Hiszpanów, że ich pokonam, kiedy tylko zechcę a
jestem ich więźniem.
Edmundo i Yayo mierzą kamień,
obliczają jego przypuszczalny ciężar. Musi ważyć - twierdzą – pomiędzy 6
a 7 tysięcy ton!
A więc - nie sposób było go sprowadzić z innych regionów, umieściła go
tu sama przyroda. Człowiek zajął się natomiast przystosowaniem skały do
celów, które miały mu ułatwić kontakt z siłami nadprzyrodzonymi i
zrozumienie wszechświata. Oto bowiem z jednej strony wyrzeźbiono w
kamieniu siedzenie z oparciem, niby tron, na którym zasiadał być może
najwyższy kapłan, a może sam Mango lnga, kiedy przebywał w Vitcos, i
stąd zwracał się do ludu. U stop kamienia widać bowiem dziedziniec.
Teraz znajdują się na nim przedziwnie obrobione fragmenty skał, kamienne
siedziska z oparciami przypominające kanapy, fragmenty kamiennych
wodociągów. Inne podrzeźbione kamienie, których.
Funkcji nie sposób odgadnąć, przywodzą na myśl abstrakcyjne rzeźby,
które można oglądać z każdej strony. Były tutaj zawsze czy też
znajdowały się niegdyś w innej części swiątyni? A może ich funkcja
związana jest z astronomią? Oto bowiem, od strony południowej, Yuraq
Rumi wydaje się być skomplikowanym zegarem słonecznym. W pionowej
ścianie wyrzeźbiono dziewięć bolców kamiennych o różnej długości.
Służyły zapewne do mierzenia czasu. Nie są sztucznie połączone ze skałą.
By zostawić te niewielkich rozmiarów, dokładnie obrobione występy,
trzeba było zdjąć przy pomocy prymitywnych narzędzi całą, sporej
grubości scianę. Ile to zabrało dni, miesięcy, może - lat?
Przed przystąpieniem
do kucia skały trzeba było mieć dokładną koncepcję tego oryginalnego
instrumentu. Na pewno milimetry odgrywały rolę w odległości pomiędzy
bolcami, w ich długości, grubości, obwodzie. Inkowie interesowali się
astronomią, przetrwało wiele ich obserwatoriów jak w Machu Picchu czy
Pisac Żadne jednak nie posiadało takiej formy jak obserwatorium w
Chuquipalta. Nie zachowały się przekazy informujące nas o ściennym
zegarze ni o kamiennej, wyrzeźbionej w skale "poduszce", z wyrażnie
zaznaczonymi przekątnymi, która - zdaniem Edmundo również mogła być
astronomicznym instrumentem. Kronikarze piszą o Chuquipalta jako o
miejscu, w którym znajdowała się świątynia poświęcona słońcu i bogu
Parantin. Zniszczyli ją i sprofanowali znajdujący się w niej dwaj
misjonarze - Marcos Garcia i Diego de Ortiz. Omal nie ponieśli śmierci z
rąk okolicznej ludności. Uratował ich od niej - twierdzą kronikarze –
ówczesny władca Vilcabamby, Titu Cusi Yupangui.
Śmierć Titu
A jednak - wierzyli Inkowie - właśnie Diego de Ortiz przyczynił się do
śmierci Titu. Dwie są jej wersje, zbieżne zresztą w wielu punktach. Oto
władca Vilcabamby przybył jak głoszą przekazy, do Puquiura koło Vitcos,
aby odwiedzić miejsce, w którym przed laty, Hiszpanie zabili jego ojca.
Przez cały dzień opłakiwał śmierć Mango Inga Yupangui, z całym
ceremoniałem pogańskiego rytuału, a wieczorem - zaczął się fechtować ze
swoim sekretarzem osobistym, Martinem Pando, tym samym, któremu dyktował
kroniki. Był spocony i przeziębił się ponoć. Wypił jednak sporo chichy
zanim położył się spać. Obudził się chory - język miał opuchnięty,
kłopoty z żołądkiem, wymioty. Narzekał na ból w klatce piersiowej, a z
ust i nosa płynęła mu krew. Martin Pando i jego przyjaciel, Gaspar
Sullca Yanac, chcieli pomóc cierpiącemu władcy. Przygotowali ponoć
miksturę z białka i siarki. Zrazu bał się wypić, lecz że cierpiał bardzo,
a ufał przyjaciołom – zażył lekarstwo. I umarł.
Inkowie byli pewni, ze Titu Cusi został otruty. Wskazywały na to -
twierdzi Edmundo - spuchnięty język, wymioty, krwotok. W okolicy
mieszkał Diego de Ortiz, tak sławny ze swych medycznych sukcesów, że
utożsamiano je z czarami. To on - zadecydowano - musiał pomóc Martinowi
Pando w otruciu władcy. Inkaskiego sekretarza zabito od razu. Inkowie
wierzyli, że Diego Ortiz może jeszcze sprawić cud, aby władca ożył.
Sprowadzono go więc związanego do Puquiura, dano szaty kapłańskie i
kazano odprawiać mszę, aby jego bóg przywrócił życie Titu. Tłum
niecierpliwił się, cudu wciąż nie było. Bóg miał powiedzieć Diego de
Ortiz - chciał widocznie, żeby Titu umarł. Następca Titu Cusi został nie
jego syn, Quispe, a brat, Thopa Amaru. Do niego to, do Vilcabamby,
zawieziono misjonarza. Thopa, który odrzucał wszystko, co pochodziło od
najeźdźców, nie chciał nawet widzieć więźnia. Zabito go więc w Mareanay,
i tam zakopano zwłoki.
Był rok 1571. Kiedy za czternaście miesięcy Hiszpanie zdobędą
Vilcabambę - odnajdą trupa misjonarza. Był to - stwierdzą - męczennik za
wiarę, winien zostać świętym. Nie doszło jednak do kanonizacji Diego de
Ortiza. Nie zginął bowiem za wiarę - zadecydowały władze kościoła - a
podejrzany o otrucie. Grób zakonnika widzieliśmy w kościele augustianów
w Cusco. Do Puquiura wracamy inną drogą, dalszą, lecz bardziej wygodną.
Zastanawiam się, którędy przewodnik prowadził przed laty Hirama Binghama.
Bingham odkrył bowiem i świątynię Chuquipalta i Vitcos – myśląc zrazu,
że to Vicabamba. Wciąż idziemy jego śladem.
Słońce Inków
Znów jesteśmy
na głównym szlaku wyprawy. Wyjeżdżamy z Puquiury w mgłę, która już
podniosła się w osadzie, lecz zalewa dolinę mlekiem. Wczesny ranek.
Edmundo, Halik, Yayo, ja, Percy i Jorge, gubernator don Julian Cobos,
który zdecydował się odwiedzić syna w Espiritiu Pampa, Mariano - szef
poganiaczy mułów, tragarze. Ekspedycja liczy już dwanaście osób.
Sześć mułów dźwiga nasz ekwipunek załadowany do rzemiennych sakw. Muł
nie lubi dźwigać ciężarów, trzeba go oszukać. To rola poganiacza, on dba
o to, by ładunek był rozłożony proporcjonalnie, przytwierdzony jak
trzeba - mocno, lecz tak, by rzemienie nie uciskały zwierzęcia, on
zawiązuje mułom oczy. Gdy zwierzę nie widzi, co się nań nakłada, pozwala
ładować bez protestu, gdy natomiast nie ma zawiązanych oczu, wzbrania
się przed przytroczeniem ciężaru z uporem odziedzieczonym po ojcu - ośle.
Kiedy sakwy już na grzbiecie - zdejmuje się szmatę z głowy zwierzęcia:
teraz bez kłopotu rusza w drogę, zachęcone nie batem nawet, a słowem
poganiacza. Oczywiście w języku kieczua, który jest mową nie tylko
tutejszych ludzi, lecz - jak się okazuje i miejscowych zwierząt.
Wymijamy idącą skrajem drogi kobietę. Jest bosa, za to w wysokim
kapeluszu filcowym. Na plecach zawiązane w kolorowej ręcznie tkanej
płachcie dziecko, w ręku - wrzeciono z patyka, z którego machinalnie
wysnuwa wełnianą nitkę. Zwyczaj to z dawnych, inkaskich czasow, kiedy
każda chwila winna była być wykorzystana. Prząść i tkać umiały wszystkie
kobiety, ale i mężczyźni zajmowali się rzemiosłem, które dzisiaj zwiemy
artystycznym. Po sezonie pracy w polu, kiedy nie odrabiali szarwarku i
kiedy nie wojowali - zajmowali się złotnictwem, garncarstwem,
wyrabianiem instrumentów muzycznych, przedmiotów ze skóry - wszystkim co
mogło być potrzebne na użytek dworu, świątyni bądż własnego domu. Nieraz
całe wioski specjalizowały się w określonych wyrobach; potem - tak jak i
dzisiaj - można je by to wymienić. Pniemy się w górę. Wyraźnie zmienia,
się roślinność, skąpa teraz, nie tak już zielona i soczysta. Coraz mniej
w powietrzu tlenu. Winno być także coraz chłodniej, ale właśnie jest
południe i nawet tu, na wysokości trzy i pół tysiąca metrów nad poziomem
morza, zaczynamy odczuwać dobroczynne ciepło inkaskiego Boga Słońca.
Jeszcze dwie godziny marszu - i pojawją się przed nami najpierw pola,
potem zaś wyskoczy spoza horyzontu wieża kościoła. Zobaczymy rozłożone w
dolinie kurne chaty San Francisco de la Victoria de Vilcabamba.
10 Lipiec, 1976
Tekst i Foto: Elzbieta Dzikowska
Przedruk za zgoda
autorki