Polowanie
na Światło
I nagle - kiedy krzyknął Flavio -
wszystkie kłopoty przestały być ważne. Z lewej, a po chwili z prawej
strony wyrąbywanej ścieżki zobaczyliśmy omszały, porośnięty paprociami,
rozsadzany korzeniami drzew, ale prawdziwy przecie, ułożony ludzką ręką
mur!
Raz wysoki prawie na człowieka, to znów zanikający, w ruinie, ciągnął
się kilka, kilkadziesiąt i znacznie więcej metrów. Kiedy Edmundo mówił:
- Proszę państwa, znajdujemy się prawdopodobnie na głównej ulicy
Vilcabamby, nie starał się ukrywać ni wzruszenia, ni ogromnej radości.
- Flavio! Siekiera! - przerywa nastrój Tony.
Wskazówki światłomierza w ogóle się nie wychylają: A moment jest może
historyczny.
Jakże tego nie sfilmować! Światła! Jedynym ratunkiem wydaje się wyrąbanie
kilku drzew, wymaczetowanie lian i zarośli. Trach! Trach! - siekiera
Flavia uderza w pień drzewa bez najmniejszego respektu dla pamiętającego
może jeszcze czasy Inków cedru. Szczęściem, pień nie jest zbyt opasły.
Drzewo pięło się w górę jak najszybciej, w poszukiwaniu światła,
zachowując smukłość mimo podeszłego wieku.
- Caramba! Miercoles! - przeklina Halik po meksykańsku, kiedy korona cedru
opada łukiem na ziemię, odsłaniając dziurę.....zachmurzonego nieba.
Flavio tłumaczy, że dzisiaj nie będzie już dobrego światła. On zna takie
chmury. A w ogóle - to trzeba zaplanować polowanie na słońce. Będzie
oświetlać poszczególne obiekty o różnych porach dnia. Skąd to wie? No,
przecież tu mieszka. Od samego urodzenia. Dzisiaj - mówi - lepiej
wrócić do domu i odpocząć.
- Odpocząć? A Vilcabamba?
Ale Flavio tłumaczy, że jutro zobaczymy zupełnie to samo. Dzisiaj zaś
trzeba, przy dziennym świetle, przygotować obóz. Zadomowić się w
Espiritu Pampa. A może - w Vilcabambie?
Dona Yolanda
Od znalezionego muru do domu don Flavio - godzina marszu. Wracamy nieco
inną drogą - przez posiadłość brata Flavio - Jose Camposa. Ich domy
połączone wąziutką, dwukilometrowej pewnie długości ścieżką, to całe
osiedle zaznaczone na mapie jako Espiritu Pampa. Teraz już nie trzeba
maczetować, ale że Flavio nie umie być bezczynny i musi znaleźć sobie
zajęcie nawet w drodze, wycina dla każdego z nas kij, którym mamy się
podpierać podczas marszu. Przyda się - mówi. - Po co ryzykować
pośliźnięcie i upadek. Na noc możemy oprzeć kije o jego dom. Dom
Flavia to typowa dla tych okolic kurna chata, ściślej: dwie chaty. W
jednej mieści się kuchnia z tradycyjnym ogniskiem na ziemi, w drugiej -
dwa "pokoje".
- Nie warto codziennie rozwieszać hamaków. Zamieszkacie z nami -
zaproponował gospodarz. On sam z żoną, ojcem i dziećmi będą spali w
kuchni, ja, Edmundo, Halik i Yayo - rozgościmy się w pokojach,
policjanci zaś i tragarze mogą się położyć pod podcieniem domu.
Przywykli spać na dworze.
Popycham drzwi z nie heblowanych desek i wchodzę do pomieszczenia,
które będzie moją sypialnią. Ten pokój pełni podwójną, a nawet potrójną
funkcję: był spiżarnią, kapliczką i sypiali w nim gospodarze. Pod
ścianami worki kawowego ziarna, na półeczce - święty obraz i dwie
świeczki, wreszcie szeroka prycza pokryta owczymi skórami. Okna nie ma,
bo i po cóż, skoro ściany z luźno powiązanych gałęzi tyleż przepuszczają
światła, co i dają cienia. Drzwi są potrzebne i trzeba je na noc zamykac:
chronią przed leśnymi zwierzętami. Na przykład przed kunami, które lubią
poszukać tu w nocy czegoś do zjedzenia.
Tak przestrzega mnie żona FIavia - Yolanda. Przyniosła koc i prawdziwe
prześcieradło. Ostatni raz spałam w pościeli na posterunku policji w
Puquiurze. Jak się to wydaje dawno! Jeśli chcemy - proponuje Yolanda -
może nam coś uprać w rzece. I ugotować. To, co ma, albo lepiej - cośmy
przywieźli.
Niby opieka nad żywnością to moje zadanie - ja wydzielam codziennie po
plasterku suchej kiełbasy na śniadanie, rządzę cukrem i solą, czuwam
nad makaronem, herbatą i liśćmi koki – ale wolę nie podejmować sama
decyzji: niechaj zarządzają Edmunda i Tony. Ja wolałabym się nie
przyznawać, że mamy cokolwiek, kto wie, na jak długo będą musiały nam
starczyć te resztki zapasów... ? Dopiero w drodze okazało się, że
tragarze nic ze sobą nie zabrali, a karmić ich trzeba.
Przyglądam się żonie Flavio, kiedy krząta się przesuwając worki z
kawą: robi miejsce dla moich bagaży. Wysoka, śniada, ubrana w wypłowiałą,
spraną bluzkę, której pierwotnego koloru nie odgadniesz i szeroką, suto
marszczoną spódnicę, nadającą jej biodrom szczególną rozłożystość.
Włosy krucze, splecione w dwa luźno puszczone warkocze, takież brwi i
rzęsy. Jest miła i często się uśmiecha, ale uśmiech nie dodaje jej
wdzięku odsłaniając bezzębne prawie dziąsła. Zęby powypadały przy
częstych ciążach: Yolanda jest świeżo po trzydziestce, lecz ma już
siedmioro dzieci: najstarszy syn skończył 16 lat, najmłodszy - 11
miesięcy, raczkuje właśnie na podwórzu. Pewnie, że nie chciałaby mieć
więcej dzieci, ale jak zaradzić temu tutaj, na takim odludziu? A zresztą
Flavio uważa, że i więcej się wykarmi...
- Wykarmić można - potwierdza pomagający mi wnosić bagaże Edmundo.
- Ale czym? Chyba tylko juką, tj. maniokiem i unkuczami - dzikimi bulwami
o smaku ziemniaków. Bo nie dajesz im przecie jajek, mięsa, a o mleku -
nikt tutaj nie słyszał. I pomyśleć, że kiedyś zamieszkiwało Vilcabambę
od piętnastu do dwudziestu tysięcy Inków! I wszyscy mieli co jeść.
Zawsze, kiedy mowa o jedzeniu - pojawia się Halik. Pertraktuje z Yolandą,
czym nas będzie karmić. Tony widzi uwiązanego na podwórzu czarnego
prosiaka.
- Zabijemy go zaraz i upieczemy w waszym glinianym piecu - już trzyma w
ręku portfel i chce płacić. Yolanda jest przerażona.
- Panie, toż to nasza jedyna świnia.
- Kupicie sobie drugą. O wiele taniej. Na dwie wystarczy.
- AIe tłuszcz mi potrzebny.
-Tłuszcz wam zostawimy.
- Kiedy będzie dopiero w grudniu... Nie widzi pan, jaka ta świnia chuda...
Nie pomaga argument, że zapłacimy już w lipcu za ten tłuszcz
grudniowy, Yolanda chce mieć prosiaka żywego, to pewnie jej duma i
ozdoba gospodarstwa. Będzie nam dawała kawę, jukę i unkucze. Dzisiaj,
wyjątkowo, sprzeda nam jedną z trzech swoich kur. Jeśli chcemy, aby
pożywienie było bardziej urozmaicone - musimy się o nie postarać. Dwię
godziny drogi stąd jest inne fundo. Jeśli wysłać kogoś - może tam
sprzedadzą kury, świnki morskie, albo i prosiaka. Edmundo wysyła
Percy’ego, bo ma najmocniejsze nogi.
Prysznic
Dom Flavia stoi na małej łączce, którą jak dywanik rozesłała
natura na zboczu niewielkiego wzgórza. Naturze dopomogli gospodarze,
powiększając łatę zieleni karczowaniem dżungli. W górze, nad chatą,
niebo łączy się z ciemnym, gęstym lasem, szczelnie kryjącym ruiny. W
dole - bystra rzeczka, za pasem zapuszczonego ogrodu, w którym
zaczynają dojrzewać grapefruity i limy - krzyżówka pomarańczy z cytryną.
Na lewo - biegnie dalej ścieżka, która z przeciwległej strony
przywiodła nas do Espiritu Pampa: prowadzi przez zdziczałą juz plantację
kawy. Jest właśnie sezon zbiorów. Dobry w tym roku urodzaj: cienkie
gałązki kawowych krzewów uginają się pod ciężarem nabrzmiałych sokiem,
ciemnoczerwonych owoców; przypominają mi wiśnie. Po prawej stronie chaty
- mały ogródek warzywny, w którym rośnie głównie juka. Przy ułożonym z
kamieni ogrodzeniu - kanał przeprowadzający wodę z rzeki korytkami z
wydrążonych pni. Jest to zarazem wodociąg zaopatrujący Espiritu Pampa w
wodę pitną; kiedy odkażamy ją pastylkami chloru, gospodarze patrzą ze
zdumieniem: po co psuć smak wody? Wiadomo przecie, że woda u nich
najlepsza w całej okolicy.
Nad wyciętą w stoku małą skarpą drewniana rura się kończy i strumień
wody spada gwałtownie łukiem w dół, prosto do sporego, wysypanego
piaskiem dołu: tu w drewnianej skrzyni moczy się owoce kawy przed
suszeniem, tu jest także pralnia Yolandy i rodzinna łazienka.
Zapada zmierzch. Ciepło.
Pierwsi myją się mężczyźni, potem ja wchodzę pod "prysznic". Woda leje się
grubym wężem, wspaniała, orzeźwiająca.
- Czego się śmiejesz? - pyta Halik, kiedy wracam przez podwórze.
- Wychodząc, chciałam odruchowo zakręcić kran...
Wielka Uczta w
Espiritu Pampa
Czekamy tylko na Percyego, żeby zasiąść do kolacji. Już pachnie
kawa, a dzieci wybiegają z kuchni zagryzając otrzymane od nas cukierki
gotowanymi korzeniami juki.
- Może coś mu się stało? - martwi się Edmundo.
- Może zabłądził? Ciemno, nie zna drogi...
- Ma przecie latarkę, zaraz powinien być z powrotem - uspokaja Flavio.
- Zresztą, poślę mu naprzeciw syna. Czekamy jeszcze kwadrans. Na ciemnym
już - choć dopiero siódma - niebie zaczynają wschodzić gwiazdy.
- Siadamy - decyduje Halik.
- Niech Yolanda zostawi im jedzenie.
Jadalnia, jak zwykle w tym regionie, pod podcieniami domu. Zbity z desek
stół, po dłuższych jego stronach drewniane ławki. Flavio ma
nawet dwa stoły: jeden przed kuchnią - zasiadają przy nim gubernator,
Flavio i tragarze, oraz nasz stół, przed sypialną częścią domu. Yolanda
z dziećmi będzie jadła przy ognisku.
Zapalamy świece i najpracowitszy z naszych pracowników, wynajęty po
drodze Paulino, zaczyna roznosić dymiące talerze z rosołem. Pierwszy
talerz, z największym kawałkiem mięsa, otrzymuje Profesor, bo jest
najważniejszy, ostatni - ja, bom kobieta.
Tutaj, jak na wschodzie, jest to zupełnie naturalne i Yolanda nie może
się nadziwić, że uprzejmy Edmundo do mnie przesuwa swoje honorowe danie.
Takie złe wychowanie.
W rosole pływają nitki przywiezionego przez nas makaronu i malutkie
kawałeczki kury. Kiedy jemy drugie danie - jukę i unkucze, zastanawiamy
się, dlaczego nie robią tu klusek, ani placków, ani pierożków, które
mogłyby urozmaicić jadłospis - je się te korzenie i ziemniaki na sucho,
ledwie gotowane, albo w postaci zupy bez żadnej omasty.
U wylotu ścieżki błyska światełko latarki.
- Percy!
Jest i syn Flavia. Wrócili późno - opowiada - bo czekali na gospodarza.
Nie doczekali się. A jego żona - nic sprzedać nie chciała.
- Jajka? - Jajka nie są do zjedzenia, wylęgają się z nich kurczęta. -
Kury? - Kury są dla domu.
- Ma pani chyba z pięć tuzinów - molestował - proszę sprzedać choćby jedną,
ot tę srokatą.
- Kiedy to moja ulubiona.
- To tę czarną z białym czubkiem.
- To kura mego syna. A zresztą za dwa tygodnie syn kończy pięć lat i
będzie miał postrzyżyny. Jeśli wam sprzedam - skąd wówczas wezmę tych
czterdzieści kur, które potrzebuję na przyjęcie dla sąsiadów z całej
okolicy? Nie sprzedała żadnej. Ani prosiaka. Bo prosiaka - sprzedaje się
na targu. To nic, że schudnie, kiedy będzie go pędziła przez cztery dni.
Ale jest się z czym pokazać. W nocy pocięły mnie moskity, a jeden z
kundli Flavia przedostał się do zapasów i zjadł ostatnią suchą kiełbasę.
Po Czterech
Stuleciach
Magazyny
Całe miasto znaleziono ogołocone tak dokładnie, że nawet gdyby
Hiszpanie i (ich) Indianie je zrabowali, nie mogłoby być w gorszym
stanie. Wszyscy indiańscy mężczyźni i kobiety uciekli i ukryli się w
dżungli, zabierając co tylko mogli. Spalili resztki kukurydzy i żywności,
jakie mieli w magazynach, tak że kiedy przybyła ekspedycja - jeszcze się
dymiło”. Tak pisał o tym, co Hiszpanie zastali w Vilcabambie Martin de
Murua. Kronikarz tłumaczył, iż Indianie dlatego zabrali żywność i
spalili magazyny, bo spodziewali się, iż głód zmusi Hiszpanów do
wycofania się... Tymczasem - nas głód podrywa na śniadanie. Ledwie
jednak przegryźliśmy słodką, mocną kawę kilkoma unkuczami, Halik nas
pogania.
- W drogę! - niecierpliwi się.
Jeszcze szarawo, ale zanosi się na słońce. Znowu Flavio z maczetą i
siekierą na przodzie, Jorge z kamerą Halika, Paulino niesie statyw, a
Mariano mój "Bolex". Yayo z aparaturą dźwiękową, Edmundo - z lornetką i
notatnikiem. Braulio - ma przerzucony przez plecy plastykowy woreczek z
unkuczami na obiad, w ręku - duża, brezentowa manierka z wodą. Ja niosę
tylko aparaty fotograficzne, dzisiaj też oszczędzam ręce do filmowania.
Percy z łopatą i zapasowymi maczetami zamyka pochód: na razie idziemy
wyciętą wczoraj ścieżką.
- Kiedy Hiszpanie wchodzili do Vilcabamby - też był tutaj las?
Edmundo myśli, że znajdowały się tu raczej przedmieścia stolicy. Może -
pola uprawne. Murua podaje, że klimat Vilcabamby był korzystny dla
rolnictwa. Ziemia - dobra, wody - dużo, kukurydzę zbierano więc trzy
razy do roku. Uprawiali również Inkowie trzcinę cukrową, kassawę,
słodkie ziemniaki, bawełnę. Były tu kury, kaczki, świnki morskie, indyki,
pawie, papugi, tysiące ptaków rozmaitych gatunków i kolorów. Pszczoły
produkowały pożywny miód. Rosły w okolicach Vilcabamby drzewa owocowe,
różne orzechy, ananasy, avocado.
Dziś - trudno, w ten opis uwierzyć. Nie tylko dlatego, że dawne pola
uprawne pokrył las. Ale - jest to las martwy. Głuchy las. Nie słychać
śpiewu ptaków, żadnych śladów zwierzyny. Nie ma nawet węży. Gdyby nie
zapewnienia Flavia, że można jednak spotkać w Espiritu Pampa dzięcioła,
a nawet - złotopiórego koguta, byłabym przekonana, że jedynymi
mieszkańcami dżungli pozostały pszczoły, moskity i mrówki.
Idziemy dziś szybciej, lecz bardziej uważnie. Oto prześwitują przez
zarośla fundamenty jakiejś zabudowy.
Stop! - Pierwszy wbija się w zarośla Edmundo - za nim my, gęsiego. Percy
zabiera się najpierw do maczety, a potem do szpadla, ażeby odgarnąć
wiekowe sterty liści.
- Statyw! - woła Halik.
Szybko montuje kamerę i już kręci, jak odsłania się niewysoki, kolisty
zarys fundamentów. Skończył; teraz ja mogę powtórzyć ujęcia "Bolexem",
aby nie przeszkadzać mistrzowi terkotaniem. Edmundo ogląda, mierzy i
stwierdza, że natrafiliśmy prawdopodobnie na ruiny jednego z inkaskich
magazynów, tych, o których pisał Murua, iż spalono je przed opuszczeniem
miasta.
10 Lipiec, 1976
Tekst i Foto: Elzbieta Dzikowska
Przedruk za zgodą
autorki