(Wielka
Rafa Koralowa)
Wrzesień 1994 roku
Stoimy w porcie jachtowym w
Gladstone (Australia), który jest jedną z baz wyjściowych na Wielką Rafę
Koralową. Po długim okresie remontów i przygotowania jachtu na
ponadpółroczny rejs na Melanezję, dostajemy niespodziewanie zlecenie
zarobkowe – tygodniowy rejs czarterowy z młodą rodziną polonijną,
mieszkającą wSydney. Jesteśmy prawie gotowi z przygotowaniem jachtu do
naszej wyprawy, której głównym celem jest ucieczka z Australii przed
zbliżającym się okresem huraganów, nawiedzających ten rejon w lecie.
Więc Jurek – właściciel i kapitan jachtu – przyjmuje to zlecenie. Nie
bez znaczenia jest także chęć zapuszczenia się w najdziksze rejony
naszego globu, jakimi w dalszym ciągu są archipelagi Melanezji, ale
uważna jest także chęć zasilenia okrętowej kasy. Poza tym jesteśmy
złaknieni „świeżej krwi” w załodze, nowych twarzy, wrażeń, nowych
kawałów lub jeszcze nieznanych opowieści wszelkiego rodzaju. Sami dla
siebie, po dwudziestu iluś tam latach znajomości, jesteśmy jak wyczytane
na wszystkie strony książki. Nikt nikogo nie jest w stanie niczym
zaskoczyć.
Po ciężkiej pracy przy jachcie i oglądaniu własnych znudzonych pysków
cieszymy się na to, że coś nowego użyźni nasz wspólny byt. Na wszelki
wypadek szef przypomina: – Panowie, usługi seksualne tylko na wyraźne
życzenie! Bez żadnych podchodów na własną rękę. Ze smutkiem w głosach
odpowiadamy. – Służba nie drużba, robota nie wesele. Trudno. Jednak w
skrytości ducha – jestem pewny, że szefowego także – liczymy w
marzeniach na to dodatkowe zlecenie. Głodniśmy.
Zaczynają docierać nasi turyści. Najpierw zjawia się Iwona. Przyleciała
samolotem, chcąc oszczędzić sobie trudów podróży samochodem z Sydney (tysiąc
sto kilometrów). Kiedy zobaczyliśmy ją na przystani, zadźwięczały nam w
uszach, natrętnym tonem, napomnienia Jurka. Dziewczyna – istny lep na
muchy! Muszę wtrącić kilka słów o względności australijskich
odległości. Pewien polski rajdowiec samochodowy, który startował w
Rajdzie Australii (był to chyba Sobiesław Zasada), powiedział mniej
więcej tak: „Jak pilot mi meldował, że mamy do mety etapu sześćset
kilometrów, to zaczynałem już jej wypatrywać za zakrętem”. Taka jest
Australia, w jej skali jazda samochodem na odległość tysiąca stu
kilometrów, to jak dla warszawiaka wyjazd na majówkę za miasto z psem i
teściami – szkoda stawać na sikanie, wytrzymają.
Po Iwonie widzę, że przez kilka dni będziemy mieli młodych yuppies do
strawienia. Nie grożą nam w stosunku do nich kompleksy co do
wykształcenia czy urody, bo w tym na pewno im dorównujemy lub nawet
przewyższamy, ale przez lata żeglowania mamy trochę skrzywione
spojrzenie na świat. Jest ono na pewno mniej butne – nie tylko z powodu
mizerii naszych kont bankowych – ukształtowane pokorą wobec przyrody, z
którą obcujemy dość blisko na co dzień. Na razie adorujemy wszyscy Iwonę
w zakresie wyznaczonym przez kapitana, ale z nadzieją na „wyraźne
życzenie”, bo przecież diabeł nie śpi, a w tej materii los może się
okazać głodnemu przychylny. Przecież kobieta może się okazać spragnioną
szorstkiego morskiego folkloru… W oczekiwaniu na przybycie jej
prawowitego pana i władcę, na sztywnych łapach krążymy wokół.
Mąż koczującego na naszym pokładzie dobra zjawia się w towarzystwie
syna Aleksandra (na oko dziesięciolatka) późnym wieczorem. Orał pustynie
australijskie dwa dni. Mimo że jest lekko oklapły, dał nam od razu do
zrozumienia, że po dobroci za Boga nie uszczupli stanu posiadania. Mirek,
bo tak miał na imię szczęśliwy posiadacz zdroju rozkoszy, „obsikał”
natychmiast teren, czyli jacht i rejony rodzinne, zakreślając obszar
należący bezdyskusyjnie tylko do niego i dając nam do zrozumienia, że to
on będzie podpisywał czek. Łapy nam trochę zmiękły, ale ogona jeszcze
nie podkuliliśmy pod siebie, bo wyglądało na to, że to jednak Iwona robi
balans na tym koncie czekowym. I dobrze.
Kończy się wzajemne obwąchiwanie i zaczyna rutynowa praca. Andrzej z
Iwoną i Mirkiem jadą po prowiant do sklepów, a ja i Jurek klarujemy
jacht do wyjścia. To znaczy Jurek klaruje mapy, a ja ciągam żagle i
kilometry lin zgodnie z teorią, że jak się nająłeś za psa, to szczekaj.
Szczekam więc, ale z przyjemnością, bo „zew oceanu” gra już w duszy, a
liny ciągam od szczeniaka. Dobry Bóg tak mnie wyposażył na drogę życia i
tym samym wynagrodził za fenomen mojego istnienia. Gdybym został
lekarzem, jak chciała tego cała kochająca mnie rodzina, pewnie
pochlastałbym się własnym skalpelem na początku praktyki. Ja muszę czuć
ruchomy pokład pod nogami, żeby móc właściwie kojarzyć podstawowe fakty
i przejawy życia. Podobno jak Bóg chce kogoś doświadczyć, to odbiera mu
rozum. Mnie przeznaczył chwiejny byt na morzu, nakazał do niego tęsknić,
choć nieraz przeklinać, i czerpać z niego energię do wszelkich poczynań
na ziemskim padole. Odwdzięczam się za to, jak mogę, tym bardziej że
Stwórca wyposażył mnie w brak odruchu wymiotnego w obcowaniu z
przeznaczonym mi żywiołem. Pewnie dlatego dzielnie utrzymuję swoją
pokaźną posturę, kiedy inni nikną w oczach. Ale o tym potem.
Żeby
wynagrodzić sobie pokładową poniewierkę, choć oficjalnie mam status II
oficera, kupuję sobie za całe 195 dolarów prawdziwy australijski
kapelusz. Podziwiałem taki na głowie oryginalnego ranczera. Bardzo mnie
fascynował, zwłaszcza tym, że był prawie przegniły w miejscu, gdzie jego
rondo spotykało się z czołem właściciela. To jest jedna z kwintesencji
australijskości. Druga to specjalny kształt dłoni tutejszych ludzi,
zwykle prawej ręki, ukształtowanej w ten sposób, że odzwierciedla
wiernie formę puszki z piwem. Australijczycy podobno rodzą się z tym
fenomenem, w co święcie wierzę, ponieważ właściciel sąsiedniego jachtu,
którego obserwowałem z podziwem przez całe tygodnie wspólnego stania
burta w burtę, mówił mi good morning o szóstej rano i good night o
drugiej w nocy z puszką piwa przyspawaną do prawicy. Mam poważne powody,
by sądzić, iż nie była to ta sama puszka, bo jego krajan, którego
poznałem kiedyś na przystanku autobusowym, nim autobus nadjechał, wessał
cały karton tego narodowego napoju. Sytuację tłumaczy fakt, że
czekaliśmy na autobus całe dwadzieścia pięć minut. Gwoli sprawiedliwości
muszę przyznać, że poczęstował mnie jednym piwem. Piękny to kraj i
dzielni ludzie, którzy go zasiedlają!
Oddaliliśmy się jednak nieco od
mojego kapelusza. Panienka, która mi go sprzedawała w eleganckim sklepie,
obchodziła się z nim jak z dziełem sztuki: owijała w bibułki, wkładała
do woskowych woreczków, a na koniec ułożyła delikatnie w pudle
piękniejszym niż ona sama. Nie rozumiała, że rajcowałoby mnie
najbardziej, by kapelusz był od razu lekko podgniły, tak jak jego
pierwowzór. Pod jednym względem miała rację – to było prawdziwe dzieło
sztuki kapeluszniczej. Mimo moczenia mego nabytku w kuble z wodą morską,
deptania nogami na pomoście, maltretowania pod materacem w mojej koi,
obchodzenia się jak z badziewiem – nie chciał wyglądać jak prawdziwy
kapelusz prawdziwego „oberżyświata”. Był w dalszym ciągu przeraźliwie
elegancki. Jak feniks z popiołów odradzał się ciągle nowy i ubliżająco
śliczny. Zadziwił mnie swoją niezniszczalnością, może dlatego nie
pogodziliśmy się nigdy. Zresztą współżycie nasze było krótkie. Sczezł
marnie gdzieś w Indonezji, gdy pakując się przed powrotem do Polski,
pomyliłem go z kapeluszem kolegi, który, targany zazdrością, kupił sobie
identyczny. Problem tkwił w tym, że jego kapelusz był pięć numerów
mniejszy i ledwie mieścił mi się na czubku głowy. Natomiast Maciek nie
potrzebował już do końca rejsu okularów słonecznych, bo miał mojego
diabła na uszach i czubku nosa. Zrażony tym, pozostawił go, niby do
późniejszego odesłania, na Bali. Pewnie zrobili tam z niego wkładki do
butów. Został mi po nim okruch sympatii – od tamtej pory chodzę latem w
panamie, po którą osobiście pofatygowałem się do pięknego kraju, a kiedy
zaczynają się chłody, noszę czarną namiastkę tego niepokornego kapelusza.
Staję się chyba romantyczno-sentymentalny, bo przecież miałem
opowiadać o swej pracy, a rozwodzę się o nieodwzajemnionej miłości do
kapelusza. A może on także bronił swojej osobowości i nie chciał się
zbyt szybko zdefasonować, podobnie jak jego właściciel, który posiadł go
za srebrniki? Pewnie tak było, tym bardziej że kapelusz ten
zapoczątkował moje upodobanie do przykrywania głowy jego namiastkami.
Tyle o tym kapeluszu… Andrzej z przyległościami i prowiantem wrócił
na jacht, wobec tego zdejmujemy cumy i jedziemy odrobić mamonę, za którą
nas wynajęto.
Wychodzimy na ocean z zamiarem zawinięcia do atolu Lady
Masgrove na Capricorn Group. Mój nos czuje „blade twarze”, bo wiatr jest
dość silny, tak że idziemy tylko pod grotem i fokiem. Na szczęście jest
słonecznie i nie za gorąco, więc nieświadomi niczego goście świergoczą
na pokładzie niczym wróbelki na wiosnę, którym trafiła się skórka od
chleba. Szybko jednak nadszedł dla nich ponury dzień zimowy. Po wyjściu
spod osłony brzegów dopadła nas długa, oceaniczna fala. Najpierw
świergoty przycichły, a potem wróbelki, jeden po drugim, zaczęły znikać
pod pokładem i zapadać się w swoich kojach, aby tam w workach
plastikowych, przezornie porozkładanych przez Andrzeja, ukryć swoje
zgniłozielone lica. Nie dziwi nas to, pierwszy raz są na jachcie i na
oceanie. Zresztą jesteśmy przygotowani i na taki scenariusz, że oprócz
normalnych obowiązków pokładowych będziemy musieli dbać o siły witalne
naszych chlebodawców. Najszybciej otrząsnął się najmłodszy załogant –
Olek, który był moim miłym kompanem już do końca naszego wspólnego rejsu.
Na pożegnanie w dowód sympatii podarował mi własnoręcznie wykonany
rysunek, przedstawiający mnie jako morskiego rybaka.
Na moją wachtę,
zaczynającą się o dwudziestej, Jurek (nie chcę sugerować, że złośliwie),
przydzielił mi zwłoki Iwony. Takie były reguły gry, że pasażerowie
pracują na pokładzie tak jak wszyscy pozostali członkowie załogi. W tym
jednak wypadku, nie chcąc profanować denatki, pozostałem w kokpicie sam,
ograniczając się tylko do zmieniania mojej podkomendnej kolejnych „rzygliwych”
worków. Jak na złość roboty na pokładzie było do diabła i trochę, bo
wiatr zaczął zdychać i prąd miałem dość silny – około dwóch węzłów.
Latałem jak kot z pęcherzem od steru do nawigacyjnej, po drodze
sprawdzając stan techniczny Iwonki. Prąd przyciskał nas na powrót do
brzegu, nie mogłem się oderwać od latarni Bustard Head. Na resztkach
wiatru, przy dużym rozkołysie na martwej fali, jacht telepie się jak
oszalały, więc zrzucam grota i stawiam dużą genuę, żeby trochę opanować
piekło. Zabiera mi to prawie godzinę, bo miotam się między sterem i
żaglami, sam już nie wiedząc, co jest ważniejsze – pełen worek Iwony czy
oderwanie się w końcu od brzegu i tej przeklętej latarni.
Jurek, obudzony telepaniem żagli i mojego serca, daje mi wcześniejszą o pół
godziny zmianę. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wiatr
odchodzi na równiutki, południowo-zachodni, czyli bardzo korzystny, a
Iwona zapada w czarowny sen. Trzeba się w czepku urodzić do takich
cudów. W nagrodę robię sobie i Jurkowi herbatkę i zasiadam w fotelu obok
sternika, aby trochę ochłonąć i nacieszyć się nocnym żeglowaniem. Pełnia
księżyca, bezchmurne niebo, równy świeży wiatr, chorzy, pozbywszy się
wszelkich płynów ustrojowych, zapadli w letarg – żyć się chce. Zostawiam
więc Jurka z tą „żyłą dżemu” i w swojej koi kończę pierwszy dzień pracy.
Jednak jest jakaś sprawiedliwość na tym świecie, bo w nocy wiatr
urósł do dobrej ósemki. Kiedy wyszedłem rano na pokład, ocean bielił się
grzywaczami. Biedota pod pokładem już tylko z przyzwyczajenia wkładała
głowy do worków, bo przecież byli całkowicie puści. Na szczęście Olek
był zdrów jak rybka i w tym pływającym lazarecie przejął obowiązki
salowej, zresztą podchodziliśmy już do kotwicowiska na Lady Masgrove.
Stosunkowo spokojna woda w atolu ożywiła Mirka i Iwonę. Skoro tak,
zawożę całą rodzinę na wyspę, a sam płynę na płytką rafę. Nie mogę
bowiem zostawić bączka na plaży, bo jest przypływ i woda szybko idzie
wgórę. Przedtem umawiam się z nimi, że odbiorę ich za trzy godziny, mam
więc ten czas tylko dla siebie. Nie zabrałem maski ani płetw, podnoszę
więc silnik przyczepny, kładę się na dziobie bączka i dryfuję swobodnie
nad rafą, która w tym miejscu znajduje się zaledwie kilkanaście
centymetrów pod wodą.
Woda jest tak krystalicznie czysta, że zanika
podział na powietrze i wodę, szybuję więc wewnątrz tego czarownego
świata. Wydaje mi się, że równie dobrze mogę oddychać i tu, i tam, że
nie ma dla mnie żadnej granicy. Wrażenie potęguje huk przyboju gdzieś
tam po zewnętrznej stronie atolu, po pewnym czasie łoskot staje się
niesłyszalny – wtapia się w otaczający świat jak coś materialnego. Gdyby
zabrakło tego podświadomie rejestrowanego odgłosu morza, tętniąca życiem
rafa byłaby znacznie uboższa i mniej rzeczywista. Przed moimi oczami
leniwie snuje się barwny film opowiadający o przedziwnych kształtach
korala, wrośniętych w niego roślinach o zwariowanych formach i gromadach
zwierząt roślinopodobnych, a przede wszystkim o sypniętych rozrzutną
ręką milionach form rybiego drobiazgu, tak jarmarcznie kolorowego, że
wygląda to jak kicz. Naprawdę trudno zrozumieć, w jakim celu natura
wyposażyła te miliony ryb aż w takie nierealne barwy? Musi być w tym
jakiś sens, jakiś cel, bo przecież w przyrodzie nie ma przypadkowości.
Wydawało mi się w tamtym momencie, że to wszystko, co widzę, jest tylko
po to, żeby było aż tak porywająco i do zatracenia pięknie, że ten
światek, który właśnie obejmuję wzrokiem, sam się cieszy swoją
jarmarcznością barw i kształtów. Co więcej, jest bardzo zadowolony, że
robi na mnie aż tak duże wrażenie, wręcz pyszni się tym i raduje z
mojego zachwytu. To, że tak naprawdę toczy się tam nieustająca walka o
przetrwanie, jest absurdalnie nierealne. Przecież tam nie ma miejsca na
strach pożeranego i agresję drapieżcy, tam toczy się nieustający
karnawał, przy którym ten z Rio to bezbarwna, ponura procesja.
Unoszę
się tak w tym zaczarowanym świecie, w którym zatarły się wszelkie
podziały między żywiołami. Nie chce mi się opuszczać tej nierealnej,
szklanej kuli. Do rzeczywistości przywraca mnie swąd własnych pleców
przypalanych słońcem i obowiązek zajęcia się moimi podopiecznymi. Robię
głęboki oddech i wypływam w realność, do przeznaczonego mi świata – do
roboty. Zbieram z plaży ozdrowiałych turystów i odwożę to całe –
znowu rozjazgotane szczęście – na jacht. Dobra obiadokolacja i kilka
butelek piwa zmieniają nasz jacht w siedlisko radości. Łapiemy z Olkiem
kilka małych rybek, które smażę na deser, przypłacając dobry uczynek
wbitym pod paznokieć kciuka kolcem jednej z nich. Nauczony
doświadczeniem, „gotuję” palec we wrzątku i dokonuję samooperacji.
Pomaga tylko na chwilę. Franca musiała być jakaś podtruwająca, bo ręka
puchnie mi jak piłka do koszykówki. Opuchlizna przejdzie dopiero po
kilku dniach. W tym momencie wracam myślami do tego rajskiego ogrodu, w
którym przebywałem zaledwie kilka godzin temu, i mojego nad nim
romantycznego zachwytu. Może tę cholerę, co mnie tak urządziła, też tam
podziwiałem zachwyconym wzrokiem?
Noc na kotwicy mija spokojnie, ale
poranny ryk przyboju na zewnętrznej stronie pierścienia rafy i silny
wiatr zmazują uśmiechy na twarzach Mirka i Iwony. W jej oczach widzę
strach przed kolejnym dniem ciężkiej choroby. Mirek prosi o zawieszenie
wyroku i pozostanie jeszcze trochę tu, gdzie jesteśmy. W końcu są to ich
wakacje, więc zostajemy i czekamy, aż wiatr trochę siądzie. Jednak około
południa wzbiera w nich ochota zobaczenia czegoś więcej, decydujemy się
na krótki przeskok, około ośmiomilowy, na wyspę Hoskyn. Za nami wychodzą,
ośmielone naszą determinacją, jeszcze dwa inne jachty. Wiatr lituje się
nad żółtodziobami i wyraźnie słabnie, ale duża fala pozostaje i zwala
natychmiast z nóg naszą parę. Ponieważ to znowu moja wachta, stawiam
Iwonę za sterem. Trochę jej to pomaga, bo nie ma czasu myśleć o tym, jak
bardzo jest chora. Kręci kołem sterowym tak zawzięcie, że albo wytopi
wnim łożyska, albo pourywa sobie ręce. Na szczęście parę mil po
opuszczeniu naszego atolu podpływa do nas wieloryb, a za chwilę kilka
delfinów. Sterniczka na ich widok bez namysłu zostawia statek własnemu
losowi i wyciąga za łeb spod pokładu zielonego małżonka, każąc mu to
przedstawienie filmować. Chłopisko potulnie to robi, rzygając lekko w
skos, aby nie upaprać kamery. Wtedy wierna małżonka przypomina sobie, że
na morzu trzeba chorować, i zaczyna gorliwie towarzyszyć w cierpieniu
swojemu mężczyźnie. Do Hoskyn podchodzimy późnym popołudniem.
Próbujemy znaleźć miejsce do kotwiczenia po zawietrznej stronie. Okazuje
się, że nie jest to możliwe, bo tutaj brzeg spada prawie pionowo w dół.
Niemal dotykając dziobem skrawka plaży, nadal mamy na echosondzie
dwadzieścia pięć metrów głębokości. Idziemy więc wolno na silniku wzdłuż
brzegu, szukając płytszego akwenu. Wkońcu wymacaliśmy kawałek ławicy,
gdzie jest tylko jedenaście metrów, ale jest to już cypel wyspy. Osłona
od fali i wiatru jest raczej iluzoryczna, jednak tu zostajemy, musimy
przecież dać odżyć reszcie załogi, która powoli wypełza na pokład. O
zejściu na ląd nie ma mowy, bo nie ma w tym miejscu plaży, tylko
skalisty brzeg, na którym niepodobna przy tym przyboju wylądować
bączkiem. Zostajemy na jachcie. Ponownie łapiemy z Olkiem rybę papuzią,
którą znowu mu smażę. Tym razem trzymam palce przy sobie, nie dając się
zwieść osobistemu urokowi tej przepięknie kolorowej ryby…
Noc
zapowiada się niespokojna, więc Jurek wyznacza wachty kotwiczne. Mnie
przypada ta najgorsza, od północy do czwartej rano. Wiatr zaczyna tężeć
i wyje w olinowaniu jak potępieniec, przejmujący skowyt wydaje też
śmigło naszej elektrowni wiatrowej. Przygnębieni wakacjusze zaopatrują
się w worki i uciekają do swoich kabin. Zostaję na pokładzie sam. Fala
zaczyna rosnąć i rzuca jachtem tak, że trudno chodzić po pokładzie. W
pewnym momencie hurgot łańcucha oznajmia mi, że ciągniemy kotwicę. Pod
pokładem też musieli to usłyszeć, bo Jurek i Andrzej są natychmiast w
nawigacyjnej. Rwiemy z Andrzejem kotwicę, a Jurek pomaga nam silnikiem.
Jacht nurza się dziobem w rosnącej fali tak, że momentami jesteśmy po
pas w wodzie. Na szczęście jest dalej pełnia księżyca i bezchmurne niebo,
a na dodatek wiatr jest bardzo ciepły. Odchodzimy z tego kotwicowiska i
szukamy zaciszniejszego miejsca. W końcu, po kilku próbach, kotwiczymy
na dwudziestu metrach. Wygląda na to, że będzie tu trochę spokojniej. W
nagrodę za nocne wojowanie szef wyciąga butelczynę kapitańskiego rumu,
do którego dorabiam herbatę, bo przydział tego specyfiku jest tylko
symboliczny, i tak już w trójkę wachtujemy do rana. W tym czasie wiatr
zaczyna trochę słabnąć. Gdy zaczęło świtać, idę na dziób trochę poczytać
(Oceany i pasaty Michalskiego), bo jestem wybity ze snu. Myślę także o
turystach – chyba zastrajkują i każą się odwieźć do domu. Takie wakacje
są przecież dla nich męczarnią. Napatrzyli się na foldery, gdzie nagie
dziewczyny opalają się na pokładzie, i uwierzyli, że tak to naprawdę
wygląda. Może tak bywa na Karaibach, ale nie na Wielkiej Rafie Koralowej.
Trzeba przyznać, że na dodatek mają pecha i dostają w tyłek okrutnie.
Do buntu jednak nie doszło. Opatrzność ulitowała się nad nimi. Dzień
wstał pogodny i wiatr w końcu dał odpocząć ich żołądkom.
Po śniadaniu
ozdrowieńcy zostają zawiezieni na ląd, a my nurkujemy w lagunie. Udaje
nam się z Jurkiem ustrzelić z kuszy dość dużą mantę, tak na oko ze
czterdzieści kilo. Uradowani wracamy na jacht, aby przyrządzić królewski
obiad. Zabieramy się do manty jak do zwykłej ryby, bo mamy zerowe
doświadczenie z takimi okazami. Już od początku mamy wątpliwości, bo jej
mięso jest galaretowate, przypominające jako żywo „zimne nóżki”. Po
wypreparowaniu kilku kawałków, które wyglądały najbardziej zjadliwie,
zaczynam je smażyć. To, co się dzieje, mogę określić jako skrajny
przypadek metamorfozy – zimne nóżki zamieniają się w przedniej jakości
oponę samochodową. Nie ma mowy, żeby wbić w toto widelec, że o zębach
nie wspomnę. Skoro tak, manta wraca do swojego żywiołu, tyle że lekko
rozdrobniona, my zaś zadowalamy się dzisiaj jadłospisem ustalonym
wcześniej. Próbuję, co prawda, ponownie coś upolować, ale zimna woda i
zniechęcenie wyganiają mnie na jacht. Po obiedzie „świerszczyki”
wracają ponownie na brzeg, zostawiając mi Olka pod opieką. Później, przy
kolacji, przyznali się, że urządzili sobie opalanie na golasa. Nie
zdziwiłbym się, gdyby Olkowi przybył po tym opalaniu braciszek lub
siostrzyczka.
Prawdopodobnie chcąc mieć pewność takiego właśnie
obrotu sprawy, turyści proszą o pozostanie na wyspie jeszcze jeden dzień.
Ale był to ostatni dzień mojego sprzętu fotograficznego. Poprzedniego
dnia, przed wieczorem, poszedłem pobrodzić po odsłoniętej w czasie
odpływu rafie. Natrafiłem na zagłębienie, które utworzyło dość duże, ale
płytkie jeziorko. Gdy już miałem do niego wejść, uwagę moją przyciągnęły
cienie poruszające się tuż przy dnie. Okazało się, że w tym naturalnym
basenie śpi sobie, pływając w kółko, siedem rekinów. Nie były to potężne
żarłacze, ale i tak nie chciałem fatygować ich moją osobą, więc
wycofałem się cichaczem na suchsze miejsce, postanawiając wrócić tam
następnego dnia, żeby zrobić zdjęcia tej rekiniej sypialni.
Popłynęliśmy razem z Andrzejem, on jako „motorniczy”, ja jako
fotoreporter. Swojego canona i teleobiektyw zabezpieczyłem workiem
plastikowym przed bryzgami wody, bo fala przybojowa była dość duża.
Zabezpieczenie aparatu okazało się bardzo rozumnym posunięciem do chwili,
kiedy fala wywaliła nas na łeb razem z bączkiem i całym pozostałym
majdanem. Wprawdzie wynurkowałem później swój sprzęt, ale o aparat
musiałem zawzięcie walczyć z krabem, który uparł się, że prawem
zasiedlenia należy mu się to dziwadło na nową rezydencję. Widocznie
aparat podzielał zdanie kraba i było im razem dobrze, bo mimo
kilkakrotnego mycia w słodkiej wodzie i suszenia na słońcu już nie
chciał robić zdjęć. W końcu uznałem jego racje i podarowałem go jakiemuś
innemu krabikowi, aby urządził w nim swą siedzibę. Teleobiektyw dodałem
mu gratis, z przeznaczeniem na garaż.
Po ponownej zabawie z
przestawianiem jachtu na kotwicy, bo wiatr się odkręcił (osiemdziesiąt
metrów łańcucha ręcznie do góry i potem, już znacznie łatwiej, tyle samo
na dół), oraz wyznaczeniu wacht kotwicznych, jesteśmy gotowi do
spędzenia ostatniej nocy na Hoskyn. Na szczęście moja wachta kończy się
o dwudziestej czwartej, więc mam przed sobą całą noc do przespania, i to
w jednym kawałku. Rano dochodzimy do Fitzroy Reef i zabawa rozpoczyna
się na nowo. Ledwie wychyliliśmy nos na morze, wiatr zaczyna rosnąć.
Przebijamy się na silniku pod skotłowaną falę, a wycieczkowicze
napełniają worki zjedzonym niedawno śniadaniem. Zaczynam ich podziwiać i
być z nich dumny.
Za moją namową Mirek nie idzie do koi, ale w
zastępstwie „upadłej” małżonki usiłuje towarzyszyć mi na zmianie. Jest
brunatno-zielono-żółty. W końcu kładzie się na pokładzie, klinując
cielsko między kolumną steru i obudową kokpitu. Obserwuję go niemal tak
jak rybki na rafie – leży w miejscu, które jest czasami zalewane
wchodzącą na pokład wodą. Właśnie wtedy najbardziej mi przypomina
podwodne życie rafy koralowej – jest zupełnie obojętny na to, że
przebywa pod wodą. Leży w całkowitym bezruchu, jedynie bąbelki powietrza,
które wydobywają się z nosa, świadczą, że jednak należy do oddychających
za pomocą płuc tlenowców. Poza tym zupełnie nie reaguje na jakiekolwiek
bodźce zewnętrzne, czeka, kiedy woda sobie odpłynie, a on złapie trochę
powietrza na przetrwanie następnej metamorfozy w morską faunę. I tak
przemiennie, co parę chwil, jest rybą lub chorym marynarzem. Gdybym nie
utopił wcześniej swojego canona, mógłbym zrobić świetne ilustracje do
dzieła o teorii ewolucji i przystosowaniu się żywych organizmów do
otaczającego je środowiska naturalnego.
Przerywam jednak te
interesujące obserwacje, bo zbyt mnie rozpraszają i jacht ucieka mi z
kursu. Zresztą obawiam się, żeby Mirek rzeczywiście nie zapragnął
oddychać pod wodą. Wydaje mi się, że – zgodnie z teorią ewolucji –
trzeba trochę więcej czasu, aby mógł się zasymilować z obcym mu przecież
środowiskiem. Skutek jest taki, że chłopisko chyba polubił rzyganie
na świeżym powietrzu, bo co jakiś czas wypada z kabiny i wiesza się na
burcie. Nam to nie przeszkadza, tym bardziej że jego każdorazowe
ukazanie się na pokładzie nigdy nie jest niespodziewane, ponieważ jego
małżonka niezmiennie uprzedza nas o jego wizycie napomnieniem: – Tylko
rury się, durniu, trzymaj! Chodziło jej o to, żeby trzymał się jednej z
rur, które tworzyły bramę służącą do zamocowania anten oraz elektrowni
wiatrowej, i dzięki temu nie wypadł za burtę. Tak to się powtarzało w
nieskończoność – najpierw okrzyk o durniu i rurze, a potem wypadał z
zejściówki zielony Mirek, posłusznie obejmując rurę. Na Fitzroy Reef
życie rodzinne pod osłoną atolu wróciło do normy, choć wiatr w dalszym ciągu
zawodził w olinowaniu. Dobrze osłonięte kotwicowisko zapewniało prawie
komfortowe warunki. Słońce przypiekało radośnie i tylko ryk przyboju
mącił czasami spokój w oczach naszych gości. Potrzebna nam była prognoza
pogody, a ponieważ nikt nie odbierał naszego wywołania przez UKF-kę,
popłynąłem bączkiem do dużej motorówki rybackiej, aby dowiedzieć się
nowinek w tej materii na najbliższe dni. Okazało się, że nie była to
najlepsza prognoza dla turystów. W dalszym ciągu silne wiatry z
kierunków północno-zachodnich, ale za to przy wciąż słonecznej pogodzie.
Na osłodę przywiozłem od rybaków dwie wielkie, nieznane ryby, które mi
zupełnie bezinteresownie podarowali. Umilałem więc życie załogi, smażąc
góry mięsa. Nasi podopieczni pochłaniali je jakby w obawie, że po
wyjściu na morze ich przełyk będzie pracował już tylko w odwrotną stronę,
niemającą nic wspólnego z przełykaniem. Wbrew prognozie wiatr rankiem
zdechł do marnej jedyneczki, więc szybciutko wymknęliśmy się na morze,
żeby nie ciągnąć lwa za ogon. Śniadanie jemy już w drodze. Idziemy na
silniku, bo rozkołys utrzymuje się duży, a wiatr jest zbyt słaby, żeby
wypełnić żagle. Poza tym chcemy przemknąć cichcem do North-West Island,
dając tym samym troszkę pożyć obojgu. Mirkowi bez potrzeby trzymania się
rury, a Iwonie bez konieczności wyjmowania głowy z worka, żeby mu o tym
przypominać.
Udało się. To był ich pierwszy w miarę normalny dzień na
morzu, być może miała na to wpływ smakowita ryba, którą zjedliśmy
wieczorem. Uskrzydlony doskonałym nastrojem (oraz namowami Olka), robię
na kolację swoją popisową potrawę – placki ziemniaczane po cygańsku,
czyli z gulaszem. Podnosi to nastroje o kilka stopni, bo Mirek wyciąga z
plecaka buteleczkę White Label, a Jurek pozwala ją delikatnie napocząć.
Natychmiast rodzi się nam raj na ziemi.
Następnego ranka odwożę
wczasowiczów na wyspę, a sam obchodzę ją piechotką do połowy. Wracam
przez jej środek, porośnięty lasem mangrowym. Jacht stoi daleko od
brzegu, bo płytka rafa wychodzi daleko w morze. Jadąc do niego bączkiem,
kątem oka zauważam, tuż pod powierzchnią płytkiej w tym miejscu wody,
duży cień, który wyraźnie odcina się na tle ławicy białego, koralowego
piasku. Powoli zawracam i widzę pokaźnego rekina, który leniwie porusza
się tuż nad dnem. Jest w tym miejscu nie głębiej niż metr, widzę więc go
jak na dłoni. Gaszę silnik i podpływam na wiosłach, żeby mu się z bliska
dokładnie przyjrzeć. To duże bydlę, znacznie większe niż bączek, na
którym go podchodzę. Ma chyba takiego samego pietra jak ja, bo dopuszcza
mnie na dwa, trzy metry i jednym ruchem ogona odpływa kawałek dalej. Ta
zabawa powtarza się kilkakrotnie, więc rezygnuję z zawarcia z nim
bliższej znajomości i daję mu spokój. Startuję silnik, by wracać na
jacht. W tym momencie widzę, co mógłby ze mną zrobić, gdyby mu na tym
zależało. Wystraszony gwałtownym jazgotem silnika, rekin wyskakuje nad
wodę i z potężnym rozbryzgiem zapada się w niej, aby wyrwać się na
otwartą przestrzeń. Przez dobrą chwilę trwam zamieniony w przysłowiowy
słup soli, podziwiając swoją głupotę. Oczywiście jest mało prawdopodobne,
żeby zechciał mnie zaatakować z własnej woli, ale gdybym najechał go
znienacka, kiedy drzemał sobie na płyciźnie, to wystraszony jak teraz,
mógłby mi niechcący zrobić dużą przykrość. Powoli kończą się wakacje
naszych pupilków. Pozostał jeszcze gwóźdź programu, który umyślnie
zostawiamy im na deser – czerwone plaże na Cap Capricorn. Na tym
cyplu, wysuniętym daleko w ocean, znajduje się obserwatorium
astronomiczne. Tędy bowiem przechodzi zwrotnik Koziorożca (Capricorn).
To jednak nie jest najważniejsze. Wtym miejscu dobremu Bogu zachciało
się w momencie tworzenia świata wykonać coś ekstra, coś specjalnego – a
może miał po prostu dobry humor i zrobił żeglarzom psikusa, aby
pocieszyć ich przeżarte solą oczy. Otóż, zachciało Mu się stworzyć
soczyście czerwonopomarańczowe wydmy, wynurzające się ze szmaragdowo
niebieskiej wody na wysokość około pięćdziesięciu metrów. Jakby tego
było jeszcze mało, uwieńczył je na szczycie zwariowanie zielonym lasem.
Widok taki, który można zobaczyć w pełnej krasie tylko od strony morza,
powala na kolana wszystkich, no, może z wyjątkiem daltonistów.
Kilkakrotnie próbowałem zrobić zdjęcia tego szaleństwa kolorów, ale po
wywołaniu darłem je na strzępy, bo nawet w części nie oddawały tego, co
naprawdę istniało w rzeczywistości.
Oczywiście nie mówiliśmy o tym
gościom, bo ten niezwykły widok powinien być odebrany w formie
niespodziewanej odsłony. Już z góry przecież cieszyliśmy się na ich
reakcję. Po opuszczeniu North-West Island idziemy pod dość dużą falę,
więc zabawa w chowanego (głów do toreb) trwa dalej. Obiecujemy Iwonie,
że gdy schowamy się za przylądek, będzie tam spokojniej i na pewno
odżyje. Kiedy mijamy półwysep i odsłania się ten cudowny widok, Iwona
nie może go zauważyć. Bowiem worek, w który miała wbity wzrok – razem z
głową – nie był przezroczysty, a Mirek, trzymając się rury, też nie był
w stanie załzawionym okiem należycie docenić wspaniałej panoramy i gry
barw. Nic to, myślę sobie, może jak wejdziemy głębiej do zatoki i
kiwanie się trochę uspokoi, dostrzegą, że są u wrót raju.
Nadal
jednak mają pecha. Andrzej wywozi ich na brzeg, żeby choć pochodzili
sobie po tej czerwonej plaży i w ten sposób doszli do siebie. Jednak
musimy zawrócić ich z wycieczki, bo wiatr odkręcił tak, że dociska nas
do brzegu. To sprawił pewnie Stwórca, którego słusznie zabolał brak
należnego podziwu dla Jego pracy ze strony Iwony i Mirka. Wołamy
Andrzeja przez UKF-kę (ma przy sobie na szczęście ręczną jej odmianę) i
nakazujemy natychmiastowy powrót na jacht. Odbieramy ich z bączka już
przy dużej fali wchodzącej do słabo osłoniętej zatoki i rwiemy szybko
kotwicę, uciekając na otwarte morze. Iwona patrzy na mnie z wyrzutem w
oczach, które mówią mi: „Obiecywałeś spokojne stanie, draniu”.
Co mam
jej powiedzieć? Że mają wyjątkowego pecha albo że On, który włada
wiatrami i całym tym kramem, nie za bardzo ich lubi? Kończymy tę ich
mordęgę i wracamy do Gladstone na kilka dni, jakie pozostały im z
wakacji. Tam dopiero naprawdę zaczynają celebrować prawdziwe, urlopowe
życie. Chodzą na plażę, jedzą lody i kupują mnóstwo niepotrzebnych
nikomu pamiątek. Wprost kwitną w oczach.
Natomiast mnie nachodzi
smętna myśl – ile to ludzie muszą się nacierpieć za własne pieniądze i
zrujnować sobie zdrowie po to tylko, aby któregoś dnia pokazać znajomym
i przyjaciołom wideokasetę z „cudownych” wakacji na wyczarterowanym
przez siebie jachcie.
Choć mam też nadzieję, że ten ich wysiłek i
poświęcenie nie poszły całkowicie na marne. Może Olek coś z tego
wszystkiego załapał i kiedyś tu wróci, aby jeszcze raz dostrzec z
pokładu jachtu wyłaniające się z błękitnego oceanu czerwone wydmy,
ukoronowane zielenią lasu, szokujące ferią barw wschody i zachody słońca?
Może zapragnie ponownie poczuć pod nogami drganie pokładu walczącego z
falą jachtu, zobaczyć wodne szklane góry podświetlone ostrym słońcem,
które dziób, rozcinając je w biegu, zamienia w biały pył, osiadający
solą i wilgocią na szczęśliwej twarzy?
Życzę mu tego serdecznie, bo
chłopię było sympatyczne, ale jednocześnie przestrzegałbym go przed tym,
bo za przywiązanie do morza i chwile uniesień trzeba płacić potem całym
życiem.
Wiem także, że dla jego rodziców morze pozostanie pewnie na
zawsze okrutne.
Opowiadanie to pochodzi z książki autora - Mariusza Marciniaka
„W POGONI ZA HORYZONTEM”
Zainteresowani kupnem prosimy o kontakt:
Mariusz Marciniak (w Polsce)
chatka_atka@wp.pl
Józef Kołodziej (w USA)
ziut@verizon.net