Na
szlaku wojny
- Możecie się zatrzymać?
Nie można. Ścieżka schodzi stromo, jak wykuta w skale drabina: muły
muszą zejść prosto w dolinę. A na stoku - sadzenie ziemniaków! Cóż w tym
szczególnego dla Edmunda, gubernatora, nawet dla mieszczucha Yayo... Ale
ja - ja może już takiego widoku nigdy nie zobaczę i nie sfilmuję.
Zeskakuję więc z Konika tak nazywa się mój muł: niechaj idzie sam w
konwoju, dogonię go pieszo. Zostaje ze mną Braulio.
Stok zbiega do rzeczki ni to łąką ni to polem: pomiędzy bruzdami
rudzieją kępki trawy. Są to bruzdy niezbyt prawdziwe, raczej, wykopane w
ziemi dołki z daleka podobne do kretowisk. Właśnie powstają nowe ich
rzędy. Oto wspinają się ku górze dwaj mężczyzni w brązowych ponczach i
czarnych kapeluszach. Pracują. W ich rękach widać dziwne, drewniane
narzędzia w kształcie dużego rogala, z poprzeczką na dole. Kiedy
mężczyźni opierają nogę na tej poprzecznej deseczce i naciskają ją jak
szpadel - ostry koniec rogala zagłębia się w ziemię i powstaje jeszcze
jeden dołek z rozrzuconymi wokół grudami ziemi. Grudy trzeba rozbić. To
zadanie dla następnego mężczyzny, wyposażonego w drewnianą, nieco
zagiętą maczugę. Dopiero za nim idzie kobieta z zapaską ziemniaków; w
każdy dołek wkłada mały kartofelek. Jeszcze tylko zasypać go, przyklepać
ziemię rodzajem drewnianej motyki i już ziemniak posadzony. Pytam
Braulio o nazwy narzędzi. Grudy rozbija się - mówi chłopak - przy,
pomocy asona; motyka - to aIiache, natomiast szpadel nazywa się chaąui
taclia, co w języku kiczua znaczy dosłownie "popychać nogą".
Identycznych narzędzi używali niegdyś chłopi inkascy; widać je na
rysunkach, jakie pozostawił kronikarz Huaman Poma de Ayala.
- Czy wy tak samo sadzicie ziemniaki
- Skądże - żachnął się Braulio
- tylko Indianie posługują się chaąui taclia.
- A wy kim jesteście? Metysami?
Braulio kiwa głową i wyjaśnia, że Metysi są bardziej cywilizowani.
Oni orzą sochą.
Fundos
Jak dotychczas odkrywanie Vilcabamby polega na tym, że posuwamy się
powoli, lecz ciągle naprzód, jak gdyby nie było żadnych wątpliwości, że
się znajdujemy na właściwym szlaku. Wygląda na to, że Edmundo wie jak i
dokąd ma dojść. Od czasu do czasu wyciąga notatki, zdjęcia lotnicze (wykonane
przez amerykańskiego satelitę), kopie starych dokumentów. Sprawdza -
mówi - czy nasz szlak zgadza się z drogą opisaną przez hiszpańskich
żołnierzy. Porównuje własne obserwacje terenu z informacjami
przekazanymi przez kronikarzy. Wojska Martina Hurtado de Arbieto - mówi
- na początku czerwca 1572 roku wkroczyły do osiedla Pampacona. Generał
nie spotkał się tu z większym oporem - rezydujące w Pampacona siły Inków
wycofały się bowiem wcześniej w kierunku Vilcabamby, aby pomagać przy
umacnianiu fortyfikacji, które miały strzec dostępu do stolicy. Wojsko
hiszpańskie obozowało w Pampacona 11 lub 13 dni, odpoczywając, opatrując
rannych. Przygotowywano się do generalnej ofensywy.
16 czerwca generał Hurtado de Abierta wyruszył na czele swoich sił
tak zwaną drogą fortów, w kierunku Vilcabamby. Dzisiaj historyczna
Pampacona, znana również z tego, że w roku 1565 spotkał sie tu Titu Cusi
Yupangui z Diego Rodrigezem.
De Figueroa - to kilka
rozrzuconych
na łagodnym zboczu chat. Mijamy osiedle "w marszu". Na razie, gdy do
Vilcabamby wciąż daleko - fascynuje mnie etnografia i życie regionu.
Ale okazji do obserwacji coraz mniej, bowiem coraz rzadziej spotykamy
ludzkie osiedla, które wyznaczają rytm naszej wyprawie. Czy można je
zresztą nazwać osiedlami? Edmundo i gubernator mowią o nich fundos -
majątki. W Ututu - ledwie jedna zagroda, podobnie jak póżniej w San
Martin. W Vista Hermosa trzy rodziny. Czasami na naszej ścieżce
spotykamy ludzi, którzy ciągną na sznurku wieprzka na targ odległy o
dwie godziny marszu, idą w odwiedziny do krewnych bądź znajomych, a
nawet wybierają się pieszo aż do autobusu w Yupanqua, by się stąd
wydostać w rożne strony kraju. Chodzą szybko. Na przebycie naszej
dziennej trasy potrzebują dwa razy mniej czasu. Syn gubernatora, Flavio,
odbywa ponoć drogę pomiędzy Espiritu Pampa i Puquiura w dwa zaledwie dni.
Choć idzie "na skróty" – trudno w to uwierzyć.
Spotykamy także dzieci. Zawsze mówią "dzień dobry" i wyciągają rękę, aby
się przywitać. Tu,gdzie są dwie, trzy chaty, już jest podstawowa szkoła,
do której schodzą się dzieci z pojedyńczych osad. Również one wędrują
znacznie szybciej niżli nasze muły: mimo to potrzebują kilka godzin
dziennie na dojście i powrót ze szkoły.
Nocujemy gdzie się da, najczęściej - pod podcieniami domu.
Minęliśmy już góry i weszliśmy w dżunglę. Tu ludzie bardziej gościnni,
dzielą się wszystkim, co mają. Tyle że mają niewiele. Żyją głównie z
uprawy kawy. Właśnie dojrzała i trzeba ją zbierać. Ale nie widać
wielkiego ożywienia przy kawowych żniwach, wiele ziaren zmarnuje się,
zanim zdążą je oberwać z krzewów. Brak rąk do pracy - tłumaczy
gubernator - a sprowadzanie robotników z daleka nie opłaci się.
Jakkolwiek podwyższono ceny kawy - wciąż są one jednak dla małego
producenta niewysokie. Kawa jest też najważniejszym w okolicy napojem,
bardziej podstawowym niźli woda. Może dlatego że dobrej wody tu nie ma,
czerpie się ją ze strumienia. A do kawy - woda gotowana. Herbaty nikt
nie zna, mało to popularny napój w Peru, jak zresztą i wśród wszystkich
Latynosów.
- Dona Eva, czy zrobi nam pani kawy? - pyta gubernator kobietę z Ututu.
Jak odmówić wędrowcom? Siadamy więc w salonie, czyli pod
podcieniem domu przy stole zbitym z desek, a gospodyni zaczyna
przygotowywać gorący poczęstunek. Najpierw - dorzuca gałęzi do ogniska i
nastawia garnek z wodą rzeczną. Następnie sięga po pustą puszkę i
nabiera kawy ze stojącego w kącie worka. Jest to kawa w ziarnach, trzeba
ją zemleć. Wychodzi więc dona Eva przed dom. Na rogu pod podcieniem leży
duży, płaski kamień, lekko wklęsty w środku, widać - często używany.
Kawę wysypuje dona Eva na ten kamień, bierze drugi mniejszy, stojący pod
ścianą domu, i wahadłowymi, rytmicznymi ruchami zaczyna rozcierać ziarna.
Kiedy kawa już zmielona - zbiera ją z powrotem do puszki i wraca do
kuchni. Woda już się zagotowała. Dona Eva wsypuje kawę do bawełnianego
woreczka i zanurza go we wrzątku. Za chwilę - będzie mogła podać gorący
napój gościom. Pijemy w blaszanych kubeczkach, osłodzoną własnym cukrem.
Wspaniała kawa. JAK JECHAC NA MULE Jedziemy osiem, sześć, raz nawet
jedenaście godzin dziennie. Gubernator, don Julian, uważa to za rekord.
Oczywiście - dla tragarzy -a zwłaszcza zwierząt. Don Julian wynajmuje
nam przecież trzy własne muły i dogląda ich pańskim okiem. Ale tego dnia
wcześniej nie było ludzkiej siedziby, a więc i dobrego pastwiska dla
bestias - wszyscy musieli się więc zgodzić na dalszy marsz. Ostatnią
godzinę szliśmy przy świetle latarek. Gdyby nie don Julian - droga
trwałaby znacznie dłużej. On to bowiem wytyczył ścieżkę w dżungli, którą
podąża wyprawa. Było to przed wielu laty. Osiedlił się w Espiritu Pampa
i chciał być bogaty. Założył tam dużą plantację kawy, a że miał ośmiu
synów - nie brakło rąk do pracy. Po paru latach - zebrał już trochę
grosza. Gdyby była tutaj droga - można by wywozić kawy więcej, szybciej,
taniej. Droga przyczyniłaby się do rozwoju całego regionu. Powiedziano
mu w stolicy prowincji: więc zrób drogę i powiedz ile kosztowała, a my
zwrócimy ci pieniądze. Don Julian wynajął trzydziestu peonów, pracowali
przez trzy lata. Trzeba było wyciąć drzewa, umocnić ścieżkę kamieniami,
jeśli biegła nad urwiskiem, poukładać najbardziej choćby prymitywne
stopnie kamienne, aby mogły iść nią muły, kiedy stromo biegła w dół.
I tak powstała droga, nikt jednak nie kwapił się ze zwrotem wydatków.
Ceny kawy spadły, synowie dorośli i poszli w świat, choć niezbyt daleki,
bo dwóch do Puquiury. Nie chciał tu już mieszkać rozgoryczony don
Julian. Pozostawił plantację i dom synowi Flavio a sam przeniósł się z
żoną do Puquiury, gdzie zadomowiły się także dwie inne latorośle jego
rodu. Markotny jedzie teraz don Julian, rozpamiętując dawne tarapaty,
ale i dumny zarazem: to jednak on, zbudował tę drogę. Jest to już droga
przez dżunglę. Co chwila musimy schylać głowy, kłaść się na grzbiecie
mułów, aby się uchronić przed uderzeniem gałęzi, tworzących nad scieżką
tropikalną pergolę. Filcowe kapelusze nie stanowią dostatecznej osłony,
trzeba zresztą wciąż uważać, aby nie strąciły ich gałęzie. Jorge i
Percy wciąż idą pieszo, prowadząc muły za uzdę. My też często schodzimy,
jeśli droga zbyt stroma lub zbyt śliska. Mułom trudniej schodzić, w dół,
niżli piąć się w górę. Don Julian uczy mnie techniki utrzymania się
na „bestii” - kiedy muł się wspina trzeba się na nim położyć i trzymać
mocno grzywę, gdy schodzi - odgiąć jak najdalej do tyłu. Zawsze należy
bardzo lekko trzymać stopy w strzemionach, aby w razie niebezpieczeństwa
łatwo zeskoczyć - inaczej muł może pociągnąć i stratować kopytami. Nie
powinno się też iść nigdy z tyłu tuż za zwierzęciem, może kopnąć: z
przodu widzi człowieka i nie zrobi mu żadnej krzywdy. Na całej trasie
był jeden tylko wypadek. Halik żartował poźniej, że źle traktowałam
swojego Konika, toteż ten zdecydował się nagle – na ścieżce u skraju
przepaści - zawrócić do domu. Naprawdę powinnam była zsiąść, bo droga
była stroma i śliska. Spadając, pomna nauk don Juliana, starałam się
nie dostać pod brzuch muła, wyminąć kopyta przerażonego zwierzęcia i
lecieć na bok. Były to sekundy - zadziwiające jak szybko i jasno mogą
biegnąć myśli! Skończyło się na lekkim potłuczeniu i wielkim strachu
członków wyprawy. Najbardziej przerażony wydawał się jednak muł, do
którego nabrałam odtąd szczególnej sympatii: to prawda, że lubił zbaczać
z drogi i zostawał w tyle - ale mnie nie zabił. A wypadek był przecież
tylko z mojej winy. AYONAY Hiszpanie wiedzieli, z jakimi mogą liczyć
się siłami. Edmundo przypuszcza, że zakonnicy, na których działalność
misyjną zezwalał pokojowy traktat z Acobamba; pełnili podwójną rolę -
oprócz nawracania Inków na wiarę katolicką zajmowali się zbieraniem
informacji o wojskowej sile władców Vilcabamby. Taką samą rolę spełniał
prawdopodobnie zaufany sekretarz Titu Cusi Yupangui - Martin Pango,
zamordowany po śmierci Inki. Siły Inków nie były zbyt wielkie. Ani
Mango, ani Titu, ani. też później Thopa, nie dysponowali armią, tak jak
Atao Wallpa w chwili przybycia Pizarra. Choć Inkowie wciąż starali się
je poddźwignąć i kilka prowincji płaciło jeszcze trybut Vilcabambie, to
jednak imperium było już rozbite. Podbite ludy współpracowały z
najeźdźcami, nie przysyłały więc wojskowego kontyngentu. Wiele wojska
stracono podczas oblężenia Cusco i odwrotu. Tereny, na które wycofał się
Mango były rzadko zaludnione i większość lojalnych poddanych pozostała
na terytorium zajętym przez Hiszpanów, a więc też nie była w stanie
wzmocnic wątłych już sił władcy. Jeśli chodzi o broń - wprawdzie Mango
starał się przejąć metody walki wroga, skończyło się jednak na ich
poznaniu, dzięki naukom, przekazywanym założycielowi Vilcabamby przez
przyszłych jego morderców. W dalszym ciągu wojsko Inków posługiwało się
maczugą, łukiem i strzałami oraz rodzajem procy, z której ciskano
kamienie. Na konie - których bano się bardziej niż ludzi - urządzano
specjalne zasadzki. Inkowie nie znali sił wroga. Pamiętali, iż udało się
w roku 1539 pokonać Gonzala Pizarra pod Chuquillusca - mieli nadzieję,
że sukces powtórzy się, zwłaszcza że mieli przewagę w znajomości okolicy
a hiszpańska kawaleria znacznie gorzej radzia sobie w dżungli niż na
równinie. Liczyli również na swoje twierdze - Wayna Pucara i Machu
Pucara. Własnie w Wayna Pucara miała się skoncentrować obrona Vilcabamby.
Tu zgromadzono wszystkie siły, urządzono zasadzkę: pod gradem
przygotowanych do stoczenia kamieni winni zginąć wszyscy Hiszpanie,
który zaś nie padnie przycisnięty głazem - dobiją go czyhający w
zaroślach łucznicy. Kto wie, jak potoczyłyby się losy wojny, gdyby nie
zdrada! Jedni twierdzą, że nie wszyscy kapitanowie Inki opowiadali się
za walką, niektórzy myśleli o poddaniu państwa: ta jedna bitwa, nawet
zwycięska, niczego - sądzili - nie rozwiąże, przedłuży tylko ich
wygnanie w dżungli, z daleka od wygód Cusco. Dlatego właśnie kapitan
Puma Inga opowiedział Hiszpanom o zasadzce. Edmundo
Guillen jest innego zdania. Twierdzi, ze kapitan zdradził, bo nie
wytrzymał tortur. 19 czerwca 1572 roku wojsko generała Martina
Hurtado de Arbieto spędziło noc nad rzeką Ayonay. Nazwa rzeki sprzed
czterech stuleci zachowała się do dziś, tak jak większość nazw inkaskich.
Przeprawiamy się przez nią w bród, na mułach. Biegnie wartko - bo z
wysoka: jest raczej strumieniem. Dookoła niewielka dolinka porośnięta
tropikalną roślinnością splecioną przez liany. Czy tak samo było w ów
dzień czerwcowy roku 1572? Niedaleko Ayonay - Pantipampa, dokąd
Hiszpanie przybyli 20 czerwca. Pampa to łąka. Niewielka łączka na
wzgórzu, gdzie znajduje się dzisiaj opuszczona chata, dobre miejsce
odpoczynku dla wędrowców. Zatrzymujemy się tu na posiłek - jest trawa
dla mułów. Słoneczne południe, widoczność doskonała. Tak jak my teraz -
dawniej stali tu Hiszpanie, przyglądając się długiemu grzbietowi
leżącego naprzeciw wzgórza, z charakterystycznym garbem z jednej strony.
Na jego szczycie znajduje się pewnie twierdza Wayna Pucara, mówi Edmundo.
Dotychczas Vilcabamba była dla nas abstrakcją, nie wzbudzała żywszych
wzruszeń teraz - jeśli przed nami znajduje się Wayna Pucara jest szansa,
że stolica Inków naprawdę przybierze kształt konkretny i że jest już
blisko. Patrząc na spokojnie wrysowany w niebo grzbiet, odczuwamy
napięcie. Jak gdyby wielka gra doktora Guillena, której stawką jest
udowodnienie światu, że istnieje Vilcabamba - zaczęła się dopiero teraz,
na tej małej łączce. Jakich emocji musieli doznawać tu Hiszpanie! Nie
tylko dla Inków - i dla nich była Wayna Pucara kluczem, którego zdobycie
otwierało drogę do zwycięstwa. To prawda, że znają zasadzkę. Ale
jesli Puma Inga kłamie? Jeśli nie zdradza Inków, a sidła zastawia na
nich? Na Hiszpanów? Uznali, ze nie ma innej metody zwycięstwa, jak tylko
zaufać niespodziewanemu sojusznikowi. Następnego ranka generał
Hurtado de Arbieto wysłał oddział: miał zaskoczyć tych, którzy
przygotowali zasadzkę i otworzyć wojsku drogę do fortu. Oddziałem,
składającym się z 50 arkebuźników, 25 tarczowników i 50 Indian Canari –
dowodzili Juan Alvarez Maldonado i Martin Garcia. Widoczność w dżungli
jest praktycznie żadna, zaszli z góry, od tyłu, inkaskich miotaczy
kamieni i zaskoczonych zwyciężyli bez większego trudu. Ci, którzy nie
zginęli, wycofali się do fortu. Teraz - z okrzykiem „Święty Jakub”
ruszyli do ataku wszyscy Hiszpanie i ich indiańscy sojusznicy. Fort -
opisują generat Hurtado de Arbieto, a póżniej Martin de Murua - wznosił
się w tylnej części grzbietu. Jego mur miał około dwustu metrów
długości i około dwóch grubości, oflankowany blankami przeciwko ogniowi
arkebuzów i czterema małymi wieżami. Mur był zbudowany z kamienia i
gliny: zgromadzono na nim przygotowane do stoczenia na wrogów głazy.
Wejście było tak wąskie, że jeden tylko człowiek naraz mogł dostać się
do fortu. Coż jednak mogli zrobić Inkowie przeciwko ogniowi
hiszpanskiej artylerii, gdy zawiodła zasadzka? Opiszą tę wyprawę między
innymi Pedro Sarmiento de Gamboa, Esteban de Rivera, Francisco de
Mendoza. Bronili się - przyznają sami Hiszpanie - brawurowo, lecz kiedy
jednak zdali sobie sprawę, ze proce nie wygrają przeciwko arkebuzom i
działom opuścili fort. Droga do Vilcabamby była wolna.
10 Lipiec, 1976
Tekst i Foto: Elzbieta Dzikowska
Przedruk za zgodą
autorki