Przygoda z Naturą

(14) WILCABAMBA...
Ostatnia Stolica Inków

  Wielka Skała
    Najpierw mchy rozpoczynają atak na kamienie: wystarczy trochę naniesionej wiatrem ziemi, kilka zamienionych na próchnicę liści, parę kropli wody z deszczu albo z rosy i już gotowe podłoże wystarczające dla początków niespiesznego procesu destrukcji. Po mchach - kolej na rozmaite zioła i paprocie, które zanim staną się drzewami, mają całkiem polską młodość liściastych bukietów. To przeważnie paprocie wwiercają się pomiędzy głazy korkociągami swoich niewinnych z pozoru korzonków a gdy szczelina jest już dostatecznie duża, by natura mogła w niej uścielić podłoże dla prawdziwego drzewa - spada na nie ziarno owocu cedrowego. Czasu jest dość, tutaj miała dżungla aż cztery stulecia wolne od obecności człowieka. Cedry i inne drzewa o nieznanych mi nazwach zdążyły się zamienić z wątłych, bladych z braku światła roślinek w potężne drzewa, których korzenie porozsadzały mury pałaców, świątyń i rezydencji, pnie zaś wessały w siebie kamienie, które wyglądają dzisiaj niczym martwe serca drzew.
   Budowle opierały się zapewne, ale w końcu musiały ulec wielkiej sile tropikalnego żywiołu przyrody. Dzisiaj dżungla tak obrosła budowle, że można przejść obok - nie zauważając ich. Tak jak nie spostrzegliśmy nieomal głazu wielkiego jak kamienica, szczelnie okrytego kilkoma warstwami roślinności.
  To chyba Percy zwrocił uwagę, iż przed nami wznosi się nie pagórek naturalny, tylko lita skała. Chciał zerwać kwiat i wpadł nosem na kamień. Dookoła chaszcze, z pionowych boków skały wyrastają drzewa, las pokrył nawet górną powierzchnię kamienia. A tu już Flavio woła, że jesteśmy na sztucznie wzniesionej platformie, która opada tarasami w dół. Plan Vicabamby
Skała wznosi się na samym jej środku. Na pewno rytualna.
 
- Wymaczetować dookoła ścieżkę - decyduje Edmundo.
 Padają paprocie, jakieś trzciny, liany i co pomniejsze drzewka>
 Robimy bardzo powolny obchód skały, której podstawa stwierdzamy już wkrótce - wydaje się jak gdyby podcięta. Jesz­cze dwadziescia metrów maczetowania - i spuściwszy się nieco w dół - znajdujemy się pod jej nawisem, jak gdyby w grocie. 
  
-
 Ktoś tu był przed nami - stwierdza Yayo, pokazując wyraźne resztki popiołu, który na pewno nie pamięta czasów Inków.
 - Może jakiś wędrowiec schował się przed deszczami i chciał się ogrzać, albo też coś upiec - myśli głośno Halik.
 - A może byli tu poszukiwacze skarbów - wołam, bo oto wi­dać rozrzucone pod skałą drobne fragmenty cera miki.

   Edmundo zbiera te kawałki, pochodzą z niewielkich naczyń, może kultowych, a może składanych w ofierze zmarłym. Po wstępnych oględzinach wyjmuje z kieszeni monetę i stara się nią zarysować fragment dna naczynia.  
  - Moneta nie zostawia śladu, a więc winno być autentyczne - twierdzi Edmundo - wyjaśniając sens tajemniczych dla nas zabiegów. Kto wie, może rzeczywiście i tu dotarli huaąueros, poszukiwacze skarbow, także ceramicznych. Oni nie ogłaszali swoich odkryć światu, interes wymagał raczej zacierania śladów.
  - A może siedzimy na miejscu, w którym znalazł się przed dziesięciu laty Gene Savoy? Nie myślicie, że to ślady jego bytności?
   Trudno dziś wyjaśnie te wątpliwości, postanawiamy zatem przy­stąpić raczej do eksploracji skały. Mniejsza nieco niż skały w Ccenco i Chuąuipalta, jest jednak bardziej stroma, niedostępna, a jeżeli prowadziło niegdyś na nią wejście - dziś roślinność skutecznie je ukryła. Edmunda interesuje, czy skała jest całkowicie naturalna, czy też może - jak dwie wyżej wymienione - uformowana częściowo ludzką ręką. Żeby to stwierdzić - ktoś musi się dostać na jej szczyt. Ba, ale jak?
   Próbujemy wszyscy wspinaczki po ścianie, czepiając się roślinności. Bezskutecznie. Wreszcie - to znowu Percy wypatrzył rosnący obok skały, wyższy od niej cedr.
  - Zawróć, poczekaj, jeszcze raz, będziemy cię filmować - woła Tony do wspinającego się po pniu jak kot policjanta.
Jeszcze jedna proba - i za chwilę martwiejemy wszyscy: oto Percy, rozkołysawszy wierzchołek cedru, aby przybliżyć się do skały odrywa się nagle od drzewa i skacze. Zaczepił się o jakiś krzak, wspina się i – uff! Odetchnęliśmy – już jest na górze. Jak bohater przygodowego filmu, tyle że tu autorem mrożącego krew w żyłach wyczynu nie jest specjalnie wyszkolony kaskader.
Nie zdążyliśmy zatrzymać- Paulino: za chwilę nasz najlepsz pomocnik penetruje świętą skałę z Percym.
  Za pół godziny zsuneli się po lianach asekurowanie przez nas na dole. Nie znaleźli żadnych nacięć. Skała wydaje się całkowicie naturalna. Chyba, że ślady ludzkiej i interwencja przyrody ukryła tak dokładnie, iż - aby je odkryć - potrzeba badań bardziej szczegółowych aniżeli pobieżne oględziny policjanta i tragarza.
   Na kolację jemy rosół na śwince morskiej. Zdobył ją Julian Cobos, gubernator, ojciec Flavia, o którego istnieniu zapomnieliśmy, zajęci penetracją dżungli. Gdzie kupił zwierzątko - nie powiedział pewnie z obawy, abyśmy nie nękali więcej uczynnego sąsiada.
  Na osobnym talerzu - bulwy unkuczy i korzenie juki. Deser ­ jak kto woli: kawa, albo też miejscowe ziółka, dobre na wszystko. Uznałam następnego ranka, że doskonałe na sen, bo znowu bowiem nie poczułam jak pocięły mnie moskity.
Pałac Inków
Dwudziesty drugi dzień lipca wstał w Espiritu Pampa wyjątkowo niezadowolony i pogroził deszczem. 
 
- Chyba nic dzisiaj z filmowania - martwi się Tony, na wszelki wypadek ładując jednSchody do Palacu Inkowak kamerę
  - Znowę będzie błoto, a już trochę przyschło - wzdycha Yayo. 
  
- Chciałem poszukać dziś Pałacu Inków - pobudza mój „odkrywczy" apetyt Edmundo.
  Tylko Flavio nie traci humoru.
   - Zanim zjecie - mowi patrząc w niebo
  - to ten deszcz przeleci... Ulewa jest z innej chmury.
 
 I Flavio ma rację: widać dobrze zna swoją okolicę. Za pół godziny, w pełnym roboczym rynsztunku, znów wyruszamy w dżunglę. Powoli podnosi się ku środkowi nieba coraz bardziej czyste słońce.
W Polsce - święto. Uwzględniając siedmiogodzinną różnicę czasu - pora obiadu. Ciekawe - jaka pogoda?
Królewskie
Schody
Wczoraj   Wczoraj poszliśmy w prawo od głównej alei, dzisiaj – odbijemy w lewo. Deszcz nie zdążył jeszcze nasączyć wodą kobierca, jakim pokryły ziemię dżungli spadające rok za rokiem liście; trochę kapie z drzew, ale jest ciepło, za chwilę wyschniemy.
  Schody wyłoniły się niespodziewanie, po kilku minutach. Roz­ległe, szerokie, ujęte nieźle zachowanym murem niczym balustradą. Zarasta je mech i zielsko, ale pod łopatą - ukazują się kamienie. Chciałoby się pobiec w górę, lecz Edmundo proponuje, żeby najpierw schody oczyścić. Może chce mieć chwilę czasu na skupienie, kalkulację...?
 - Co mu - zastanawiam się - podszeptują instynkt i wiedza?

Nie pozostaję długo w niepewnosci. Podczas kiedy nasi pomocnicy pracują szpadlem i maczetami - Edmundo, zamiast w górę, idzie w poprzek schodów dołem.
Długa ściana muru ma co najmniej pół kilometra, po czym zakręca w lewo. Kiedy odbijamy trochę w bok, poziom dżungli gwałtownie spada, możemy prawie dotknąć koron drzew rękami: rosną teraz pod nami, znacznie niżej, za kolejną, murowaną scianą.

  - Znajdujemy się chyba na tarasie - mówię do Edmunda.
 
- Raczej na platformie. Na jednej z platform, na których był zbudowanyPałac Inków.
  - To do niego winny prowadzić schody - wyjaśnia Guillen.
  Czerwona koszula, wytarte drelichowe spCeramikaodnie, słomiany kapelusz, przewieszona przez ramię torba z lornetką, metrem i notatnikiem, w ręku - kij.
  Guillen pierwszy wspina się królewskim wejściem. On, w którym płynie także krew indianska, ale przede wszystkim - konkwistadorów, niczym nie przypomina Hiszpanów, którzy wkraczali tędy przed czterema stuleciami. Chce przywrócić, oddać. Tamci - zabierali.
  Za Edmundem - my, niczym świta. Zdjęcia, film, Yayo zajęty dźwiękiem - wszyscy pracujemy. Nic nie widać na drugim tarasie, oprócz dżungli i luźnych kamieni. Trzeba się trochę wspinać - uważnie, bo jest ślisko - i znowu schodzić w dół. Przysiadam na pniu, aby zmienić film w kamerze i zapadam się, przykrywając nogami: pień był spróchniały. Na przedzie ekspedycji znowu Flavio i Percy, najlepiej maczetują.
  - Jest! Tutaj!
 
To woła nasz gospodarz. Przyspieszamy kroku. Przed nami ściany budowli. Kiedy Edmundo podaje mi rękę i pomaga stanąć na szerokim murze, dostrzegam wyrażnie, że prostokąt budowli podzielony jest na kilka pomieszczeń. W szczycie – prześwit okna. Rozwalone drzwi prowadzą na dziedziniec. Czy znajdujemy się na dziedzińcu Palacu Inkow?

  10 Lipiec, 1976 
 Tekst i Foto: Elzbieta Dzikowska
   Przedruk za zgodą autorki
 

 
OSTATNIE ARTYKUŁY:
01 - Vicabamba - Ostatnia....
02 - Vilcabamba - Ostatnia...
03 - Vilcabamba - Ostatnia...
04 - Vilcabamba - Ostatnia...
05 - Vilcabamba - Ostatnia....
06 - Vilcabamba - Ostatnia...
07 - Vilcabamba - Ostatnia...
08 - Vicabamba - Ostatnia....
09 - Vilcabamba - Ostatnia...
10 - Vilcabamba - Ostatnia...
11 - Vilcabamba - Ostatnia....
12 - Vicabamba - Ostatnia...
13 - Vicabamba - Ostatnia....
14 - Vilcabamba - Ostatnia...
15 - Vilcabamba - Ostatnia...
16 - Vilcabamba - Ostatnia...
17 - Vicabamba - Ostatnia....