Wielka
Skała
Najpierw mchy rozpoczynają atak na kamienie:
wystarczy trochę naniesionej wiatrem ziemi, kilka zamienionych na
próchnicę liści, parę kropli wody z deszczu albo z rosy i już gotowe
podłoże wystarczające dla początków niespiesznego procesu destrukcji. Po
mchach - kolej na rozmaite zioła i paprocie, które zanim staną się
drzewami, mają całkiem polską młodość liściastych bukietów. To
przeważnie paprocie wwiercają się pomiędzy głazy korkociągami swoich
niewinnych z pozoru korzonków a gdy szczelina jest już dostatecznie duża,
by natura mogła w niej uścielić podłoże dla prawdziwego drzewa - spada
na nie ziarno owocu cedrowego. Czasu jest dość, tutaj miała dżungla aż
cztery stulecia wolne od obecności człowieka. Cedry i inne drzewa o
nieznanych mi nazwach zdążyły się zamienić z wątłych, bladych z braku
światła roślinek w potężne drzewa, których korzenie porozsadzały mury
pałaców, świątyń i rezydencji, pnie zaś wessały w siebie kamienie, które
wyglądają dzisiaj niczym martwe serca drzew.
Budowle opierały się zapewne, ale w końcu musiały ulec wielkiej sile
tropikalnego żywiołu przyrody. Dzisiaj dżungla tak obrosła budowle, że
można przejść obok - nie zauważając ich. Tak jak nie spostrzegliśmy
nieomal głazu wielkiego jak kamienica, szczelnie okrytego kilkoma
warstwami roślinności.
To chyba Percy zwrocił uwagę, iż przed nami wznosi się nie pagórek
naturalny, tylko lita skała. Chciał zerwać kwiat i wpadł nosem na kamień.
Dookoła chaszcze, z pionowych boków skały wyrastają drzewa, las pokrył
nawet górną powierzchnię kamienia. A tu już Flavio woła, że jesteśmy na
sztucznie wzniesionej platformie, która opada tarasami w dół.
Skała wznosi
się na samym jej środku. Na pewno rytualna.
- Wymaczetować dookoła ścieżkę - decyduje Edmundo.
Padają paprocie, jakieś trzciny, liany i co pomniejsze drzewka>
Robimy bardzo powolny obchód skały, której
podstawa stwierdzamy już wkrótce - wydaje się jak gdyby podcięta.
Jeszcze dwadziescia metrów maczetowania - i
spuściwszy się nieco w dół - znajdujemy się pod jej nawisem,
jak gdyby w grocie.
- Ktoś
tu był przed nami - stwierdza Yayo, pokazując wyraźne resztki
popiołu, który na pewno nie pamięta czasów Inków.
- Może jakiś wędrowiec schował się przed deszczami i chciał się ogrzać,
albo też coś upiec - myśli głośno Halik.
- A może byli tu poszukiwacze skarbów - wołam, bo
oto widać rozrzucone pod skałą drobne fragmenty cera miki.
Edmundo zbiera te kawałki, pochodzą z niewielkich
naczyń, może kultowych, a może składanych w ofierze zmarłym. Po
wstępnych oględzinach wyjmuje z kieszeni monetę i stara się nią
zarysować fragment dna naczynia.
- Moneta nie zostawia śladu, a więc winno być autentyczne -
twierdzi Edmundo - wyjaśniając sens tajemniczych dla nas zabiegów. Kto
wie, może rzeczywiście i tu dotarli huaąueros, poszukiwacze
skarbow, także ceramicznych. Oni nie ogłaszali swoich odkryć światu,
interes wymagał raczej zacierania śladów.
- A może siedzimy na miejscu, w którym znalazł się przed dziesięciu
laty Gene Savoy? Nie myślicie, że to ślady jego bytności?
Trudno dziś wyjaśnie te wątpliwości, postanawiamy zatem przystąpić
raczej do eksploracji skały. Mniejsza nieco niż skały w Ccenco i
Chuąuipalta, jest jednak bardziej stroma, niedostępna, a jeżeli
prowadziło niegdyś na nią wejście - dziś roślinność skutecznie je ukryła.
Edmunda interesuje, czy skała jest całkowicie naturalna, czy też może -
jak dwie wyżej wymienione - uformowana częściowo ludzką ręką. Żeby to
stwierdzić - ktoś musi się dostać na jej szczyt. Ba, ale jak?
Próbujemy wszyscy wspinaczki po ścianie, czepiając się roślinności.
Bezskutecznie. Wreszcie - to znowu Percy wypatrzył rosnący obok skały,
wyższy od niej cedr.
- Zawróć, poczekaj, jeszcze raz, będziemy cię filmować - woła
Tony do wspinającego się po pniu jak kot policjanta.
Jeszcze jedna proba - i za chwilę
martwiejemy wszyscy: oto Percy, rozkołysawszy wierzchołek cedru, aby
przybliżyć się do skały odrywa się nagle od drzewa i skacze.
Zaczepił się o jakiś krzak, wspina się i – uff! Odetchnęliśmy – już jest
na górze. Jak bohater przygodowego filmu, tyle że tu autorem mrożącego
krew w żyłach wyczynu nie jest specjalnie wyszkolony kaskader.
Nie zdążyliśmy zatrzymać- Paulino: za
chwilę nasz najlepsz pomocnik penetruje
świętą skałę z Percym.
Za pół godziny zsuneli się po lianach asekurowanie przez nas na dole. Nie
znaleźli żadnych nacięć. Skała wydaje się całkowicie naturalna. Chyba,
że ślady ludzkiej i interwencja przyrody ukryła tak dokładnie, iż - aby
je odkryć - potrzeba badań bardziej szczegółowych aniżeli pobieżne
oględziny policjanta i tragarza.
Na kolację jemy rosół na śwince morskiej. Zdobył ją Julian Cobos,
gubernator, ojciec Flavia, o którego istnieniu zapomnieliśmy, zajęci
penetracją dżungli. Gdzie kupił zwierzątko - nie powiedział pewnie z
obawy, abyśmy nie nękali więcej uczynnego sąsiada.
Na osobnym talerzu - bulwy unkuczy i korzenie juki. Deser jak kto woli:
kawa, albo też miejscowe ziółka, dobre na wszystko. Uznałam następnego
ranka, że doskonałe na sen, bo znowu bowiem nie poczułam jak pocięły
mnie moskity.
Pałac Inków
Dwudziesty drugi dzień lipca wstał w Espiritu Pampa
wyjątkowo niezadowolony i pogroził deszczem.
- Chyba nic dzisiaj z filmowania - martwi się Tony, na
wszelki wypadek ładując jednak kamerę
- Znowę będzie błoto, a już trochę przyschło - wzdycha Yayo.
- Chciałem poszukać dziś Pałacu Inków - pobudza
mój „odkrywczy" apetyt Edmundo.
Tylko Flavio nie traci humoru.
- Zanim zjecie - mowi patrząc w niebo
- to ten deszcz przeleci... Ulewa jest z innej chmury.
I Flavio ma rację: widać dobrze zna swoją okolicę. Za pół
godziny, w pełnym roboczym rynsztunku, znów wyruszamy w dżunglę. Powoli
podnosi się ku środkowi nieba coraz bardziej czyste słońce.
W Polsce - święto. Uwzględniając siedmiogodzinną różnicę czasu - pora
obiadu. Ciekawe - jaka pogoda?
Królewskie
Schody
Wczoraj
Wczoraj poszliśmy w prawo od głównej alei, dzisiaj – odbijemy w lewo.
Deszcz nie zdążył jeszcze nasączyć wodą kobierca, jakim pokryły ziemię
dżungli spadające rok za rokiem liście; trochę kapie z drzew, ale jest
ciepło, za chwilę wyschniemy.
Schody
wyłoniły się niespodziewanie, po kilku minutach. Rozległe, szerokie,
ujęte nieźle zachowanym murem niczym balustradą.
- Co mu - zastanawiam
się - podszeptują instynkt i wiedza?
Nie
pozostaję długo w niepewnosci. Podczas kiedy nasi pomocnicy pracują
szpadlem i maczetami - Edmundo, zamiast w górę, idzie w poprzek schodów
dołem.
Długa ściana muru ma co najmniej pół kilometra, po czym zakręca w lewo.
Kiedy odbijamy trochę w bok, poziom dżungli gwałtownie spada, możemy
prawie dotknąć koron drzew rękami: rosną teraz pod nami, znacznie niżej,
za kolejną, murowaną scianą.
- Znajdujemy się chyba
na tarasie - mówię do Edmunda.
- Raczej na platformie. Na jednej z platform, na których
był zbudowanyPałac Inków.
- To do niego winny prowadzić schody - wyjaśnia Guillen.
Czerwona koszula, wytarte drelichowe spodnie, słomiany kapelusz,
przewieszona przez ramię torba z lornetką, metrem i notatnikiem, w ręku
- kij.
Guillen pierwszy wspina się królewskim wejściem. On, w którym płynie
także krew indianska, ale przede wszystkim - konkwistadorów, niczym nie
przypomina Hiszpanów, którzy wkraczali tędy przed czterema stuleciami.
Chce przywrócić, oddać. Tamci - zabierali.
Za Edmundem - my, niczym świta. Zdjęcia, film, Yayo zajęty dźwiękiem -
wszyscy pracujemy. Nic nie widać na drugim tarasie, oprócz dżungli i
luźnych kamieni. Trzeba się trochę wspinać - uważnie, bo jest ślisko - i
znowu schodzić w dół. Przysiadam na pniu, aby zmienić film w kamerze i
zapadam się, przykrywając nogami: pień był spróchniały. Na przedzie
ekspedycji znowu Flavio i Percy, najlepiej maczetują.
- Jest! Tutaj!
To woła nasz gospodarz. Przyspieszamy kroku. Przed nami ściany
budowli. Kiedy Edmundo podaje mi rękę i pomaga stanąć na szerokim murze,
dostrzegam wyrażnie, że prostokąt budowli podzielony jest na kilka
pomieszczeń. W szczycie – prześwit okna. Rozwalone drzwi prowadzą na
dziedziniec. Czy znajdujemy się na dziedzińcu Palacu Inkow?
10 Lipiec, 1976
Tekst i Foto: Elzbieta Dzikowska
Przedruk za zgodą
autorki