Gazetka
Najbliższe osiedle - Pampacona - pięć
godzin drogi; nie zdążymy dziś dojechać – twierdzi gubernator. A więc -
choć słońce jeszcze wysoko - zostajemy tu na nocleg.
Mariano rozładowuje muły, Yayo - odpoczywa, Halik - czyści kamerę,
Edmundo - udaje się na poszukiwanie kwatery. Robi się chłodno i lepiej
zapewnić sobie dach nad głową. Rozgladam się po osiedlu. Niewiele
się zmieniło od czasów kiedy był tu Bingham. Opisywał, że wówczas, w
1911 roku, napotkał tu około sześćdziesiąt chat, dość solidnie
zbudowanych z suszonej na słoncu cegły i pokrytych słomą. Były puste,
mieszkańcy pracowali w okolicznych kopalniach, poszukując srebra.
I teraz osiedle wygląda jak wyludnione. Kopalnie dawno się wyczerpały,
dorośli są pewnie w polu, gdzie mają swoje szałasy. Wracają do wsi na
niedzielę, w swięta, w przerwie prac polowych. Większość więc domów
zamknięta, na niektórych nakreślony czarnym dymem świecy krzyż, znak, że
panuje tu żałoba. Na ulicach widać tylko dzieci - bo w Vilcabambie jest
szkoła - i ludzi starych. To tutejszy nauczyciel jest pewnie redaktorem
miejscowej gazety. Wiadomości, podawane pismem odręcznym, wychodzą w
jednym egzemplarzu, rozklejanym na ścianie w centrum osady.
Gazeta nazywa się "Przebudzenie Vilcabamby" i założona została 10
czerwca 1976 roku, a więc liczy sobie kilka ledwie tygodni. Redakcyjna "stopka",
zamieszczona u góry aktualnego wydania, podaje skład zespołu. Dyrektorem
jest profesor (czyli nauczyciel) Tomas Cruz Cordova, redaktorem -
Celestino Paullo Jordan, doradcą - Modesto Zamorra, a korespondenci -
pochodzą ze wszystkich sektorów. Gazetka ma dział zagraniczny i
miejscowy. Tutaj, gdzie nie dochodzi prąd elektryczny ani poczta, a
dokąd wiedzie tylko droga dla mułów - dowiadujemy się, że 20 lipca
wyląduje na Marsie statek międzyplanetarny "Wiking", aby stwierdzić,
czy istnieje tam życie! W dziale miejscowym - informacja o olimpiadzie
szkolnej, która zostanie zorganizowana w pobliskiej miejscowości
Ccollpaccona, komentarz o tym, że warto hodować świnki morskie, albowiem
ich mięso jest znacznie bogatsze w proteiny niźli mieso innych zwierząt
oraz - prognoza pogody. Obudzimy się jutro w deszczu - przepowiada jej
autor. Pogoda w Vilcabambie będzie zmienna, prawie rewolucyjna, bo
rozpocznie się od mżawki, a skończy prawdopodobnie na śnieżycy.
Informacje zagraniczne podaje redakcja na podstawie radia, bo i tu
dotarły odbiorniki tranzystorowe. Pogodę - przewiduje każdego wieczoru
najstarszy mieszkaniec Vilcabamby.
Słońce
na ołtarzu
Ta Vilcabamba - San Francisco de la Victoria de Vilcabamba została
założona przez Hiszpanów na początku XVII stulecia. Ale tradycja osady o
tej nazwie jest znacznie wcześniejsza. Niespełna dwa i pół miesiąca po
zajęciu Vilcabamby Inków, 4 września 1572 roku, ufundowali jej zdobywcy
San Francisco de la Victoria de Vilcabamba w dolinie Hoyara. Po
trzydziestu kilku latach - tu ją przenieśli. Z tego też samego zapewne
okresu pochodzi miejscowy kościół. Przysiadł już ze starości, której
czas szybciej nadchodzi na mury wznoszone z adobe - cegieł z gliny
suszonych na stońcu - aniżeli z trwalszego, dostatniejszego budulca.
Oprócz prymitywnych, nieregularnych skarp z epoki, podpieraję jego
ściany porośnięte trawą i chwastami nasypy. Dach pokryty liśćmi. Księdza
nie ma - najbliższy w Quillabambie, rzadko tu zagląda. Klucze do
kościoła ma zakrystian, otwiera w niedzielę i kiedy potrzeba.
Wszędzie towarzyszy nam gromada dzieci, dla których nasz przyjazd
jest taką sensacją, jaką w Międzyrzecu Podlaskim byłyby występy
egzotycznych tancerek z Zanzibaru.
- Zawołaj don Pedro - zwraca się Edmundo do jednego z chłopców. Po
piętnastu minutach chłopiec wraca, lecz bez zakrystiana.
-
Żona powiedziała, że wyjechał do Quillabamby i wróci za dwa dni.
- To pójdź do niej jeszcze raz i powiedz, że jeśli mąż przyjdzie do nas -
dostanie całą torbę biszkoptów. Pomogło. Edmundo wie, że w okolicy o
wszystkim decydują kobiety. Mężczyźni są tu od pełnienia funkcji, one -
od rządzenia. Czy to aby wiadomo, czego zechcą obcy od jej Pedra?
Niechaj lepiej pracuje na polu - pomyślała zapewne żona zakrystiana. Co
innego, gdy w grę wchodzę łakocie, których kupić tu nie można. Po
dwudziestu minutach don Pedro, zadyszany z pospiechu, otwiera nam drzwi
kościoła. Jest zupetnie ciemno. Zapalamy latarki, w ich blasku
dostrzegamy stary, barokowy, bogato pozłacany ołtarz.
- Sensacja! To woła Edmundo. Na pierwszym planie ołtarza - duży papierowy
wizerunek inkaskiego słońca! .. To przed nim, przed dawnym bogiem
Inków, modla się mieszkańcy San Francisco de la Victoria de Vileabamba,
osady o świętobliwej nazwie, która miała stać się symbolem zwycięstwa
nad Vilcabambą Inków pogańskich. I nie są to Indianie, nawet bezpośredni
potomkowie dawnych czcicieli bogów sił natury. W kolonialnej Vilcabambie
mieszkaję Metysi. Przy świetle latarek Tony Halik robi zdjęcie stońca na
ołtarzu. Mamy nadzieję, że któraś z dwunastu klatek wyjdzie. Z tyłu za
ołtarzem znajdujemy jeszcze dawne ślady przemieszania się wiary
katolickiej z miejscowymi wierzeniami: oto wnękę za tylną stroną
tabernakulum indiańscy artyści z początku XVII wieku ozdobili
wyobrażeniami słońca i gwiazd. Dawniej jednak, kiedy dopiero wprowadzano
tu chrześcijaństwo, trzeba było ukrywać dyskretnie symbole wiary
przodków. Po czterech stuleciach od podboju Vilcabamby - zwyciężyło
Słońce.
Zakrystian kapłanem
Zaraz na miejscu proszę Edmund o skomentowanie znalezisk. - Żebyśmy
zrozumieli je właściwie - mówi uczony – należy cofnąć się do historii...
Otoż - zaczyna Guillen - informacje przekazane przez misjonarzy (tych,
którzy walczyli z pogańskimi bogami Inków świadczą, że Peruwiańczycy z
wieku XVI włączyli katolicyzm do swojej magicznej koncepcji religijnego
pluralizmu, w ktorej nadal pozostawały najważniejszymi bóstwo słoneczne
wespół z bóstwami kosmogonicznymi i moralizatorskim bóstwem Wirakoczą.
Tak więc Inkowie przyjeli religię katolicką bez szczególnych trudności,
nie pozbywając się jednak swych dotychczasowych wierzeń. Kiedy
fanatyczni misjonarze hiszpańscy dążyli do narzucenia Chrystusa jako
jedynego boga wytworzyt się konflikt religijny; zabroniono wszystkim
Peruwiańczykom akceptowania innej wiary niż katolicka i wprowadzono
surowe kary na tych, którzy czcili nadal stare bóstwa.
Wobec takiej sytuacji, liczni i zróżnicowani hierarchią kapłani, którzy
opiekowali się dawnymi idolami w regionie andyjskim, starali się
zachować wierzenia przodków posługując się symboliką chrześcijańską.
Skutkiem tego, bóstwa andyjskie wcieliły się jak gdyby w chrześcijańskie.
Na przykład, w niektórych wypadkach, bóg Wirakocza wcielił się w Boga
Ojca. Titu Cusi Yupangui mówił, że Wirakocza jest po prostu innym
imieniem, nadawanym przez Inków Bogu. Przypominał również polecenie
jakie Mango Inga Yupangui wydał mieszkancom dolin Yucay i Tambo,
rozkazując, aby opierali się przyjmowaniu chrześcijaństwa póki można,
jeśli jednak nie będą mogli dalej tego czynić - niech przyjmą obcą wiarę,
identyfikując jednak jej bogów z bóstwami miejscowymi. Prześladowcy tych,
którzy wierzyli nadal w indiańskich bogów, twierdzili, że identyfikowano
Chrystusa z Bogiem Słońca, Matkę Boską - z Boginią Księżyca, a swiętego
Jakuba - z Bogiem Promienia Słonecznego. Tak samo wcielano mniejsze
bóstwa andyjskie w postacie innych swiętych katolickich, starając się,
by fiesty, jakie Indianie urządzali swoim idolom, były zbieżne z
chrześcijańskimi odpustami.
Zdarzało się najczęściej, że o stanowiska zakrystianów w katolickich
swiątyniach ubiegali się inkascy kapłani, aby zapewnić przetrwanie
starego obyczaju. Być może dlatego możliwa była historia przytoczona
przez ojca Francisca de Avila, który na przełomie XVI i XVII wieku miał
się zająć tępieniem idolatrii w regionie Huarochiri. Otoż - pisze ojciec
Avila - od pewnego czasu stwierdzano niesłychanie duży dopływ wiernych
do miejscowego kościoła. Zrazu sądził, że jest to skutek intensywnej
pracy misyjnej, wkrótce jednak okazało się, że przyczyna była inna. Oto
na głównym ołtarzu kościoła stawiano przy stopie monstrancji maleńki
idol przedstawiający miejscowego boga Pariaqaqa. Prawdopdobnie u
mieszczał go tam zakrystian, a że szybko zwiedziała się o tym okoliczna
ludność - kościół się zapełniał jak nigdy dotychczas.
W późniejszym okresie Inkowie starali się przemycić swoje symbole do
świątobliwych obrazów z Cusco, bądź też do ornamentyki katolickich
kościołów. Kronikarz Santa Cruz Pachacuti podaje, że w Coricancha -
inkaskiej Świątyni Słońca, znajdowało się kosmiczne jajo, symbol
wieczności i początku wszechrzeczy, a także boga Wirakoczy. Identyczne
wyobrażenie jajka można dziś jeszcze zobaczyć na popularnych w Peru
krzyżach przydrożnych, które zresztą - uważają uczeni - są niczym innym
jak tylko transpozycją starego bóstwa inkaskiego - opiekuna dróg. Wielu
antropologów - mówi Guillen - dyskutuje dzisiaj nad problemem
przeistoczenia się bóstw miejscowych w chrześcijańskie i przetrwaniem
dawnych wierzeń inkaskich w regionie Andów. Dotychczas - była to
hipoteza mająca zarówno zwolennikow, jak i wrogów. A teraz oto obecność
papierowego wizerunku słońca na ołtarzu w San Francisco de la Victoria
de Vilcabamba, potwierdza, iż dawne wierzenia przeżyły do dziś,
natomiast chrześcijaństwo stanowi jedynie zewnętrzną ich osłonę. A może
zakrystian don Pedro jest potomkiem dawnych inkaskich kapłanów? Później
Edmundo znajdzie jedno jeszcze papierowe słońce – na ołtarzu kościoła w
Lucma.
Donia Nicolasa
Nie udało się Profesorowi załatwić noclegu i będziemy spać na dworze,
chronieni od coraz bardziej przejmującego chłodu jedynie daszkiem
podcienia. Rozwiesiliśmy hamaki, wyjęliśmy spiwory; tragarze rozkładają
na ziemi skórki baranie, przykrywaja się tylko ponczami; mówią, że
będzie im ciepło. Ciemno, ale dopiero siódma godzina. Idziemy na kolację
- zarządza Edmundo, który zamówił świeże bułeczki u doni Juany. Ma
cukier i mąkę - na pewno upiecze. I da nam kawy. Rzadko są tu goście.
Tak powiedział jej mąż. Mają ośmioro dzieci, przyda się parę soli.
Lecz
u Doni Juany - drzwi zamknięte. Kiedy wreszcie je otwiera - z jednym
dzieckiem na rękach, z dwojgiem u spódnicy - już po minie widać, że
bułeczek nie ma i nie będzie. Mąż obiecał? Ale ją bolala głowa i nie
będzie piekła. A pieniądze?
- Wczoraj także ich nie miała, a mimo to żyje.
- Nie ma rady, mówi Edmundo, trzeba będzie poprosić Donię Nicolasę,
żeby przygotowała nam kolację. To najbogatsza mieszkanka Vilcabamby. Ma
trzysta baranów. Dom Doni Nicolasy - jak inne, z adobe. Są to dwie
właściwie kurne chaty. W jednej - z podcieniami, mieści się sypialnia
gospodarzy i komora. Dwie zbite z desek prycze nakryte barwnymi derkami
z wełny tkanymi przez gospodynię i skrzynia z odzieżą. Zamiast sufitu -
stryszek z cienkich żerdzi: leżakuje na niej kukurydza. Pod podcieniem
tej chaty - sypialni - rozwieszono mięso baranie.
W tym domu, nie ma nikogo. Wstępujemy zatem do drugiej chaty, bez
podcieni. Mieści się w niej kuchnia. Ciemno. Po chwili rozróżniamy
drewniany stół i ławę na której siedzi mężczyzna.
- Nie ma Doni Nicolasy - mówi. Jest jej mężem.
- Czyż może sprzedać nam kilka kubeczków kawy?,
- On - nie, na to trzeba żony, nawet ogień nie rozpalony.
- Możemy na żonę poczekać? Mężczyzna kiwa głową, jak gdyby inna odpowiedż
była zbyt zobowiązująca. Kiedy wchodzimy do izby - uciekają nam spod nóg
cuis, świnki morskie.
- Pewnie te - myślę - o których Edmundo opowiadał jeszcze w Limie.
Wprawdzie nie ośmiokilowe świnki - giganty, wyglądają nawet na mniejsze
niż normalne, zato jest ich dużo. Chyba z pięćdziesiąt. Jeśli Dona
Nicolasa nie zgodzi się nam dzisiaj przygotować na kolację pieczonego
barana - to świnki na pewno. Zapalamy przyniesione ze sobą świeczki i
siadamy wokół stołu.
- A może by tak zagotować wodę? Szybciej będzie kawa, kiedy wróci dona
Nicolasa.
Yayo przynosi kilka kawałków zdobytych gdzieś gałęzi, Edmundo rozgarnia
popiół ogniska. Nie wyglądało na to, że tli w nim żar, a jednak jest -
widoczny ogień, który nigdy tu nie wygasa; kiedy niepotrzebny – ukrywa
się go tylko, jak coś najcenniejszego. Trzeba go rozdmuchać, inaczej
się nie zapali. Edmundo bierze oparty o scianę krótki, gruby kij. Jest
wydrążony w srodku, tak jak bambus. Zaczynamy dmuchać po kolei,
kruszynka żaru jest już teraz niby pięść, ale płomienia dać nie chce. A
tymczasem mąż doni Nicolasy siedzi za stołem i przygląda się naszej
mordędze. Wreszcie ma tego dosyc: wstał, wyjął dmuchawkę z moich rąk,
przyłożył do ust i tak wydął zapadnięte policzki, że wyglądał jak własne
odbicie w krzywym zwierciadle. Dmuchnął ledwie dwa razy - i już płomyki
zaczęły lizać gałęzie.
W tym właśnie momencie wróciła do domu dona Nicolasa. Nieduża kobieta
lat około sześćdziesięciu, o twarzy jak piąstka, pomarszczonej
przedwcześnie przez andyjskie wiatry. Nogi bose, spódnice i sweter
najwyraźniej własnej roboty, a choć poszarzały już od czasu i brudu -
można jeszcze dostrzec, że donia Nicolasa ma wrodzony gust i potrafi
dobierać kolory. Na głowie - nowy, brązowy kapelusz, najwyraźniej z
miasta; spływają spod niego dwa cieniutkie, czarne warkoczyki. Oczy
ciemne, przyjazne, żywe, więcej - nawet wesołe, najwyrażniej Donia
Nicolasa powraca z domu przyjaciół, gdzie nie żałowano chichy.
Nie jest zła ani zaskoczona. Wita się z nami wylewnie, poklepując
wszystkich po ramieniu. Z tego co mówi - nic nie rozumiemy, nie zna
bowiem hiszpanskiego. Ale Edmundo będzie nam tłumaczył. Mówi:
- Donia Nicolasa, ma pani sławę najlepszej kucharki w całej Vilcabambie,
dlatego też przyszliśmy na kolację do pani. Oczywiście - dobrze
zapłacimy.
- Kiedy tu nic nie ma do jedzenia !
- Jak to, Donia Nieolasa, widzieliśmy przeciez charąui, suszone mięso
baranie.
- Gdzie? Nie ma żadnego charąui.
- Przy drugiej chacie.
- To niech pan zobaczy.
Wyglądam za Profesorem - rzeczywiście nie ma mięsa. Najwidoczniej, mimo
sporej dawki alkoholu, Donia Nicolasa była na tyle przytomna, że gdy
zorientowała się, iż w domu są obcy natvchmiast schowała mięso w
komorze. A wisiało ze dwadzieścia kilogramów charąui!
- No i widzi pan, nic nie ma. Mowił pan zresztą pewnie o tych dwóch
kawałeczkach, ktore suszyły się dla córki w Quillabamba; nie mogę ich
sprzedać, bo jutro mam okazję do wysłania.
- To niech nam pani odstąpi barana. Zrobimy wspólną kolację, może pani
zaprosić sąsiadów.
- Barana? Szkoda baranów. A zresztą są daleko, na pastwisku.
- Więc może kilka morskich świnek..?
- A gdzie są świnki morskie? Ja ich nie mam. Że jednak w tym momencie cuis
zaczęły popiskiwać głośniej, donia Nicolasa obiecała, że zabije nam trzy
świnki na śniadanie. Oczywiscie, zostawimy jej chyba trochę cukru i
soli, bo tu trudno dostać.
Na kolację jedliśmy makaron zakupiony jeszcze w Limie, omaszczony
kawałkiem drobno pokrojonej kiełbasy. Garnek był wspólny, dla nas, dla
Nicolasy i dla jej małżonka. Nie wypadało także upominać się o pół
paczki makaronu, który nie znalazł się w garnku.
Następnego ranka, kiedy zziębnięci po spędzonej na powietrzu nocy
poszliśmy na śniadanie - już czekała na nas gorąca, pyszna kawa i
półmisek świeżo ugotowanych kartofli w fupinkach, które przyjemnie
parzyły nas w ręce.
- To maraya, ziemniaki - dowiedzieliśmy się od Edmunda - suszone podobnie
jak chuilo na lodzie, tyle że krócej.
- Donia Nicolasa, a gdzie są świnki morskie?
- W nocy żle się poczułam. A jak człowiek niezdrów - zwyczaj zabrania
zabijania zwierząt.
- Wspaniała kobieta- roześmiał się Halik.
- Wszystkich nas umiała ocwanić. Nie tylko że nie sprzedała nic swojego,
to jeszcze od nas wzięła co tylko się dało!
Czy chcą zostać biedni?
- Donia Nicolasa nie jest w peruwianskich Andach przykładem odosobnionym -
to ciekawe zjawisko psychosocjologiczne. Jej trzysta baranów stanowi
raczej symbol pozycji we wsi niźli źródło zamożności czy też wyższego
poziomu życia. W rzeczywistosci - jest tak samo biedna jak inni. Odżywia
się przeważnie ziemniakami, czasami chlebkami z pszennej mąki, od
wielkiego pewnie święta przyrządza kukurydziane tamales, raz na dwa
tygodnie zjada odrobinę suszonego mięsa. Kukurydza służy tu przeważnie
do przyrządzania chichy, tak jak trzcina cukrowa - wódki aguardiente. O
tym, że Donia Nicolasa jest trochę zamożniejsza aniżeli inni, świadczy
jedynie posiadanie łóżka – większość mieszkańców okolicy spędza bowiem
noc na owczych skórach rozkładanych na ziemi - po kątach, wokół ogniska,
gdzie śpią razem ze świnkami morskimi, które hoduje się tu w każdej
prawie kuchni. Domy są na ogół jednoizbowe - toteż kuchnia jest zarazem
sypialnią, nie tak jak u doni Nicolasy. Można by pomysleć, że nasza
gospodyni z San Francisco de la Victoria de Vilcabamba jest osobą skąpą
i dlatego nie chce się podzielić zasobami żywności. Nic bardziej
błędnego. Chcieliśmy zresztą zapłacić jej wyższą cenę, niżby mogła
uzyskać gdziekolwiek.
- Indianie andyjscy, czy też wogóle mieszkańcy Andów, bo w prowincji
Convención mieszkają głównie Metysi, produkują po prostu tyle - ile jest
konieczne dla zaspokojenia własnych potrzeb. Jeśli Donia Juana upiekłaby
dla nas trzydzieści bułeczek - mogłoby jej któregoś dnia zabraknąć mąki
dla własnych dzieci. Nie interesuje mieszkanców odległych zakątków
andyjskich gospodarka towarowa, zwłaszcza dodatkowa produkcja i sprzedaż
żywnosci. Łatwiej kupić wyroby rzemiosła artystycznego, oczywiście
wówczas, gdy jest ich w domu więcej niżli potrzeba. Na przykład Donia
Nicolasa sprzedała nam chętnie wełnianą derkę i umiała się targować,
doprowadziwszy do tego, że zapłaciliśmy jej drożej niżli na targu w
Cusco!
- Mieszkańcy Andów są bardzo biedni, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że
nie interesuje ich zmiana sposobu życia. I to nie tylko chłopów, którzy
pracowali wyzyskiwani niegdyś na wielkich hacjendach. Mogliby uprawiać
więcej ziemi i sprzedawać nadwyżki plonów, mogliby rozwijać hodowlę, bo
pełno wokół nie wykorzystanych pastwisk, a ziemia należy nie do
obszarnika, tylko do nich, do gminy. Nie umieją jednak żyć inaczej. Tak
żyli ich ojcowie, ojcowie ich ojców, dlaczego oni mają coś zmieniać? Za
Inków w ogóle nie znano pieniądza, im też niepotrzebny. Obdarci,
niedożywieni, pozostawieni przez wieki na marginesie życia państwowego,
wydają się jednak na swój sposób szczęśliwi; woleliby na pewno, aby obcy
nie interweniowali w ich społeczność, przynosząc cywilizację, której nie
rozumieją i która w ich pojęciu pewnie nie jest wyższa. I może mają
rację, przynajęmniej w stosunku do niektórych jej przejawów.
- A jednak jest aspekt tej wzgardzonej przez nich cywilizacji, który
doceniają na pewno. Oświata. Nie dlatego posyłają do szkoły swoje dzieci,
że szkoła podstawowa jest w Peru konstytucyjnie obowiązkowa i bezpłatna.
Wiedzą, że kto umie czytać i pisać, nie da się oszukać, łatwiej mu żyć.
Kilkanaściąro dzieci z San Francisco de la Victoria de Vilcabamba uczy
się w szkołach średnich w Cusco i Ąuillabamba. Dwoje czy troje studiuje
na uniwersytecie. Jeśli więc starzy decydują się czasami zanieść coś na
targ, bądź sprzedać obcemu - to z myslą o dzieciach, którym trzeba
zapewnić utrzymnie w mieście. Żywność dowożą, ale stancja, zeszyty,
czesne - jeśli szkoła jest prywatna, wszystko to kosztuje.
- Rozmawiałam z trzema uczniami szkół średnich. Jeden z licealistów miał
właśnie przerwę w szkole i przyjechał do rodziców. Nazywał się Braulio.
Matka zaproponowała, abyśmy wzięli go na tragarza, brak im było
pieniędzy na opłacenie pokoju w Cusco. Pozostał z nami do końca wyprawy.
- Braulio - pytałam - co będziesz robił po skończeniu szkoły? Czy
powrócisz do Vilcabamby? Nie powróci, co by robił w kurnej chacie? Tak
samo - mówi myślą jego koledzy. Ci zaś, co zostaną w Vilcabambię, długo
jeszcze będą żyli jak przed stuleciami.
10 Lipiec, 1976
Tekst i Foto: Elzbieta Dzikowska
Przedruk za zgoda
autorki