Przygoda z Naturą

(9) WILCABAMBA...
Ostatnia Stolica Inków

  Gazetka
   Najbliższe osiedle - Pampacona -  pięć godzin drogi; nie zdążymy dziś dojechać – twierdzi gubernator. A więc - choć słońce jeszcze wysoko - zostajemy tu na nocleg.
   Mariano rozładowuje muły, Yayo - odpoczywa, Halik - czyści kamerę, Edmundo - udaje się na poszukiwanie kwatery. Robi się chłodno i lepiej zapewnić sobie dach nad głową.     Rozgladam się po osiedlu. Niewiele się zmieniło od czasów kiedy był tu Bingham. Opisywał, że wówczas, w 1911 roku, napotkał tu około sześćdziesiąt chat, dość solidnie zbudowanych z suszonej na słoncu cegły i pokrytych słomą. Były puste, mieszkańcy pracowali w okolicznych kopalniach, poszukując srebra.
   I teraz osiedle wygląda jak wyludnione. Kopalnie dawno się wyczerpały, dorośli są pewnie w polu, gdzie mają swoje szałasy. Wracają do wsi na niedzielę, w swięta, w przerwie prac polowych. Większość więc domów zamknięta, na niektórych nakreślony czarnym dymem świecy krzyż, znak, że panuje tu żałoba. Na ulicach widać tylko dzieci - bo w Vilcabambie jest szkoła - i ludzi starych. To tutejszy nauczyciel jest pewnie redaktorem miejscowej gazety. Wiadomości, podawane pismem odręcznym, wychodzą w jednym egzemplarzu, rozklejanym na ścianie w centrum osady.
   Gazeta nazywa się "Przebudzenie Vilcabamby" i założona została 10 czerwca 1976 roku, a więc liczy sobie kilka ledwie tygodni. Redakcyjna "stopka", zamieszczona u góry aktualnego wydania, podaje skład zespołu. Dyrektorem jest profesor (czyli nauczyciel) Tomas Cruz Cordova, redaktorem - Celestino Paullo Jordan, doradcą - Modesto Zamorra, a korespondenci - pochodzą ze wszystkich sektorów. Gazetka ma dział zagraniczny i miejscowy. Tutaj, gdzie nie dochodzi prąd elektryczny ani poczta, a dokąd wiedzie tylko droga dla mułów - dowiadujemy się, że 20 lipca wyląduje na Marsie statek między­planetarny "Wiking", aby stwierdzić, czy istnieje tam życie! W dziale miejscowym - informacja o olimpiadzie szkolnej, która zostanie zorganizowana w pobliskiej miejscowości Ccollpaccona, komentarz o tym, że warto hodować świnki morskie, albowiem ich mięso jest znacznie bogatsze w proteiny niźli mieso innych zwierząt oraz - prognoza pogody. Obudzimy się jutro w deszczu - przepowiada jej autor. Pogoda w Vilcabambie będzie zmienna, prawie rewolucyjna, bo rozpocznie się od mżawki, a skończy prawdopodobnie na śnieżycy. Informacje zagraniczne podaje redakcja na podstawie radia, bo i tu dotarły odbiorniki tranzystorowe. Pogodę - przewiduje każdego wieczoru najstarszy mieszkaniec Vilcabamby.

 Słońce na ołtarzu

 Ta Vilcabamba - San Francisco de la Victoria de Vilcabamba ­została założona przez Hiszpanów na początku XVII stulecia. Ale tradycja osady o tej nazwie jest znacznie wcześniejsza. Niespełna dwa i pół miesiąca po zajęciu Vilcabamby Inków, 4 września 1572 roku, ufundowali jej zdobywcy San Francisco de la Victoria de Vilcabamba w dolinie Hoyara. Po trzydziestu kilku latach - tu ją przenieśli. Z tego też samego zapewne okresu pochodzi miejscowy kościół. Przysiadł już ze starości, której czas szybciej nadchodzi na mury wznoszone z adobe - cegieł z gliny suszonych na stońcu - aniżeli z trwalszego, dostatniejszego budulca. Oprócz prymitywnych, nieregularnych skarp z epoki, podpieraję jego ściany porośnięte trawą i chwastami nasypy. Dach pokryty liśćmi. Księdza nie ma - najbliższy w Quillabambie, rzadko tu zagląda. Klucze do kościoła ma zakrystian, otwiera w niedzielę i kiedy potrzeba.
   Wszędzie towarzyszy nam gromada dzieci, dla których nasz przyjazd jest taką sensacją, jaką w Międzyrzecu Podlaskim byłyby występy egzotycznych tancerek z Zanzibaru.
 - Zawołaj don Pedro - zwraca się Edmundo do jednego z chłopców. Po piętnastu minutach chłopiec wraca, lecz bez zakrystiana.
 - Żona powiedziała, że wyjechał do Quillabamby i wróci za dwa dni.
 - To pójdź do niej jeszcze raz i powiedz, że jeśli mąż przyjdzie do nas - dostanie całą torbę biszkoptów. Pomogło. Edmundo wie, że w okolicy o wszystkim decydują kobiety. Mężczyźni są tu od pełnienia funkcji, one - od rządzenia. Czy to aby wiadomo, czego zechcą obcy od jej Pedra? Niechaj lepiej pracuje na polu - pomyślała zapewne żona zakrystiana. Co innego, gdy w grę wchodzę łakocie, których kupić tu nie można. Po dwudziestu minutach don Pedro, zadyszany z pospiechu, otwiera nam drzwi kościoła. Jest zupetnie ciemno. Zapalamy latarki, w ich blasku dostrzegamy stary, barokowy, bogato pozłacany ołtarz.
 - Sensacja! To woła Edmundo. Na pierwszym planie ołtarza - duży papierowy wizerunek inkaskiego słońca!        .. To przed nim, przed dawnym bogiem Inków, modla się mieszkańcy San Francisco de la Victoria de Vileabamba, osady o świętobliwej nazwie, która miała stać się symbolem zwycięstwa nad Vilcabambą Inków pogańskich. I nie są to Indianie, nawet bezpośredni potomkowie dawnych czcicieli bogów sił natury. W kolonialnej Vilcabambie mieszkaję Metysi. Przy świetle latarek Tony Halik robi zdjęcie stońca na ołtarzu. Mamy nadzieję, że któraś z dwunastu klatek wyjdzie. Z tyłu za ołtarzem znajdujemy jeszcze dawne ślady przemieszania się wiary katolickiej z miejscowymi wierzeniami: oto wnękę za tylną stroną tabernakulum indiańscy artyści z początku XVII wieku ozdobili wyobrażeniami słońca i gwiazd. Dawniej jednak, kiedy dopiero wprowadzano tu chrześcijaństwo, trzeba było ukrywać dyskretnie symbole wiary przodków. Po czterech stuleciach od podboju Vilcabamby - zwyciężyło Słońce.
   Zakrystian kapłanem
    Zaraz na miejscu proszę Edmund o skomentowanie znalezisk. - Żebyśmy zrozumieli je właściwie - mówi uczony – należy cofnąć się do historii... Otoż - zaczyna Guillen - informacje przekazane przez misjonarzy (tych, którzy walczyli z pogańskimi bogami Inków świadczą, że Peruwiańczycy z wieku XVI włączyli katolicyzm do swojej magicznej koncepcji religijnego pluralizmu, w ktorej nadal pozostawały najważniejszymi bóstwo słoneczne wespół z bóstwami kosmogonicznymi i moralizatorskim bóstwem Wirakoczą. Tak więc Inkowie przyjeli religię katolicką bez szczególnych trud­ności, nie pozbywając się jednak swych dotychczasowych wie­rzeń. Kiedy fanatyczni misjonarze hiszpańscy dążyli do narzu­cenia Chrystusa jako jedynego boga wytworzyt się konflikt religijny; zabroniono wszystkim Peruwiańczykom akceptowania innej wiary niż katolicka i wprowadzono surowe kary na tych, którzy czcili nadal stare bóstwa.
    Wobec takiej sytuacji, liczni i zróżnicowani hierarchią kapłani, którzy opiekowali się dawnymi idolami w regionie andyjskim, starali się zachować wierzenia przodków posługując się symboliką chrześcijańską. Skutkiem tego, bóstwa andyjskie wcieliły się jak gdyby w chrześcijańskie. Na przykład, w niektórych wypadkach, bóg Wirakocza wcielił się w Boga Ojca. Titu Cusi Yupangui mówił, że Wirakocza jest po prostu innym imieniem, nadawanym przez Inków Bogu. Przypominał również polecenie jakie Mango Inga Yupangui wydał mieszkancom dolin Yucay i Tambo, rozkazując, aby opierali się przyjmowaniu chrześcijaństwa póki można, jeśli jednak nie będą mogli dalej tego czynić - niech przyjmą obcą wiarę, identyfikując jednak jej bogów z bóstwami miejscowymi. Prześladowcy tych, którzy wierzyli nadal w indiańskich bogów, twierdzili, że identyfikowano Chrystusa z Bogiem Słońca, Matkę Boską - z Boginią Księżyca, a swiętego Jakuba - z Bogiem Promienia Słonecznego. Tak samo wcielano mniejsze bóstwa andyjskie w postacie innych swiętych katolickich, starając się, by fiesty, jakie Indianie urządzali swoim idolom, były zbieżne z chrześcijańskimi odpustami.
   Zdarzało się najczęściej, że o stanowiska zakrystianów w katolickich swiątyniach ubiegali się inkascy kapłani, aby zapewnić przetrwanie starego obyczaju. Być może dlatego możliwa była historia przytoczona przez ojca Francisca de Avila, który na przełomie XVI i XVII wieku miał się zająć tępieniem idolatrii w regionie Huarochiri. Otoż - pisze ojciec Avila - od pewnego czasu stwierdzano niesłychanie duży dopływ wiernych do miejscowego kościoła. Zrazu sądził, że jest to skutek intensywnej pracy misyjnej, wkrótce jednak okazało się, że przyczyna była inna. Oto na głównym ołtarzu kościoła stawiano przy stopie monstrancji maleńki idol przedstawiający miejscowego boga Pariaqaqa. Prawdopdobnie u mieszczał go tam zakrystian, a że szybko zwiedziała się o tym okoliczna ludność - kościół się zapełniał jak nigdy dotychczas.   
   W późniejszym okresie Inkowie starali się przemycić swoje symbole do świątobliwych obrazów z Cusco, bądź też do ornamentyki katolickich kościołów. Kronikarz Santa Cruz Pachacuti podaje, że w Coricancha - inkaskiej Świątyni Słońca, znajdowało się kosmiczne jajo, symbol wieczności i początku wszechrzeczy, a także boga Wirakoczy. Identyczne wyobrażenie jajka można dziś jeszcze zobaczyć na popularnych w Peru krzyżach przydrożnych, które zresztą - uważają uczeni - są niczym innym jak tylko transpozycją starego bóstwa inkaskiego - opiekuna dróg. Wielu antropologów - mówi Guillen - dyskutuje dzisiaj nad problemem przeistoczenia się bóstw miejscowych w chrześcijańskie i przetrwaniem dawnych wierzeń inkaskich w regionie Andów. Dotychczas - była to hipoteza mająca zarówno zwolennikow, jak i wrogów. A teraz oto obecność papierowego wizerunku słońca na ołtarzu w San Francisco de la Victoria de Vilcabamba, potwierdza, iż dawne wierzenia przeżyły do dziś, natomiast chrześcijaństwo stanowi jedynie zewnętrzną ich osłonę. A może zakrystian don Pedro jest potomkiem dawnych inkaskich kapłanów? Później Edmundo znajdzie jedno jeszcze papierowe słońce – na ołtarzu kościoła w Lucma.

 Donia Nicolasa
    Nie udało się Profesorowi załatwić noclegu i będziemy spać na dworze, chronieni od coraz bardziej przejmującego chłodu jedynie daszkiem podcienia. Rozwiesiliśmy hamaki, wyjęliśmy spiwory; tragarze rozkładają na ziemi skórki baranie, przykrywaja się tylko ponczami; mówią, że będzie im ciepło. Ciemno, ale dopiero siódma godzina. Idziemy na kolację - zarządza Edmundo, który zamówił świeże bułeczki u doni Juany. Ma cukier i mąkę - na pewno upiecze. I da nam kawy. Rzadko są tu goście. Tak powiedział jej mąż. Mają ośmioro dzieci, przyda się parę soli.
    OdpoczynekLecz u Doni Juany - drzwi zamknięte. Kiedy wreszcie je otwiera - z jednym dzieckiem na rękach, z dwojgiem u spódnicy - już po minie widać, że bułeczek nie ma i nie będzie. Mąż obiecał? Ale ją bolala głowa i nie będzie piekła. A pieniądze?
 - Wczoraj także ich nie miała, a mimo to żyje.
 - Nie ma rady, mówi Edmundo, trzeba będzie poprosić Donię Nicolasę, żeby przygotowała nam kolację. To najbogatsza mieszkanka Vilcabamby. Ma trzysta baranów. Dom Doni Nicolasy - jak inne, z adobe. Są to dwie właściwie kurne chaty. W jednej - z podcieniami, mieści się sypialnia gospodarzy i komora. Dwie zbite z desek prycze nakryte barwnymi derkami z wełny tkanymi przez gospodynię i skrzynia z odzieżą. Zamiast sufitu - stryszek z cienkich żerdzi: leżakuje na niej kukurydza. Pod podcieniem tej chaty - sypialni - rozwieszono mięso baranie.
   W tym domu, nie ma nikogo. Wstępujemy zatem do drugiej chaty, bez podcieni. Mieści się w niej kuchnia. Ciemno. Po chwili  rozróżniamy drewniany stół i ławę na której siedzi mężczyzna.
 - Nie ma Doni Nicolasy - mówi. Jest jej mężem.
 - Czyż może sprzedać nam kilka kubeczków kawy?,
 -  On - nie, na to trzeba żony, nawet ogień nie rozpalony.
 - Możemy na żonę poczekać? Mężczyzna kiwa głową, jak gdyby inna odpowiedż była zbyt zobowiązująca. Kiedy wchodzimy do izby - uciekają nam spod nóg cuis, świnki morskie.
 - Pewnie te - myślę - o których Ed­mundo opowiadał jeszcze w Limie.
Wprawdzie nie ośmiokilowe świnki - giganty, wyglądają nawet na mniejsze niż normalne, zato jest ich dużo. Chyba z pięćdziesiąt. Jeśli Dona Nicolasa nie zgodzi się nam dzisiaj przygotować na kolację pieczonego barana - to świnki na pewno. Zapalamy przyniesione ze sobą świeczki i siadamy wokół stołu.
 - A może by tak zagotować wodę? Szybciej będzie kawa, kiedy wróci dona Nicolasa.
 Yayo przynosi kilka kawałków zdobytych gdzieś gałęzi, Edmundo rozgarnia popiół ogniska. Nie wyglądało na to, że tli w nim żar, a jednak jest - widoczny ogień, który nigdy tu nie wygasa; kiedy niepotrzebny – ukrywa się go tylko, jak coś najcenniejsze­go. Trzeba go rozdmuchać, inaczej się nie zapali. Edmundo bierze oparty o scianę krótki, gruby kij. Jest wydrążony w srodku, tak jak bambus. Zaczynamy dmuchać po kolei, kruszynka żaru jest już teraz niby pięść, ale płomienia dać nie chce. A tymczasem mąż doni Nicolasy siedzi za stołem i przygląda się naszej mordędze. Wreszcie ma tego dosyc: wstał, wyjął dmuchawkę z moich rąk, przyłożył do ust i tak wydął zapadnięte policzki, że wyglądał jak własne odbicie w krzywym zwierciadle. Dmuchnął ledwie dwa razy - i już płomyki zaczęły lizać gałęzie.
   W tym właśnie momencie wróciła do domu dona Nicolasa. Nieduża kobieta lat około sześćdziesięciu, o twarzy jak piąstka, pomarszczonej przedwcześnie przez andyjskie wiatry. Nogi bose, spódnice i sweter najwyraźniej własnej roboty, a choć poszarzały już od czasu i brudu - można jeszcze dostrzec, że donia Nicolasa ma wrodzony gust i potrafi dobierać kolory. Na głowie - nowy, brązowy kapelusz, najwyraźniej z miasta; spływają spod niego dwa cieniutkie, czarne warkoczyki. Oczy ciemne, przyjazne, żywe, więcej - nawet wesołe, najwyrażniej Donia Nicolasa powraca z domu przyjaciół, gdzie nie żałowano chichy.
   Nie jest zła ani zaskoczona. Wita się z nami wylewnie, poklepując wszystkich po ramieniu. Z tego co mówi - nic nie rozumiemy, nie zna bowiem hiszpanskiego. Ale Edmundo będzie nam tłumaczył. Mówi:
 - Donia Nicolasa, ma pani sławę najlepszej kucharki w całej  Vilcabambie, dlatego też przyszliśmy na kolację do pani. Oczywiście - dobrze zapłacimy.   
 - Kiedy tu nic nie ma do jedzenia ! 
 - Jak to, Donia Nieolasa, widzieliśmy przeciez charąui, suszone mięso baranie. 
 - Gdzie? Nie ma żadnego charąui.
 - Przy drugiej chacie.
 - To niech pan zobaczy.
Wyglądam za Profesorem - rzeczywiście nie ma mięsa. Najwidoczniej, mimo sporej dawki alkoholu, Donia Nicolasa była na tyle przytomna, że gdy zorientowała się, iż w domu są obcy ­ natvchmiast schowała mięso w komorze. A wisiało ze dwadzieścia kilogramów charąui!
 - No i widzi pan, nic nie ma. Mowił pan zresztą pewnie o tych dwóch kawałeczkach, ktore suszyły się dla córki w Quillabamba; nie mogę ich sprzedać, bo jutro mam okazję do wysłania.
 - To niech nam pani odstąpi barana. Zrobimy wspólną kolację, może pani zaprosić sąsiadów.
 - Barana? Szkoda baranów. A zresztą są daleko, na pastwisku.
 - Więc może kilka morskich świnek..?
 - A gdzie są świnki morskie? Ja ich nie mam. Że jednak w tym momencie cuis zaczęły popiskiwać głośniej, donia Nicolasa obiecała, że zabije nam trzy świnki na śniadanie. Oczywiscie, zostawimy jej chyba trochę cukru i soli, bo tu trudno dostać.
   Na kolację jedliśmy makaron zakupiony jeszcze w Limie, omaszczony kawałkiem drobno pokrojonej kiełbasy. Garnek był wspólny, dla nas, dla Nicolasy i dla jej małżonka. Nie wypadało także upominać się o pół paczki makaronu, który nie znalazł się w garnku.
   Następnego ranka, kiedy zziębnięci po spędzonej na powietrzu nocy poszliśmy na śniadanie - już czekała na nas gorąca, pyszna kawa i półmisek świeżo ugotowanych kartofli w fupinkach, które przyjemnie parzyły nas w ręce.
 - To maraya, ziemniaki - dowiedzieliśmy się od Edmunda - suszone podobnie jak chuilo  na lodzie, tyle że krócej. 
 - Donia Nicolasa, a gdzie są świnki morskie?
 - W nocy żle się poczułam. A jak człowiek niezdrów - zwyczaj zabrania zabijania zwierząt.
 - Wspaniała kobieta- roześmiał się Halik.
 - Wszystkich nas umiała ocwanić. Nie tylko że nie sprzedała nic swojego, to jeszcze od nas wzięła co tylko się dało!
Czy chcą zostać biedni?
 - Donia Nicolasa nie jest w peruwianskich Andach przykładem odosobnionym - to ciekawe zjawisko psychosocjologiczne. Jej trzysta baranów stanowi raczej symbol pozycji we wsi niźli źródło zamożności czy też wyższego poziomu życia. W rzeczywistosci - jest tak samo biedna jak inni. Odżywia się przeważnie ziemniakami, czasami chlebkami z pszennej mąki, od wielkiego pewnie święta przyrządza kukurydziane tamales, raz na dwa tygodnie zjada odrobinę suszonego mięsa. Kukurydza służy tu przeważnie do przyrządzania chichy, tak jak trzcina cukrowa - wódki aguardiente. O tym, że Donia Nicolasa jest trochę zamożniejsza aniżeli inni, świadczy jedynie posiadanie łóżka – większość mieszkańców okolicy spędza bowiem noc na owczych skórach rozkładanych na ziemi - po kątach, wokół ogniska, gdzie śpią razem ze świnkami morskimi, które hoduje się tu w każdej prawie kuchni. Domy są na ogół jednoizbowe - toteż kuchnia jest zarazem sypialnią, nie tak jak u doni Nicolasy. Można by pomysleć, że nasza gospodyni z San Francisco de la Victoria de Vilcabamba jest osobą skąpą i dlatego nie chce się podzielić zasobami żywności. Nic bardziej błędnego. Chcieliśmy zresztą zapłacić jej wyższą cenę, niżby mogła uzyskać gdziekolwiek.
 - Indianie andyjscy, czy też wogóle mieszkańcy Andów, bo w prowincji Convención mieszkają głównie Metysi, produkują po prostu tyle - ile jest konieczne dla zaspokojenia własnych potrzeb. Jeśli Donia Juana upiekłaby dla nas trzydzieści bułeczek - mogłoby jej któregoś dnia zabraknąć mąki dla własnych dzieci. Nie interesuje mieszkanców odległych zakątków andyjskich gospodarka towarowa, zwłaszcza dodatkowa produkcja i sprzedaż żywnosci. Łatwiej kupić wyroby rzemiosła artystycznego, oczywiście wówczas, gdy jest ich w domu więcej niżli potrzeba. Na przykład Donia Nicolasa sprzedała nam chętnie wełnianą derkę i umiała się targować, doprowadziwszy do tego, że zapłaciliśmy jej drożej niżli na targu w Cusco!
 - Mieszkańcy Andów są bardzo biedni, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że nie interesuje ich zmiana sposobu życia. I to nie tylko chłopów, którzy pracowali wyzyskiwani niegdyś na wielkich hacjendach. Mogliby uprawiać więcej ziemi i sprzedawać nadwyżki plonów, mogliby rozwijać hodowlę, bo pełno wokół nie wykorzystanych pastwisk, a ziemia należy nie do obszarnika, tylko do nich, do gminy. Nie umieją jednak żyć inaczej. Tak żyli ich ojcowie, ojcowie ich ojców, dlaczego oni mają coś zmieniać? Za Inków w ogóle nie znano pieniądza, im też niepotrzebny. Obdarci, niedożywieni, pozostawieni przez wieki na marginesie życia państwowego, wydają się jednak na swój sposób szczęśliwi; woleliby na pewno, aby obcy nie interweniowali w ich społeczność, przynosząc cywilizację, której nie rozumieją i która w ich pojęciu pewnie nie jest wyższa. I może mają rację, przynajęmniej w stosunku do niektórych jej przejawów.
 - A jednak jest aspekt tej wzgardzonej przez nich cywilizacji, który doceniają na pewno. Oświata. Nie dlatego posyłają do szkoły swoje dzieci, że szkoła podstawowa jest w Peru konstytucyjnie obowiązkowa i bezpłatna. Wiedzą, że kto umie czytać i pisać, nie da się oszukać, łatwiej mu żyć. Kilkanaściąro dzieci z San Francisco de la Victoria de Vilcabamba uczy się w szkołach średnich w Cusco i Ąuillabamba. Dwoje czy troje studiuje na uniwersytecie. Jeśli więc starzy decydują się czasami zanieść coś na targ, bądź sprzedać obcemu - to z myslą o dzieciach, którym trzeba zapewnić utrzymnie w mieście. Żywność dowożą, ale stancja, zeszyty, czesne - jeśli szkoła jest prywatna, wszystko to kosztuje.
 - Rozmawiałam z trzema uczniami szkół średnich. Jeden z licealistów miał właśnie przerwę w szkole i przyjechał do rodziców. Nazywał się Braulio. Matka zaproponowała, abyśmy wzięli go na tragarza, brak im było pieniędzy na opłacenie pokoju w Cusco. Pozostał z nami do końca wyprawy.
 - Braulio - pytałam - co będziesz robił po skończeniu szkoły? Czy powrócisz do Vilcabamby? Nie powróci, co by robił w kurnej chacie? Tak samo - mówi ­myślą jego koledzy. Ci zaś, co zostaną w Vilcabambię, długo jeszcze będą żyli jak przed stuleciami.

  10 Lipiec, 1976 
 Tekst i Foto: Elzbieta Dzikowska
    Przedruk za zgoda autorki
 

 
OSTATNIE ARTYKUŁY:
01 - Vicabamba - Ostatnia....
02 - Vilcabamba - Ostatnia...
03 - Vilcabamba - Ostatnia...
04 - Vilcabamba - Ostatnia...
05 - Vilcabamba - Ostatnia....
06 - Vilcabamba - Ostatnia...
07 - Vilcabamba - Ostatnia...
08 - Vicabamba - Ostatnia....
09 - Vilcabamba - Ostatnia...
10- Vilcabamba - Ostatnia...
11 - Vicabamba - Ostatnia...
12 - Vicabamba - Ostatnia...
13 - Vicabamba - Ostatnia....
14 - Vilcabamba - Ostatnia...
15 - Vilcabamba - Ostatnia...
16 - Vilcabamba - Ostatnia...
17 - Vicabamba - Ostatnia....