Przedświt zaczyna barwić wypolerowaną blachę
oceanu. Z nieśmiałym światłem brzasku przychodzi, równie nieśmiały,
powiew wiatru. Obłoki, które przez noc towarzyszyły naszej podróży,
zaczynają zostawać z tyłu… A przecież jeszcze niedawno, niczym wioskowe
psy opadające obcego, napierały w mrokach nocy na ledwie posuwający się
jacht. Teraz cofają się, umykają, oddalają, jak gdyby w obawie, że
wschodzące słońce pozbawi je tajemniczości i niezwykłości. Rzeczywiście,
światło wstającego dnia z wolna sprowadza obłoki do normalnych kształtów
i barw, zabiera niepokojące szarości i czernie, zabarwia od spodu
delikatną żółcią, która po chwili wybucha zwariowanymi odcieniami różu i
czerwieni. To początek dwunastego dnia na oceanie. Właśnie kończy się
moja wachta. Choć lubię poranki w ciepłym klimacie Pacyfiku, to przecież
mam już po uszy tego bezwietrznego upału. Wciąż jest bardzo mało wiatru,
który zniknął dwa dni po opuszczeniu przez nas Japonii. Płyniemy z
szybkością zaledwie dwóch–trzech węzłów. Wczoraj, na godzinę dwunastą,
mieliśmy na logu zaledwie osiemset czterdzieści jeden mil. Daje to
średnią niewiele ponad siedemdziesiąt sześć mil na dobę. Kiepściutko!
Zacząłem się zastanawiać, czy nie postępuję za asekurancko, schodząc
zbyt nisko na południe. Na północy dostałbym przecież więcej wiatru. Ale
co to znaczy „więcej”? Przecież to „więcej” mogłoby zaszkodzić staruszce
„Tranquilli”. Zresztą płynąc obranym kursem, jesteśmy bliżej szlaków
żeglugowych. Wczoraj spotkaliśmy japoński kontenerowiec. Korzystając z
okazji, wywołałem go przez VHF i spytałem o prognozę pogody.
– Nie martw się, captain, prognoza na najbliższe dni wspaniała, wiatry
dwa–trzy węzły, stan morza jeden! Może dla nich to pogoda wspaniała. Ja
potrzebuję w i a t r u! Zakładałem przecież przeloty w granicach stu mil
na dobę. Z zadumy wyrwał mnie armator, który wypełzł z betów i zabrał
się do porannej ceremonii parzenia kawy. Szkoda, że przerwał mi chwilę
zadumanej intymności, mógłby sobie jeszcze trochę pospać. Trudno, wobec
tego zabieram się do wypełniania dziennika i gry w cyferki. Polega ona
na kojarzeniu podawanych przez GPS wskazań liczby mil pozostałych do
celu z jakimiś istotnymi datami. Na przykład do przebycia 1952 mil
pozostało jeszcze pięćdziesiąt sześć mil. Nasuwa się skojarzenie
oczywiste – 1952 to rok moich narodzin. Wciąga ta zabawa, pozwala
zapomnieć o faktycznej odległości pozostałej do celu podróży.
Pozostawiam Steva na pokładzie i idę do kojki, aby jeszcze troszkę pobyć
w samotności. Wydaje mi się, że minęła zaledwie chwila, kiedy słyszę z
kokpitu:
– Skipper, coś widzę przed nami i nie jest to statek!
Diabli go nadali, a co to innego być może? Najbliższy ląd – dno oceanu –
mamy przecież sześć kilometrów pod stępką. Może wyspa mu się urodziła?
Poczucie obowiązku wygania mnie na pokład. Po drodze biorę z
nawigacyjnej lornetkę. Jednak ma rację, coś majaczy około 10 stopni
wprawo od dziobu. Trudno to zidentyfikować. Zbyt daleko jest od nas.
Wygląda na motorówkę, ale skąd tutaj motorówka? Najbliższy ląd to
Midway,ponad dwa tysiące mil otwartego oceanu, lub Japonia – około
ośmiuset mil.
– Idę na dół, zrobić sobie herbatę, a ty trzymaj oko na tym czymś. Przy
okazji coś zjem, bo dochodzi już południe. Pojadam z paczki suchy syriol
i czekam, aż zagotuje się woda na herbatę. Słyszę niespokojny głos Steva:
– Mario, to płynie w naszym kierunku i to dość szybko! Nie odczuwam
żadnego niepokoju, raczej ciekawość. Co to za diabeł pęta się po tych
bezdrożach? Patrzę przez lornetkę i czuję, jak w ustach zaczyna mi się
robić sucho. Spokojny jednak jestem, jak gdybym był na jeziorze Śniardwy.
Wyraźnie widzę chińską dżonkę, bez masztów i żagli. Wali full ahead, bo
komin aż się dusi od czarnego dymu i wyraźnie zmieniając kurs – płynie w
naszą stronę. To przecież jeszcze nic nie znaczy, może jest nami równie
zaciekawiona, jak my nią… Jednak serce zaczyna pompować trochę więcej
krwi. Pobudzona świadomość i pamięć przywołuje obraz bezwzględnych
piratów grasujących na Morzu Chińskim (możemy jeszcze być w ich zasięgu?).
Nie są to piraci „zawodowi”, ale zwykle ubodzy rybacy, zdeterminowani
biedą, przejawiający pogardę dla ludzkiego życia. Zabicie człowieka
mniej dla nich znaczy niż zabicie psa, który – w przeciwieństwie do
człowieka – stanowić może rezerwę pożywienia. W ludziach tych objawia
się najgorsza z możliwych mieszanek: azjatyckie, przemyślne okrucieństwo,
brak zahamowań moralnych, brutalność, która wynika z niepewności jutra i
zniewalającej biedy. Dla zdobycia zegarka, wyposażenia jachtu,
przechowywanych na nim zapasów żywności potrafią bez zmrużenia oka
zabijać załogi; po ograbieniu statków ich kadłuby zatapiają. Oceniam
sytuację i stwierdzam, że jeśli jest to właśnie chiński pirat, to
jesteśmy bezsilni, praktycznie nic nie możemy zrobić. O ucieczce możemy
zapomnieć. Nawet gdyby tęgo wiało, on zawsze będzie szybszy. Zresztą w
tej chwili skrobiemy ledwie trzy węzły. Broni na pokładzie nie mamy; nie
zabrałem swojej, aby uniknąć kłopotów na granicach. Łączności radiowej
ze światem też nie mamy, nie możemy więc powiadomić nikogo o sytuacji.
Trzeba czekać na rozwój zdarzeń. Po upływie dziesięciu minut nie mam już
żadnych wątpliwości, że to piraci. Stara dżonka, obdarta z resztek farby
i przeżarta rdzą, podchodzi do nas na odległość około stu pięćdziesięciu
metrów. Zatrzymuje się, silnik dusi się na wolnych obrotach. Odpalają go
ponownie, przesłaniając horyzont czarnym dymem. Na pokładzie sterty
paczek, drewnianych skrzyń, klatek z jakimiś stworzeniami. Ani żywego
ducha. Płyniemy powoli na żaglach, natomiast dżonka co jakiś czas
podgania silnik, ale bardziej się do nas nie zbliża. Patrzę na Steva,
który dobrze wie, w co gramy. Mieszkał przecież w Japonii piętnaście lat
i nasłuchał się podobnych opowieści. Stev nie może oderwać wzroku od
dżonki, jest zielony na twarzy, w kącikach ust zbiera mu się ślina, w
oczach ma już nie strach, lecz początki obłędu. Myślę, że musiał mieć
jakieś straszne przeżycia w Wietnamie, których wspomnienie odezwało się
właśnie teraz. Nigdy go potem o to nie zapytałem. Opłakany obraz, jaki
sobą przedstawiał Stev, pomógł mi działać, a raczej improwizować. Na
przemyślany plan nie miałem czasu. Zwróciłem się do towarzysza podróży:
– Stev, zejdź spokojnie pod pokład i zobacz, czym możemy się ewentualnie
bronić, przedtem podaj mi ręczny VHF. Nie zareagował, odezwałem się
jeszcze raz:
– Stev, rusz dupę!
W końcu zbiegł pod pokład i podał mi krótkofalówkę. Na tamtym pokładzie w
dalszym ciągu nie widzę żadnego ruchu. Gdyby nie manewry silnikiem,
można byłoby pomyśleć, że to statek widmo. Jednak powoli dżonka zbliża
się do nas. Zaczynam ją wywoływać na kanale szesnastym (bezpieczeństwa).
Cisza, brak jakiejkolwiek oznaki, że mnie odebrano. Statek jest już od
nas w odległości stu metrów. Przesuwam wzrok po nadbudówce, pustka.
Postaci sternika też nie mogę dostrzec przez odbijającą słońce szybę.
Obserwują nas przez nią jak wąż żabę. – Steven, wyjdź do kokpitu i
udawaj, że rozmawiasz z kimś pod pokładem, musimy robić wrażenie, że
jest nas więcej. Złapał mój pomysł wlot. To dobrze, znak, że otrząsnął
się i można na niego liczyć. Zauważam po raz pierwszy ruch na obcym
statku. Mała postać w czarnym kimonie idzie na dziób, zaczyna tam
grzebać w rupieciach zalegających pokład. Wygląda na to, że przygotowuje
cumę! Zapewne szykują się do podejścia! Mówię spokojnie pod pokład: –
Stev, przygotuj EPIRB do wyrzucenia za burtę, a drugi (mieliśmy dwa
identyczne) do uaktywnienia ręcznego. Widzę, że Stev siedzi na koi i
ściska w ręku plastikową rakietnicę – to jedyna broń palna na pokładzie.
Dobre i to, ma
chłop wolę walki. Sam zaczynam wydzierać się do VHF, już przestałem
rozmyślać, czy mnie rozumieją, czy mają takie urządzenie na pokładzie. –
Nie zgadzam się na podejście do burty! Nie pozwalam na wejście na pokład!
Jesteśmy statkiem USA na międzynarodowych wodach i nie zgadzam się na
podejście bliżej niż pięćdziesiąt metrów do mojej burty. Jak
podejdziecie bliżej, zacznę strzelać!!! Zawiadamiam przez radio Coast
Guard o agresji! Wykrzykiwałem podobne bzdury, byle coś robić, byle nie
dać się zarżnąć jak kurczak. Po chwili czarna postać znikła w sterówce,
zaprzestając gmerania w cumach. Najpierw zobaczyłem dym z rury
wydechowej, a dopiero potem usłyszałem gulgot silnika. Ciasnym zakrętem
wychodzą nam za rufę wodległości około trzystu metrów. Silnik ponownie
cichnie. Wygląda na to, że zabawa zaczyna się od nowa, ale widzę
światełko w tym tunelu (oby to nie był pociąg). Przecież gdyby byli
zdecydowani zaatakować, zrobiliby to za pierwszym podejściem. Coś
musiało ich powstrzymać. Na spokojnie usiłuję dojść, co to mogło być,
żeby wykorzystać to jako działanie odstraszające. Ustawiamy żagle, które
zaniedbaliśmy w tym rozgardiaszu. Zaczynamy wracać na kurs, jak gdyby
nic się nie zdarzyło. Oglądam się za rufę, nasz cień idzie za nami, ale
już nie zbliża się – trzyma ten sam dystans, około trzystu metrów.
Zaczynamy robić tłok na pokładzie. Pokazujemy się tam co chwila, w coraz
to innej koszuli. Staramy się zachowywać tak, jakbyśmy wykonywali
rutynowe czynności. Z daleka nie sposób rozpoznać, że jest nas tylko
dwóch. Mam nadzieję, że ta mistyfikacja podziała. Robimy, co można, aby
przekonać załogę dżonki, że jest nas tutaj co najmniej kompania wojska,
i to zahartowanego w walce z chińskimi piratami.
Po mniej więcej dwóch godzinach żeglowania kot znów zaczął dobierać się
do myszy. Oznajmił nam o tym słup dymu unoszący się z wydechu silnika,
znak, że Chińczyk ponownie przyspieszył. Po chwili przeszedł wzdłuż
naszej burty w odległości stu metrów. Parł do przodu jak szatan, nie
redukując obrotów. Steven zaczął się już prawie uśmiechać. Zwróciłem mu
uwagę, że trochę za wcześnie na radość z ocalenia. Chińczyk odjechał
przecież kursem przeciwnym w stosunku do swojego poprzedniego, natomiast
zgodnym z naszym dotychczasowym kursem. Przestałem rozumieć, o co mu
chodzi. Wydumałem sobie, że pewnie chce odejść daleko przed nasz dziób i
tam zaczekać na nadejście nocy. Ale po co, do diabła, te podchody,
przecież miał już nas na widelcu! Zresztą, co to za różnica na tym
pustkowiu. Nawet gdyby Chińczyk miał radar, którego anteny nie
zauważyłem. Gdyby gdzieś w pobliżu był jakiś statek, to usłyszałby moje
wołanie i spostrzegł na swoim radarze nasze dziwne podchody. Tylko kto
na pełnym oceanie pilnie studiuje ekran radarowy lub wsłuchuje się w
radio? Z doświadczenia wiem, że w normalnej rutynie służby na mostku
zdarza się to niezbyt często. Do zmroku zostało jeszcze dwie i pół
godziny. Prawie cały dzień zszedł nam na tej zabawie, w której
wystąpiliśmy w roli myszki. Zresztą chyba jesteśmy nią dalej, tylko kotu
coś się we łbie pomieszało lub ja nie mogę zrozumieć reguł tej gry.
Pidżama zmroku przykryła nas swoim rękawem. Zapadła noc. Co teraz się
zdarzy? Dokładnie przed dziobem widzę ich światła. Czemu je palą, skoro
chcą nas pożreć! Jak na rozkaz te cholerne światła zgasły. – Stev, nie
zapalaj naszych świateł. Zresztą ze względu na oszczędność energii i tak
nie nieśliśmy na tym pustkowiu świateł nawigacyjnych. Co teraz? Niewiele
mam do stracenia: Idziemy prosto na niego. Pewnie będzie kombinował, że
chcemy uciec gdzieś w bok albo do tyłu. Pójdziemy tak przez pół godziny,
później zawrócimy, pójdziemy następną godzinę kontrkursem, a potem
odłożymy się w lewo lub prawo – zobaczymy, czy ta zaraza ma jednak
radar. Z nastaniem nocy ta wyczerpująca nerwy zabawa w ciuciubabkę
przybiera ponownie katastrofalne wymiary. Widzę ich wszędzie. Oczy
łzawią od lornetki, szczęki drętwieją od zaciskania zębów… Imaginacyjny
realizm podsuwa wizję mego ciała przyduszonego tonami wody. Jednak żal
tego diabelskiego życia! Wzbiera gniew. Stań bydlaku! Walcz! Bądź
realnym zagrożeniem! Niech się stanie to, co ma się stać! Już! Teraz!
Zaczynam tracić poczucie rzeczywistości. To oznaka zmęczenia. Co mogę
jeszcze zrobić? Co może mi zarzucić dobra praktyka morska lub sąd morski?
Słyszę głos Steva. – Mario, napijesz się ze mną kawy? Kawy? Przecież ja
nie lubię kawy… – Dobry pomysł, Stev. Tylko zrób mocną, czeka nas
ciekawa noc. Tak naprawdę, to tylko jestem ciekaw, jak to się skończy.
Obojętnie jak. Bylebym już nie musiał o niczym decydować ani przewidywać
następnych kroków. Mam już serdecznie dość tych podchodów, podczas
których trudno odwołać się do doświadczenia czy zawodowej wiedzy. Jestem
zmęczony przede wszystkim tym, że nie potrafię przewidzieć tego, co się
wydarzy za rogiem. Noc minęła „spokojnie”. Trwaliśmy we dwóch na
pokładzie, choć nie zamieniliśmy zbyt wielu słów. Każdy z nas myślał o
swoim kawałku życia. Myślę, że było to znacznie głębsze niż spowiedź
wielkanocna. Diabelskie chmury, niczym nocne zmory, kreowały setki
pirackich statków, które otaczały nas jak wilcze stado. Zawisały nad
nami, swymi pazurami wydłubywały nas z kokpitu, wydawały dźwięki podobne
do dudnienia starego diesla. Namacalnie, nieomal cieleśnie, realizowały
grozę… Wydawało się, że ta straszna noc trwać będzie wiecznie. Jednak
minęła… Znów wstał ranek….Te same chmury uciekające przed światłem dnia,
ten sam ocean, który jednak nie zamknął się nad nami, wymazując
ostatecznie przejaw naszego istnienia. Można było odnieść wrażenie, że
wczorajszy dzień był pełną grozy lekturą bajki o żelaznym wilku.
Popłynęliśmy dalej. Przesuwały się godziny kolejnego dnia naszego
istnienia. Zastanawiałem się wielokrotnie, dlaczego tak się to
zakończyło. Usiłowałem zrozumieć postępowanie wroga, który mógł otrzymać
na talerzu to, co chciał, i zrezygnował z tego. Dlaczego to zrobił? Może
to moje gadanie głupot na radiu dało mu do zrozumienia, że jeszcze ktoś
jest niedaleko? A może odstraszył go tłok na pokładzie? A może… Nie wiem,
nie potrafię tego wyjaśnić i rozwiązać. I pewnie nigdy nie rozwiążę.
Żyję! Nie stałem się pokarmem krabów. Pozostaje do rozważenia kwestia
stara jak moje
żeglowanie w wolnym świecie – zabierać na jacht broń czy nie zabierać?
Twierdzę stanowczo, że tak. Zwłaszcza po tym doświadczeniu. Pozostawiam
to jednak rozwadze kolegów kapitanów. Nie odpowiadam na zaczepki
pacyfistów, którzy, mimo istnienia święta Dziękczynienia, chcą dalej być
indykami. Pamiętajcie jednak o tym, że na jednostce, którą dowodzicie,
jest także załoga, za którą jesteście odpowiedzialni…
Według danych International Maritime Bureau w Londynie, w ostatnich
jedenastu latach sto czterdzieści statków, które wyszły z portów
japońskich, było ofiarami pirackich ataków. Oto tylko dwa przykłady z
okresu, kiedy dzieje się akcja przedstawiona w powyższym opowiadaniu:
– Zaatakowany został mały kuter rybacki „Cheung Son” z sześcioma ludźmi
załogi. Wszystkich wymordowano. Ciała odnaleziono zamotane przypadkowo (albo
nie!) we własne sieci. Statku nie odnaleziono.
– Większy statek „Virgin Pearl” został napadnięty w tym samym rejonie.
Podobnie – cała załoga, w tym kilku pasażerów, została wymordowana.
Odnaleziono dwa zmasakrowane nożami ciała. Statku nie odnaleziono nigdy.
Opowiadanie to pochodzi z książki autora - Mariusza Marciniaka
„W POGONI ZA HORYZONTEM”
Zainteresowani kupnem prosimy o kontakt:
Mariusz Marciniak (w Polsce)
chatka_atka@wp.pl
Józef Kołodziej (w USA)
ziutek1945s@gmail.com