Przygoda z Naturą

(12) WILCABAMBA...
Ostatnia Stolica Inków

  Polowanie na Światło
       I nagle - kiedy krzyknął Flavio - wszystkie kłopoty przestały być ważne. Z lewej, a po chwili z prawej strony wyrąbywanej ścieżki zobaczyliśmy omszały, porośnięty paprociami, rozsadzany korzeniami drzew, ale prawdziwy przecie, ułożony ludzką ręką mur!
   Raz wysoki prawie na człowieka, to znów zanikający, w ruinie, ciągnął się kilka, kilkadziesiąt  i znacznie więcej metrów. Kiedy Edmundo mówił:
 - Proszę państwa, znajdujemy się prawdopodobnie na głównej ulicy Vilcabamby, nie starał się ukrywać ni wzruszenia, ni ogromnej radości.
 - Flavio! Siekiera! - przerywa nastrój Tony.
 Wskazówki światłomierza w ogóle się nie wychylają: A moment jest może historyczny.
 Jakże tego nie sfilmować! Światła! Jedynym ratunkiem wydaje się wyrąbanie kilku drzew, wymaczetowanie lian i zarośli. Trach! Trach! - siekiera Flavia uderza w pień drzewa bez najmniejszego respektu dla pamiętającego może jeszcze czasy Inków cedru. Szczęściem, pień nie jest zbyt opasły. Drzewo pięło się w górę jak najszybciej, w poszukiwaniu światła, zachowując smukłość mimo podeszłego wieku.
 - Caramba! Miercoles! - przeklina Halik po meksykańsku, kiedy korona cedru opada łukiem na ziemię, odsłaniając dziurę.....zachmurzonego nieba.  
 Flavio tłumaczy, że dzisiaj nie będzie już dobrego światła. On zna takie chmury. A w ogóle - to trzeba zaplanować polowanie na słońce. Będzie oświetlać poszczególne obiekty o różnych porach dnia. Skąd to wie? No, przecież tu mieszka. Od samego urodze­nia. Dzisiaj - mówi - lepiej wrócić do domu i odpocząć.
 - Odpocząć? A Vilcabamba?
 Ale Flavio tłumaczy, że jutro zobaczymy zupełnie to samo. Dzisiaj zaś trzeba, przy dziennym świetle, przygotować obóz. Zado­mowić się w Espiritu Pampa. A może - w Vilcabambie?

 Dona Yolanda
   Od znalezionego muru do domu don Flavio - godzina marszu. Wracamy nieco inną drogą - przez posiadłość brata Flavio - Jose Camposa. Ich domy połączone wąziutką, dwukilometrowej pewnie długości ścieżką, to całe osiedle zaznaczone na mapie jako Espiritu Pampa. Teraz już nie trzeba maczetować, ale że Fla­vio nie umie być bezczynny i musi znaleźć sobie zajęcie nawet w drodze, wycina dla każdego z nas kij, którym mamy się podpie­rać podczas marszu. Przyda się - mówi. - Po co ryzykować po­śliźnięcie i upadek. Na noc możemy oprzeć kije o jego dom.   Dom Flavia to typowa dla tych okolic kurna chata, ściślej: dwie chaty. W jednej mieści się kuchnia z tradycyjnym ogniskiem na ziemi, w drugiej - dwa "pokoje". 
 - Nie warto codziennie rozwieszać hamaków. Zamieszkacie z nami - zaproponował gospodarz. On sam z żoną, ojcem i dzieć­mi będą spali w kuchni, ja, Edmundo, Halik i Yayo - rozgościmy się w pokojach, policjanci zaś i tragarze mogą się położyć pod podcieniem domu. Przywykli spać na dworze.
  Popycham drzwi z nie heblowanych desek i wchodzę do pomieszczenia, które będzie moją sypialnią. Ten pokój pełni podwójną, a nawet potrójną funkcję: był spiżarnią, kapliczką i sypiali w nim gospodarze. Pod ścianami worki kawowego ziarna, na półeczce - święty obraz i dwie świeczki, wreszcie szeroka prycza pokryta owczymi skórami. Okna nie ma, bo i po cóż, skoro ściany z luźno powiązanych gałęzi tyleż przepuszczają światła, co i dają cienia. Drzwi są potrzebne i trzeba je na noc zamykac: chronią przed leśnymi zwierzętami. Na przykład przed kunami, które lubią poszukać tu w nocy czegoś do zjedzenia.
  Tak przestrzega mnie żona FIavia - Yolanda. Przyniosła koc i prawdziwe prześcieradło. Ostatni raz spałam w pościeli na pos­terunku policji w Puquiurze. Jak się to wydaje dawno! Jeśli chcemy - proponuje Yolanda - może nam coś uprać w rzece. I ugotować. To, co ma, albo lepiej - cośmy przywieźli.
  Niby opieka nad żywnością to moje zadanie - ja wydzielam co­dziennie po plasterku suchej kiełbasy na śniadanie, rządzę cuk­rem i solą, czuwam nad makaronem, herbatą i liśćmi koki – ale wolę nie podejmować sama decyzji: niechaj zarządzają Edmunda i Tony. Ja wolałabym się nie przyznawać, że mamy cokolwiek, kto wie, na jak długo będą musiały nam starczyć te resztki zapa­sów... ? Dopiero w drodze okazało się, że tragarze nic ze sobą nie zabrali, a karmić ich trzeba.
   Przyglądam się żonie Flavio, kiedy krząta się przesuwając worki z kawą: robi miejsce dla moich bagaży. Wysoka, śniada, ubrana w wypłowiałą, spraną bluzkę, której pierwotnego koloru nie od­gadniesz i szeroką, suto marszczoną spódnicę, nadającą jej biod­rom szczególną rozłożystość. Włosy krucze, splecione w dwa luźno puszczone warkocze, takież brwi i rzęsy. Jest miła i często się uśmiecha, ale uśmiech nie dodaje jej wdzięku odsłaniając bezzębne prawie dziąsła. Zęby powypadały przy częstych ciążach: Yolanda jest świeżo po trzydziestce, lecz ma już siedmioro dzieci: najstarszy syn skończył 16 lat, najmłodszy - 11 miesięcy, raczkuje właśnie na podwórzu. Pewnie, że nie chciałaby mieć więcej dzieci, ale jak zaradzić temu tutaj, na takim odludziu? A zresztą Flavio uważa, że i więcej się wykarmi...
  - Wykarmić można - potwierdza pomagający mi wnosić ba­gaże Edmundo.
 - Ale czym? Chyba tylko juką, tj. maniokiem i unkuczami - dzikimi bulwami o smaku ziemniaków. Bo nie da­jesz im przecie jajek, mięsa, a o mleku - nikt tutaj nie słyszał. I pomyśleć, że kiedyś zamieszkiwało Vilcabambę od piętnastu do dwudziestu tysięcy Inków! I wszyscy mieli co jeść. Zawsze, kiedy mowa o jedzeniu - pojawia się Halik. Pertraktuje z Yolandą, czym nas będzie karmić. Tony widzi uwiązanego na podwórzu czarnego prosiaka.
 - Zabijemy go zaraz i upieczemy w waszym glinianym piecu - już trzyma w ręku portfel i chce płacić. Yolanda jest przerażona.
 - Panie, toż to nasza jedyna świnia.
 - Kupicie sobie drugą. O wiele taniej. Na dwie wystarczy.
 - AIe tłuszcz mi potrzebny.   
 -Tłuszcz wam zostawimy.
 - Kiedy będzie dopiero w grudniu... Nie widzi pan, jaka ta świ­nia chuda...          
   Nie pomaga argument, że zapłacimy już w lipcu za ten tłuszcz grudniowy, Yolanda chce mieć prosiaka żywego, to pewnie jej duma i ozdoba gospodarstwa. Będzie nam dawała kawę, jukę i unkucze. Dzisiaj, wyjątkowo, sprzeda nam jedną z trzech swoich kur. Jeśli chcemy, aby pożywienie było bardziej urozmaicone - musimy się o nie postarać. Dwię godziny drogi stąd jest inne fundo. Jeśli wysłać kogoś - może tam sprzedadzą kury, świnki morskie, albo i prosiaka. Edmundo wysyła Percy’ego, bo ma najmocniejsze nogi.

 Prysznic
   Dom Flavia stoi na małej łączce, którą jak dywanik rozesłała na­tura na zboczu niewielkiego wzgórza. Naturze dopomogli gos­podarze, powiększając łatę zieleni karczowaniem dżungli. W gó­rze, nad chatą, niebo łączy się z ciemnym, gęstym lasem, szczelnie kryjącym ruiny. W dole - bystra rzeczka, za pasem zapusz­czonego ogrodu, w którym zaczynają dojrzewać grapefruity i limy - krzyżówka pomarańczy z cytryną. Na lewo - biegnie da­lej ścieżka, która z przeciwległej strony przywiodła nas do Espiritu Pampa: prowadzi przez zdziczałą juz plantację kawy.    Jest właśnie sezon zbiorów. Dobry w tym roku urodzaj: cienkie gałąz­ki kawowych krzewów uginają się pod ciężarem nabrzmiałych sokiem, ciemnoczerwonych owoców; przypominają mi wiśnie. Po prawej stronie chaty - mały ogródek warzywny, w którym rośnie głównie juka. Przy ułożonym z kamieni ogrodzeniu - ka­nał przeprowadzający wodę z rzeki korytkami z wydrążonych pni. Jest to zarazem wodociąg zaopatrujący Espiritu Pampa w wodę pitną; kiedy odkażamy ją pastylkami chloru, gospodarze patrzą ze zdumieniem: po co psuć smak wody? Wiadomo przecie, że woda u nich najlepsza w całej okolicy.
   Nad wyciętą w stoku małą skarpą drewniana rura się kończy i strumień wody spada gwałtownie łukiem w dół, prosto do sporego, wysypanego piaskiem dołu: tu w drewnianej skrzyni moczy się owoce kawy przed suszeniem, tu jest także pralnia Yolandy i rodzinna łazienka.
 Zapada zmierzch. Ciepło.
 Pierwsi myją się mężczyźni, potem ja wchodzę pod "prysznic". Woda leje się grubym wężem, wspaniała, orzeźwiająca.
 - Czego się śmiejesz? - pyta Halik, kiedy wracam przez podwórze.
 - Wychodząc, chciałam odruchowo zakręcić kran...

  Wielka Uczta w Espiritu Pampa
   Czekamy tylko na Percyego, żeby zasiąść do kolacji. Już pachnie kawa, a dzieci wybiegają z kuchni zagryzając otrzymane od nas cukierki gotowanymi korzeniami juki.
 - Może coś mu się stało? - martwi się Edmundo.
  - Może za­błądził? Ciemno, nie zna drogi...
 - Ma przecie latarkę, zaraz powinien być z powrotem - uspokaja Flavio.
 - Zresztą, poślę mu naprzeciw syna.  Czekamy jeszcze kwadrans. Na ciemnym już - choć dopiero siódma - niebie zaczynają wschodzić gwiazdy.
 - Siadamy - decyduje Halik.
 - Niech Yolanda zostawi im jedzenie.
   Jadalnia, jak zwykle w tym regionie, pod podcieniami domu. Zbity z desek stół, po dłuższych jego stronach drewniane ławki. Flavio mIndianie Kiczua na targu w Cuscoa nawet dwa stoły: jeden przed kuchnią - zasiadają przy nim gubernator, Flavio i tragarze, oraz nasz stół, przed sypialną częścią domu. Yolanda z dziećmi będzie jadła przy ognisku.
   Zapalamy świece i najpracowitszy z naszych pracowników, wynajęty po drodze Paulino, zaczyna roznosić dymiące talerze z rosołem. Pierwszy talerz, z największym kawałkiem mięsa, otrzymuje Profesor, bo jest najważniejszy, ostatni - ja, bom kobieta.
   Tutaj, jak na wschodzie, jest to zupełnie naturalne i Yolanda nie może się nadziwić, że uprzejmy Edmundo do mnie przesuwa swoje honorowe danie. Takie złe wychowanie.          
  W rosole pływają nitki przywiezionego przez nas makaronu i malutkie kawałeczki kury. Kiedy jemy drugie danie - jukę i unkucze, zastanawiamy się, dlaczego nie robią tu klusek, ani placków, ani pierożków, które mogłyby urozmaicić jadłospis - je się te korzenie i ziemniaki na sucho, ledwie gotowane, albo w postaci zupy bez żadnej omasty.
 U wylotu ścieżki błyska światełko latarki.
- Percy!                                                            
Jest i syn Flavia.   Wrócili późno - opowiada - bo czekali na gospodarza. Nie doczekali się. A jego żona - nic sprzedać nie chciała.  
- Jajka?  - Jajka nie są do zjedzenia, wylęgają się z nich kurczęta. - Kury? - Kury są dla domu.
 - Ma pani chyba z pięć tuzinów - molestował - proszę sprzedać choćby jedną, ot tę srokatą.
-  Kiedy to moja ulubiona.
 - To tę czarną z białym czubkiem.
 - To kura mego syna. A zresztą za dwa tygodnie syn kończy pięć lat i będzie miał postrzyżyny. Jeśli wam sprzedam - skąd wówczas wezmę tych czterdzieści kur, które potrzebuję na przyjęcie dla sąsiadów z całej okolicy? Nie sprzedała żadnej. Ani prosiaka. Bo prosiaka - sprzedaje się na targu. To nic, że schudnie, kiedy będzie go pędziła przez cztery dni. Ale jest się z czym pokazać. W nocy pocięły mnie moskity, a jeden z kundli Flavia przedostał się do zapasów i zjadł ostatnią suchą kiełbasę.

   Po Czterech Stuleciach
         Magazyny
   Całe miasto znaleziono ogołocone tak dokładnie, że nawet gdyby Hiszpanie i (ich) Indianie je zrabowali, nie mogłoby być w gorszym stanie. Wszyscy indiańscy mężczyźni i kobiety uciekli i ukryli się w dżungli, zabierając co tylko mogli. Spalili resztki kukurydzy i żywności, jakie mieli w magazynach, tak że kiedy przybyła ekspedycja - jeszcze się dymiło”. Tak pisał o tym, co Hiszpanie zastali w Vilcabambie Martin de Murua. Kronikarz tłumaczył, iż Indianie dlatego zabrali żywność i spalili magazyny, bo spodziewali się, iż głód zmusi Hiszpanów do wycofania się... Tymczasem - nas głód podrywa na śniadanie. Ledwie jednak przegryźliśmy słodką, mocną kawę kilkoma unkuczami, Halik nas pogania.
 - W drogę! - niecierpliwi się.
  Jeszcze szarawo, ale zanosi się na słońce. Znowu Flavio z maczetą i siekierą na przodzie, Jorge z kamerą Halika, Paulino niesie statyw, a Mariano mój "Bolex". Yayo z aparaturą dźwiękową, Edmundo - z lornetką i notatnikiem. Braulio - ma przerzucony przez plecy plastykowy woreczek z unkuczami na obiad, w ręku - duża, brezentowa manierka z wodą. Ja niosę tylko aparaty fotograficzne, dzisiaj też oszczędzam ręce do filmowania. Percy z łopatą i zapasowymi maczetami zamyka pochód: na razie idziemy wyciętą wczoraj ścieżką.
- Kiedy Hiszpanie wchodzili do Vilcabamby - też był tutaj las?
  Edmundo myśli, że znajdowały się tu raczej przedmieścia stolicy. Może - pola uprawne. Murua podaje, że klimat Vilcabamby był korzystny dla rolnictwa. Ziemia - dobra, wody - dużo, kukurydzę zbierano więc trzy razy do roku. Uprawiali również Inkowie trzcinę cukrową, kassawę, słodkie ziemniaki, bawełnę. Były tu kury, kaczki, świnki morskie, indyki, pawie, papugi, tysiące ptaków rozmaitych gatunków i kolorów. Pszczoły produkowały pożywny miód. Rosły w okolicach Vilcabamby drzewa owocowe, różne orzechy, ananasy, avocado.
  Dziś - trudno, w ten opis uwierzyć. Nie tylko dlatego, że dawne pola uprawne pokrył las. Ale - jest to las martwy. Głuchy las. Nie słychać śpiewu ptaków, żadnych śladów zwierzyny. Nie ma nawet węży. Gdyby nie zapewnienia Flavia, że można jednak spotkać w Espiritu Pampa dzięcioła, a nawet - złotopiórego koguta, byłabym przekonana, że jedynymi mieszkańcami dżungli pozostały pszczoły, moskity i mrówki.
  Idziemy dziś szybciej, lecz bardziej uważnie. Oto prześwitują przez zarośla fundamenty jakiejś zabudowy.
 Stop! - Pierwszy wbija się w zarośla Edmundo - za nim my, gęsiego. Percy zabiera się najpierw do maczety, a potem do szpadla, ażeby odgarnąć wiekowe sterty liści.
  - Statyw! - woła Halik.
  Szybko montuje kamerę i już kręci, jak odsłania się niewysoki, kolisty zarys fundamentów. Skończył; teraz ja mogę powtórzyć ujęcia "Bolexem", aby nie przeszkadzać mistrzowi terkotaniem. Edmundo ogląda, mierzy i stwierdza, że natrafiliśmy prawdopodobnie na ruiny jednego z inkaskich magazynów, tych, o których pisał Murua, iż spalono je przed opuszczeniem miasta.

  10 Lipiec, 1976 
 Tekst i Foto: Elzbieta Dzikowska
    Przedruk za zgodą autorki
 

 
OSTATNIE ARTYKUŁY:
01 - Vicabamba - Ostatnia....
02 - Vilcabamba - Ostatnia...
03 - Vilcabamba - Ostatnia...
04 - Vilcabamba - Ostatnia...
05 - Vilcabamba - Ostatnia....
06 - Vilcabamba - Ostatnia...
07 - Vilcabamba - Ostatnia...
08 - Vicabamba - Ostatnia....
09 - Vilcabamba - Ostatnia...
10 - Vilcabamba - Ostatnia...
11 - Vilcabamba - Ostatnia....
12 - Vicabamba - Ostatnia...
13 - Vicabamba - Ostatnia....
14 - Vilcabamba - Ostatnia...
15 - Vilcabamba - Ostatnia...
16 - Vilcabamba - Ostatnia...
17 - Vicabamba - Ostatnia....