Przygoda z Naturą

CURRY I KAWA Z MLEKIEM

     Pamięci mojego zmarłego Przyjaciela
     kapitana Wiesława Łubka

 
Ze spokojnego, ustabilizowanego życia, gdzie każdy nowy dzień i wieczór jest podobny do poprzedniego, gdzie sprzeczki z Kobietą nie muszą się posiłkować tematami zastępczymi, bo dotyczą tych samych, stałych tematów dyżurnych, odbębnianych rutynowo, bez emocji, niemal na pamięć, wyrwał mnie kurant telefonu. Nigdy nie lubiłem tego urządzenia, bo rzadko przynosi mi dobre wiadomości, natomiast ciągle czegoś ode mnie wymaga albo czegoś chce. Tym razem telefon głosem mojego przyjaciela, a zarazem szefa od wynajmowania się za kapitana, proponował mi nowe.
 – Słuchaj, jest jacht do przeprowadzenia z Japonii na Hawaje.
    Muszę mieć szybką decyzję, bo temat jest gorący. Co ty na to?
   Co ja na to? Typowa rozmowa z tym wspaniałym człowiekiem.
   „Słuchaj, trzeba skoczyć do Petersburga na parę dni, a potem koniecznie do Koluszek i Monako, ale wyruszyć trzeba koniecznie dzisiaj wieczorem! – Kochany, dzisiaj? – Dokładnie!”. To jego ulubione – dokładnie….
    Więc co ja na to? Zaczynam ostrożnie, bo tak od razu startować do Japonii prosto z kapci…Niby mi zresztą na tym nie zależy,  ale co szkodzi.
 – Kiedy trzeba lecieć? Jaki jacht? Jaką mam załogę?…
 – Jeśli będę miał twoje OK, to załatwiam bilety na samolot.
  Resztę powiem ci później, najlepiej będzie, jeśli przyjedziesz do Baltimore (to znaczy do niego) parę dni wcześniej. Wtedy wszystko dogadamy. Cześć. Zadzwonię, jak tylko dostanę rezerwację.
 Cholera, czy ja mu dałem w końcu to OK?
    A właściwie to czemu nie? Jest początek czerwca, bryndza dookoła. Mogę sobie zrobić wakacje, czemu nie? Wakacje – nie chodzi o słowa ani definicje…. Chyba potrzebuję zerwania się ze sznurka na jakiś czas. Na jaki? To musi chyba potrwać od półtora do dwóch miesięcy. Wycieczka dookoła świata. Nowy Jork–Tokio–Honolulu–Los Angeles–Nowy Jork. Dokładnie! Już sporo czasu minęło, jak wróciłem z dalszego pływania. To był Południowy Pacyfik, a teraz mam szansę na północny. Chyba wezmę tę robotę. Co ja się tu zresztą kryguję, jak panienka przed… lustrem. Przecież od początku dokładnie już wiedziałem, że chcę to zrobić, a teraz dorabiam ideologię. Zresztą nie mogę zawieść przyjaciela, który już wziął sobie moje OK.
    Jeszcze tylko krótka dyskusja z Kobietą. Do widzenia – powodzenia – słowa wystarczające, aby wyrazić wszystko, co chciałoby się powiedzieć. Spakowanie mojej słynnej walizeczki pomocy nawigacyjnych (GPS, lornetka, ręczne VHF z ładowarką). Broni tym razem nie biorę, za dużo z nią kłopotów na granicach. Nerwowe rozstanie z Whisky, moją ukochaną bokserką, i…

 los mnie w drogę pchnął
 i ukradkiem drwiąc się śmiał

    Jednak o tym dopiero miałem się przekonać.
     Trzy godziny samochodem do Baltimore. Trochę zakupów – głównie mapy. Realia są takie: jadę jako kapitan w duecie z właścicielem jachtu (najgorszy z możliwych układów) na rzydziestosześciostopowym jachcie. Wylatuję jutro przez Tokio do Nagoi, a jutro jest trzynasty.
    I tak to się zaczęło.
   13 czerwca rano byłem gotowy. Chlebodawca stwierdził, że wyglądam bardzo kapitańsko-profesjonalnie w lnianym tropikalnym garniturze, z aluminiową, nawigacyjną walizeczką. Garnitur był w kolorze „kawa z mlekiem” – co jest bardzo istotne.
    Jedziemy na lotnisko z dużym wyprzedzeniem, bo przecież nigdy nic nie wiadomo. W połowie drogi pryncypał hamuje jak oszalały.
 – Co się stało?
– Zapomniałem pieniędzy! (kasy kapitańskiej).
  Wracamy – trzynasty! „Nic to, Baśka”, jak mawiał Michał Wołodyjowski
 – mamy zapas czasu. Jest dopiero po dziewiątej, a samolot mam o drugiej trzydzieści. Do Waszyngtonu się wyrobimy.
 Docieramy na lotnisko o dwunastej piętnaście.
 – Mariusz, sprawdź, które masz stanowisko, a ja w tym czasie wypakuję walizki i odstawię samochód na parking. Wyjmuję bilet i czytam
 – odlot 12.30!!! Jezu, prawie już polecieli beze mnie. A przecież wszyscy dwa dni temu czytaliśmy – 2.30 PM. Trzynasty!
 Mówię do Wieśka:
 – Kochany, ten samolot leci bez naszej ekipy!
   Przez chwilę patrzymy na siebie jak rzeźby z Wyspy Wielkanocnej na kolumnę Zygmunta. Sprawdzaliśmy osiemnaście razy!!!
 – Wiesiu, ty czekaj przy samochodzie, a ja biegnę na stanowisko. Może coś się zdarzyło i samolot jest opóźniony.
    Wzbudzając ogólne zainteresowanie, pędzę przez terminal, dopominając się gromkim głosem, żeby ktoś wskazał mi drogę do ANA (All Nippon Arline). Dopadam. Typowa sytuacja poimieninowa – gości już dawno nie ma, stół posprzątany i tylko pan domu kręci się w gaciach po pokoju (skąd mi się wzięły te gacie?). Dopadam tego w mundurze i przez chichot nikotyny w moich płucach usiłuję wyjaśnić moją sytuację. Spóźniłem się…Tłumaczę się rzeczywiście cholernie inteligentnie. Rzucam przed nim na ladę bilet i paszport, oczekując ironicznego półuśmiechu satysfakcji… „Za późno, jesteśmy już po odprawie”. Znając życie, oczekuję takiej właśnie odpowiedzi, za którą kryje się niewątpliwa satysfakcja kata-pasjonata, ucieszonego tym, że mi się nie powiodło…. A tu zaskoczenie absolutne. Mundurowy rzucił się na mnie z pazurami i straszliwą wolą walki. Co się stało? Czemu się spóźniłem? Samolot już gotowy do kołowania! Resztki zasapanej inteligencji każą mi zwracać się do niego jak mundurowy do mundurowego. Wypadek na autostradzie. Korek. Jestem kapitanem i lecę objąć statek. Załoga czeka na mnie w porcie.
 – Gdzie pana bagaż? Dobre sobie – w samochodzie na parkingu. Biegnę do wyjścia jak Szewińska. Na szczęście mój boss, stały bywalec lotnisk i nie tylko, raźnym krokiem zmierza w naszą stronę, ciągnąc moje bagaże.
    No i teraz się zaczęło. Murzynka – też mundurowa, wlecze mnie w podziemia, omijając wszelkie punkty kontroli (było to przed 11 września 2001). Trzyma mnie jedną ręką za łokieć, w drugiej dzierży walkie-talkie, przez które żywo konwersuje. W podziemiach – siedząc w jeepie – czeka już pan mundurowy z powierzchni. Tutaj  dopiero prześwietlają mnie i podręczny bagaż, dokonują odprawy. Czekamy na resztę mojego majdanu, który zjeżdża transporterem po kontroli, oraz na moment, kiedy mój żołądek, serce, płuca i cała reszta wrócą na mniej więcej normalne miejsce. Facet uśmiecha się ciepło i mówi, żebym już bardziej na przemian nie bladł i nie czerwieniał, bo samolot czeka na mnie. Samolot czeka na mnie! Dociera to do mnie dopiero po chwili. Muszę mieć minę jak dorastający Jasio, który dostał właśnie propozycję… Ten najukochańszy na świecie mundurowy wybucha śmiechem.
 – Miał pan, panie kapitanie, szczęście. Byłem na stanowisku odpraw zupełnie przypadkowo. Jestem przedstawicielem ANA w Waszyngtonie.
    Jest bagaż. Ładują go do samochodu. Dyrektor mówi coś do radia. Jedziemy przez labirynt podziemi lotniska. Jezu, jakie to wielkie! W końcu wyjeżdżamy na płytę.
    Samolot sobie stoi i czeka. Podjeżdżamy do niego obok rękawa. Asekurowany przez mojego opiekuna wchodzę do środka sodami obok. To on niesie mój podręczny bagaż! Przy wejściu zbiórka załogi (każdy chce zobaczyć to indywiduum, przez które jest opóźniony odlot). Patrzą na mnie jak na 007. Widocznie nie jest to ogólnie przyjęty sposób okrętowania pasażerów.
    Dopiero teraz mój wybawca podaje mi kartę wstępu na pokład. Mówi, że mam miejsce przy oknie, że obok są dwa wolne fotele, żebym mógł odpocząć po emocjach, bo do Tokio jest czternaście godzin lotu. Życzy, żeby lot był przyjemny. Ściskam mu rękę. Jakbym miał chwilę czasu, to bym się chyba rozpłakał. Lekko podenerwowana stewardesa prosi zdecydowanie, żebym w końcu usiadł na swoim miejscu, bo pilot – jeśli mu w końcu pozwolę – chciałby nieco polatać.
    Ktoś powiedział, że żółta rasa opanuje w końcu świat. Jeśli tego do tej pory nie zrobiła, to stało się to przez tego mundurowego z Waszyngtonu. On, co prawda, był na ich usługach, ale był jak najbardziej biały. A zresztą po takim doświadczeniu nie sposób do końca negować taką właśnie prognozę przyszłości.
    Teraz, wyciągnięty na trzech fotelach (śpij także spokojnie i ty, mój dyrektorze, gdzieś tam w Waszyngtonie), okutany trzema kocami i przytulony do trzech poduszek, zapadam w sen, przerywany kolejnymi posiłkami. Oczy przysypane piaskiem nie mogą odczytać, co jest cukrem, a co pieprzem – widzą same „krzaczki”. Potem dopiero miałem się przekonać, że to „Japonia właśnie”. Wbrew pozorom, języka angielskiego prawie nikt tu nie zna, a jeśli już, to go z dumą nie używa.
    Obudziłem się na ostatnie odżywianie tuż przed lądowaniem w Tokio Maru-Maru. Jeszcze tylko cztery godziny oczekiwania na połączenie z Nagoją i w końcu będę wiedział, na czym płynę, a przede wszystkim – z kim.
 Japonia.
    Na lotnisku odebrał mnie właściciel jachtu i jego śliczna żona. Nareszcie mogłem porozmawiać i zrozumieć, co się do mnie mówi. Okazuje się, że Noriko doskonale mówi po angielsku – jest tłumaczką, a Steven, jak to Amerykanin – tylko po angielsku – mimo piętnastu lat przeżytych w Japonii. Moja radość była uzasadniona, w Nagoi bowiem nikt nie mówił po angielsku, nawet w informacji.
    Po pięciu godzinach jazdy dotarliśmy na jacht. W czasie podróży moi armatorzy byli dworsko uprzejmi. Oznajmili, że czeka na mnie zarezerwowany hotel, w którym do czasu wypłynięcia mam mieszkać. Równie dworsko odmawiam, mówiąc, że najlepiej będę się czuł na jachcie, który chcę jak najlepiej poznać przed wyruszeniem w drogę. A w ogóle to bardziej lubię jachty niż hotele. W oczach Noriko ujrzałem błysk zadowolenia, a w oczach Stevena dziwny niepokój, który i mnie zaczął się udzielać. Na moje liczne pytania o jacht, stan przygotowań do przejścia Pacyfiku i jego doświadczenie żeglarskie odpowiadał niezmiennie:
 – Skipper, jesteś zmęczony, pogadamy jutro. Mamy dużo czasu. Nie tak znowu dużo. Kontrakt mam na czterdzieści pięć dni, a Pacyfik do przeżeglowania.
    Ta prawda była okrutna.
    Dotarliśmy do porciku wielkości Pucka, który nazywał się Hama Jima Ko. Pokonując ciężar moich tobołów oraz kilka barek zacumowanych w tratwę, zobaczyłem wreszcie swój stateczek. Biorąc pod uwagę, że w języku angielskim jacht jest rodzaju żeńskiego – była to babcia.
    Steven i Noriko zniknęli natychmiast, pozostawiając mnie na tej padlinie. Ponieważ jednak była już głęboka noc, a moja mama mawiała, że w nocy każdy kot jest czarny, miałem poza tym za sobą kilka tysięcy mil i dwie nieprzespane uczciwie doby, dałem sobie spokój z dalszymi inspekcjami. Poszedłem spać… Takie rozwiązanie byłoby jednak zbyt piękne. Usiłowałem usnąć… Nic z tego. Wyszedłem w tę upalną noc i po ciemku zacząłem lustrować pokład i wyposażenie. Ogarnęło mnie jeszcze większe przerażenie. Gdzie ten Wiesiu mnie przysłał? Na zatracenie? Aż tak mnie nie lubi? A mnie się wydawało, że jesteśmy przyjaciółmi od co najmniej trzydziestu pięciu lat.
    Ten jacht był piękny i wspaniały właśnie wtedy, gdy spotkaliśmy się z Wieśkiem na przystani Akademickiego Klubu Morskiego – tyle lat temu. Różnica polegała na tym, że ja o swym przyjacielu nigdy nie zapomniałem, natomiast ta łódka została zdradzona i porzucona już w momencie poczęcia. Takie wrażenie robiła teraz, kiedy oddała się w moje opiekuńcze ręce.
    Kurczę, jestem przecież zawodowcem i nie będę pływał na żelazku (jacht był stalowy), ryzykując życie i dobrą reputację. Mimo ciemnej nocy usiadłem, aby zredagować raport, w którym stwierdziłem, że statek w najmniejszym stopniu nie jest przygotowany do transpacyficznego rejsu. Nie jest „Sea Worthy”. Podejmuję decyzję – rano wracam do domu. Jeszcze zdążę popłynąć swoją „Pacyfiką” na doroczną paradę na Hudsonie w Nowym Jorku, odbywającą się 4 lipca. Pisząc ten cholerny raport i włócząc się po porciku, przeganiany psim jazgotem, doczekałem poranka, a z nim przybycia armatora, który – podobnie jak nocne kundle – skradał się troszkę boczkiem, ale na szczęście nie szczekał:
   – No i co skipper? Jak się spało?
    – Się nie spało. Gdzie tu jest telefon? Muszę dzwonić do Stanów.
    – Siadaj skipper, pogadamy. Nie bądź nerwowy. Tam u ciebie w centrali nic ci nie pomogą, bo sami niewiele wiedzą.
    No i ruszyła opowieść armatora o bólu i smutku życia. Nienawidzą Japonii. Cała rodzina chce do USA – na Hawaje (jak by to oni jedni tego chcieli!). Nie mają pieniędzy. Sprzedamy jacht na Hawajach i będziemy żyli długo i szczęśliwie – dzięki tobie, kapitanie, bo ja sam nie potrafię i nie dam rady tam dopłynąć.
    Mówił to z taką determinacją w oczach i siłą przekonywania, że nie miałem sumienia natychmiast mu powiedzieć, iż bardziej prawdopodobne jest przepłynięcie tym jachtem przez Niagarę. Murowane, że skutek będzie ten sam.
    W tym miejscu dyplomatycznie włączyła się do rozmowy jachtowego dowództwa żona armatora (ładna, zaraza, i wie na dodatek o tym).
    – Captain, jeśli uważasz, że to zbyt ryzykowne dla mojego męża, to nie płyńcie. (A ja to niby co, mięso armatnie?).
   – Skipper, popłyńmy w morze na próbę. Sam zobaczysz, jaka to dobra łódka.
   – Kiedy nią ostatnio pływałeś i jak daleko? A wogóle jakie masz doświadczenie na morzu?
   – Wszystko ci pokażę i opowiem, jak popłyniemy wpróbny rejs, a teraz chodźmy na obiad.
    – Może zjemy na jachcie?
    Pomyślałem, że przynajmniej zobaczę, czy umie gotować. Ja w tym czasie, za dnia, obejrzę jacht.
    Trudne do uwierzenia, ale dalej jestem w tropikalnym garniturze. Tak się przejąłem sytuacją, że jeszcze nie dotarłem do moich bagaży. Schodzę pod pokład – do łazienki, aby zredukować chociaż jedno z ciśnień. W trakcie odpompowywania toalety, strumień własnego moczu zalewa mi oczy.
   – Captain, tam rura zaburtowa jest lekko pęknięta!!!
   – Żeby ci smród nogi powykręcał – odkrzykuję po polsku.
   – What?
    Wchodzę do mesy. Mój garnitur już nie wygląda jak kawa z mlekiem, tylko jak dworcowy pisuar. Ściągam go, nie zważając na damę, która skromnie ucieka na pokład, i wywalam za burtę. W tym tropiku za trzy minuty będzie śmierdział jak sto wybiegów dla małp w zoo. Noriko mówi:
    – Captain…
    – Nie mów do mnie „captain”, wszyscy mówią do mnie Mario. Tak właśnie do mnie się zwracajcie. To nie US Navy.
    – Dobrze, Captain Mario. Ten garnitur można było przecież oddać do pralni.
    – Obsikany?
    – ……..
    – „No more” kawa z mlekiem!!!
    – What?
    To w końcu nie jest najważniejsze, mamy poważniejsze problemy. Tu nie chodzi o szmaty, tu chodzi o moje życie, jeśli podobne niespodzianki mają mnie spotykać na każdym kroku.
    Niestety, już czuję, że normalna rutyna zaczyna mnie wiązać z tymi ludźmi i z tym jachtem i że ich problemy zaczynam traktować jak swoje. Mariusz, ty chyba nie masz zamiaru płynąć tym okrętem!
    – Jest jedzonko – odzywa się świerszczyk spod pokładu. Okazuje się przecież, że są jakieś pozytywy.
    – Co jemy? – pytam uprzejmie. Jesteśmy w Japonii, a ja, mimo trzydziestu paru lat obcowania z wodą, nie przepadam za tym, co zza burty.
     – Curry! Może być, lubię dobre curry.
     – Mój mąż uwielbia curry i często je gotuje – mówi Noriko, dziwnie na mnie patrząc.
    Gdybym to ja wtedy wiedział, co ona chciała mi z dobrego serca przekazać…
    Po smacznym obiedzie – curry było rzeczywiście wyśmienite – zapraszam oboje na zimne piwo do pobliskiej knajpki. Nie będę opisywał Japonii ani panujących tam zwyczajów, bo odbiegłbym od tematu. Zresztą trudno pisać o kraju, w którym było się tak krótko, bez popadania w infantylizm.
    Ponieważ na jachcie temperatura dochodziła do 110 F i czuliśmy się „dehydrated”, postanowiłem dokończyć pierwszą odprawę w chłodku klimatyzacji jakiejś knajpki. I to był mój kolejny błąd. Wiadomo, że najtrudniej jest otworzyć oczy na brutalną rzeczywistość ludziom, z którymi już jakoś się zżyłeś, których poznałeś.    Zgodziłem się na próbny rejs, zdając sobie sprawę z tego, że ci ludzie powoli zaczynają mnie wciągać w kiepski interes. Było jednak tyle ale… Co mi szkodzi, jak już przyleciałem tutaj, to zobaczę kawałeczek kraju. Popatrzę troszkę na Japonię od strony oceanu. Ale tak naprawdę, to nie miałem sumienia powiedzieć im prawdy. Postanowiłem więc odwlec to w czasie, nie odbierać im aż tak brutalnie resztek złudzeń, a po próbnym rejsie wytłumaczyć niebezpieczeństwa wyprawy na tym jachcie i ładnie odmówić przyłożenia ręki do samobójstwa.
    Noriko odjechała do hotelu, my zaś wzięliśmy się za przygotowania do parodniowego pływania.
    Wymyśliłem, żeby wysłać właściciela do miasta, co da mi trochę czasu i zapewni swobodę poczynań.
    – Stev, jedź do miasta i kup świeże jedzenie na minimum dwa dni, wieczorem wychodzimy.
    Jak tylko zszedł z jachtu, wyszukałem największy śrubokręt, wziąłem duży młotek i podjąłem mocne postanowienie – wbiję ten śrubokręt między płyty poszycia a wręg. Jeśli puści, to utonę przy brzegu. Jednak nie puściło. Zwiodło mnie strasznie grube malowanie zęzy farbą asfaltową. Natomiast odkryłem olej w zęzie przedziału silnikowego!
    Dobra, wygląda, że kadłub jest OK. Próbowałem jeszcze w kilkunastu miejscach.
    Biorę maskę i skaczę do wody, a raczej portowego ścieku. Zawieszenie steru, śruba napędowa, stan zewnętrzny poszycia wygląda nie tak bardzo źle.
    Mariusz, a może to jest do zrobienia? Zawsze goniła mnie po świecie wiara w możliwości człowieka, który chce czegoś naprawdę dokonać. Zostawiam sobie jednak furtkę przed podjęciem właściwej decyzji. To tak, jak z tymi czarnymi kotami. Przecież pierwsze śliwki – zwykle robaczywki.
    W tak zwanym międzyczasie wraca obładowany armator, z krzywym uśmiechem. To jego obładowanie jest raczej symboliczne.
    – Stev, wychodzimy jutro nad ranem. Nie chce mi się tłuc po nocy na nieznanym akwenie, zwłaszcza jeśli nie muszę.
   – OK. Czy mogę pojechać na noc do żony, do hotelu, czy jestem ci potrzebny?
    – Jak musisz, to jedź.
    A tak naprawdę, to zejdź mi z oczu. Mam jeszcze parę miejsc, gdzie chciałbym wsadzić ten śrubokręt!    Pojechał.
    W ten wieczór i noc zmagam się ze samym sobą. Co ty tu naprawdę robisz i po co? Teraz już wiem. Zauroczył mnie ten jacht. Zbudowany w Holandii ponad ćwierć wieku temu. Zawsze będę pamiętał witraż (!) w drzwiach jego łazienki. Jacht i ja mamy tę samą duszę. Jeśli go tutaj zostawię, zgnije jak okoliczne, umarłe łodzie rybackie.     
  
Dusze? Wspólne? Czy ja tu przyjechałem po to, żeby przedłużyć egzystencję tego jachtu? Górnolotne to wszystko. A może rzeczywiście o to chodzi. Może.
    Tak zawsze rozumiałem moje bycie na morzu. Zwykle w ten sposób rozmawiam z moim własnym jachtem i z każdym innym, na którym przyszło mi wieźć swoją powłokę cielesną. Może dlatego nie boję się oceanu, choć mam dla niego ogromny respekt? Może dlatego boję się dopiero w domu, kiedy wracają wspomnienia, a nigdy w trakcie żeglowania?
     Od tego momentu wiedziałem, że popłynę tym jachtem, wbrew swojemu kultywowanemu zawodowstwu i zdrowemu rozsądkowi. A przede wszystkim popłynę dlatego, że naprawdę chcę popłynąć i zobaczyć północną stronę Pacyfiku. A może także dlatego, że w tym jachcie ujął mnie stan jakiejś jego rezygnacji podjęcia po raz kolejny walki. Brak chęci powrotu do życia. Każdy to przecież czasami odczuwa. Nie porzuca się przecież starej ani chorej kobiety.
    A tak naprawdę, może dopiero teraz to sobie uświadamiam. Wtedy, kiedy szykowałem się do tego próbnego rejsu, jeszcze się łudziłem, że mam dość siły, by się wycofać.
    Dobrze mimo wszystko, że tego nie zrobiłem. Byłbym dzisiaj o wiele uboższy. Nie wycofałem się po tym próbnym pływaniu, mimo że rozsądek i odruch samoobrony nakazywał, abym postąpił inaczej. Nieraz zresztą kierowałem się podświadomym chciejstwem, a nie racjonalnymi przesłankami. Muszę przyznać, że mimo kilku poważnych potknięć, generalnie wychodziło mi to na dobre.
    Kiedy oznajmiłem moją decyzję armatorom, wybuchła eksplozja entuzjazmu i zapewnień typu: Master (automatyczny awans, ale bez finansowych konsekwencji), będziesz miał we mnie dobrego marynarza i kuka! Będę robił, co tylko mi rozkażesz! Kiedy ta euforia minęła, najpierw zobaczyłem obawę w oczach Noriko, która, mimo swojej niepodważalnej japońskości, o oceanie wiedziała tylko tyle, że potrafi zabijać mężczyzn. Chwilę potem – strach w oczach załogi.
    Ponieważ jednak uznałem, że mogłbym sam dać sobie radę z tym jachtem, to Stev nie powinien mi aż tak bardzo przeszkadzać. Poza tym jego obecność na jachcie, jako właściciela, zdejmowała ze mnie wiele trosk typu formalnego. Mówię więc:
    – Jest czwartek. Wychodzimy w sobotę nad ranem albo na noc z piątku na sobotę, zależnie od prognozy pogody. Noriko załatwia odprawę celną i pograniczników na piątek, ty zajmujesz się aprowizacją. Ja wezmę w tym czasie paliwo i wodę. Zawsze wolę robić to osobiście.
    Wszystko zaczyna toczyć się utartym trybem.
    Pozostawiłem sobie czas na kolejne zaplanowanie trasy, kolejne upewnienie się, że mam wszystkie mapy – nawet te awaryjne. Sprawdziłem potwierdzenie zgody wejścia na Midway. Tak na wszelki wypadek, bo to jedyny ląd po drodze. Bazy wojskowej USA już tam nie ma, ale jest gorzej – ścisły rezerwat. „By appoitment only!”.
    W tym kieracie nie zwracałem uwagi na to, co Steven i Noriko pakują na jacht. Przecież powiedziałem wyraźnie: nie mamy lodówki, więc chleb, ziemniaki, cebula i konserwy są naszym podstawowym prowiantem. A przede wszystkim dużo owoców w puszkach i picia oraz jakieś dodatki do wody pitnej, żebyśmy po kilku tygodniach mogli w ogóle płyn ze zbiorników przełknąć. I dużo tego! Pamiętam moje kłopoty z nerkami, których normalnie nie mam, na południowym Pacyfiku, po trudno zauważalnym odwodnieniu. Stev dodał:
    – I dużo kawy.
    – Niekoniecznie – odpowiadam, bo kawy jakoś nie nauczyłem się pić do dzisiaj.
    – Ale proszę o dobrą herbatę, która bardzo lubię, a wasz kraj przecież z niej słynie.
    Zabraliśmy się do pracy. Każdy za swoją działkę. Nie będę opisywał kolejnych poczynań, bo to nudne i mało podniecające czynności.
    Ciekawostka pierwsza, której powinienem się spodziewać, kiedy zdałem sobie sprawę, że w Nagoi nikt nie mówi w informacji lotniskowej po angielsku. W piątek około południa Noriko sprowadza na jacht ekipę kilku urzędników do odprawy. Sprytna ślicznotka.
    Zaczynam kapitanić. Wykładam papiery, gadam do nich – uśmiechają się coraz słabiej i nic nie mówiąc, podają mi papiery do wypełnienia. Normalka, bułka z masłem. Patrzę i nie wierzę swoim pięknym oczom – same krzaczki, ani jednej normalnej, ludzkiej literki! Rubryczki eleganckie, papier przedniej klasy, ale ja nie wiem, czy mam to do góry nogami, czy w poprzek. Więc zaczynam:
    – Panowie, konwencje międzynarodowe nie nakładają na mnie obowiązku poznania waszego, niewątpliwie najpiękniejszego języka.
    – Nie trudź się captain Mario –mówi Noriko – oni nie rozumieją ani słowa po angielsku.
    – Królowo złota. Oni są na amerykańskim statku! (tak jacht był zarejestrowany). Ja jestem amerykańskim kapitanem i nie mam obowiązku znać wszelakich możliwych języków na tym Bożym świecie. Angielski jest… – Captain Mario (ja ją zamorduję, ale nie teraz – jest mi potrzebna), daj spokój, ja będę tłumaczką.
    – No dobra, przecież rzeczywiście to twój zawód, ale…
   – Daj spokój…
    Chyba wyczytała w moich myślach chęć mordu i nie dodała „captain Mario” albo, co bardziej prawdopodobne, połknęła własny język ze wstydu za rodaków. I słusznie. A my, Polacy, ciągle mamy kompleksy. Już jesteśmy „drugą Japonią”.
    To jednak nie koniec. Kategorycznie odmawiam wyjścia dzisiaj, bo jest piątek, a żaden szanujący się człowiek morza w ten dzień nie opuszcza zacisza portowego. Tak już jest. Oni oczy w słup
   – mam się odprawić i won!
    O nie, to jest amerykańska ziemia pod waszymi nogami.
   – Captain Mario (krwi tu potrzeba, krwi!), ja z nimi porozmawiam  i wypełnię te papiery, a ty podpiszesz. OK?    Dostałem zgodę, jak ona to zrobiła, pozostanie jej tajemnicą. Mam odprawę z prawem wyjścia po północy z piątku na sobotę. Alleluja! Dodatkowo otrzymałem zaproszenie na pożegnalną kolację do prawdziwej japońskiej … jadłodajni. Jak gdyby tu co innego było możliwe. Miasteczko wielkości Wąchocka i – jak widać po odprawie – z jego zawijasami. Ale na tym polega przecież cały urok bycia w nieznanym miejscu.
    Jacht jest „klar” do wyjścia. Jestem po ostatniej kąpieli, jaką sobie sprawiłem w hotelu u moich pryncypałów – to temat na kolejną opowieść. Moje 184 centymetry wzrostu i, nie chwaląc się, 230 funtów, w łazience wielkości znaczka pocztowego! Myłem najpierw rufę, potem oznajmiałem Noriko, żeby się patrzyła w telewizor, wychodziłem ze znaczka, dokonywałem obrotu i myłem… dziób. A drzwi (wszystkie, łącznie z tymi wejściowymi do pokoju) miały wysokość 170 cm. Naprawdę! Zmierzyłem. Jak ktoś mi nie wierzy, niech się przejedzie do Hama Jama Ko albo innej mieściny tej wielkości w Japonii. Parafrazując strofy wieszcza – a to Japonia właśnie. Nie wspomnę o tym, że buty trzeba było zostawić w recepcji hotelu, i to noskami obrócone w stronę drzwi! Jeśli się je postawi inaczej, to obraza gospodarzy.
    Po dokonaniu tej skomplikowanej ablucji, wyszliśmy „na miasto”. Mimo wszystko, a może właśnie dlatego, bardzo sympatycznego. Jedyne słowo, jakiego nauczyłem się wJaponii, to słowo „aligato” – dziękuję. Miałem z tym problem, bo dla łatwiejszego zapamiętania skojarzyłem sobie to ze słowem „aligator”. Efekt był taki, że jak przyszło co do czego, to nie wiedziałem, jak powiedzieć: aligator czy krokodyl? A słowem „aligato” posługiwać się trzeba sto razy na minutę.
   Knajpka była naprawdę typowo japońska. Zrobiono mi reklamę (captain Mario) i, trzeba przyznać – jest to morski naród. Człowiek w randze kapitana jest tam fetowany jak prezydent ościennego kraju. Na koniec kolacji właściciel przybytku wraz z całą rodziną, łącznie z oseskami, czuł się zaszczycony i prosił o wspólne zdjęcie. Można było popaść w megalomanię, gdyby nie kubeł zimnej wody wylanej na łeb. Tenże właściciel lokalu wziął mnie na bok, pod pozorem napicia się sake, i zaszemrał mi – sepleniąc po angielsku – do ucha:
     – Captain, ty wytłumacz tym ludziom, że na ich statku nie da się dopłynąć na Hawaje.
    O żeż ty! A co ja tu robię? Przecież opijam wyjście wmorze! Chciałoby się powiedzieć. Ale jednak nie wypada. Mówię do niego:
     – Nie martw się, damy sobie radę i wszystko będzie OK.
    W trakcie kolacji nie obyło się jednak bez komplikacji. Nie jestem miłośnikiem „sea food”, a wręcz przeciwnie. A co my tu mamy na stole: ryby z oczami zaszłymi nostalgiczną mgiełką, zupkę z planktonu, która wygląda jak… plemniki, mięsko wieloryba itd. Głód zagląda mi w oczy, nie pozwalając popijać wspaniałego piwa (to do tej pory jedyny smakołyk, który akceptuję w Japonii), a na dodatek nogi mi zdrętwiały od klęczenia przy stole. W końcu pojawia się ryż. Dolewam do niego znaczną ilość sojowego sosu, który uważam, obok toyoty, za najlepszy wynalazek Kraju Kwitnącej Wiśni, i pałeczki zawisają mi w powietrzu. W lokalu robi się cisza, bo jesteśmy już tutaj sławni i stanowimy atrakcję wieczoru. Ostatecznie z tego porciku niecodziennie wypływają okręty w rejs transpacyficzny, więc podlegamy miejscowej cenzurze.
 – Mario (o królowo złota – w końcu bez szarży) to, co zrobiłeś, to jest najgorsza z możliwych rzeczy do zrobienia. My to nazywamy  – „dog food”!
   – Dobra, może jestem pies, ale bardzo głodny!!!
   – Mario, jak wrócimy na jacht, to zrobię ci curry – przymila się Steven.
    Dalej nie rozumiem paniki w spojrzeniu Noriko.
    – Kochani, nie o to chodzi, czuję się bardzo dobrze, ale nie mogę za trzy dni poznać waszych obyczajów. Jeśli się zbłaźniłem, to przepraszam.
    – Nikt tego od ciebie nie wymaga, capt… (zaraza jedna). W sumie był to bardzo miły wieczór. Wracamy na jacht, oni idą do hotelu, pewnie pisać testamenty, a ja do swojej koi. Nawet nie odczuwam niepokoju przed wyjściem. Może to zasługa sake?
    Startuję silnik w sobotę nad ranem i czekam na załogę, popijając herbatę z owocami – jak mówi Tereska P., moja przyszywana siostra – czyli z cytryną. Ponuro, deszczowo, ale prognoza pogody dobra. Dalej będzie lepiej – pocieszam sam siebie. Ważne, że jest bardzo ciepło, wręcz upalnie mimo deszczyku. Patrzę na zatokę – ona jest czerwona. Cholera, słońce jeszcze nie wstało, choć jest już brzask. Co u diabła się dzieje?
    Jest moja załoga z przyległościami. Pytam Steva:
    – Ty, co się dzieje na wodzie – widzisz?
    – To normalne. Wielorybia sperma. One teraz mają swój czas.
    I widzę ich zaciśnięte ręce. Dobrze, że oni nie widzą mojej zaciśniętej krtani…
    Myślę sobie (o sobie?) słowami wieszcza, który nie ich przecież mając na myśli pisał, że:

   Serce ma podobne do dawnej świątyni
   Spustoszonej niepogód i czasów koleją
   Gdzie bóstwo mieszkać nie chce, a ludzie nie śmieją.

    Tyś był, Adamie M., marynarzem stepów akermańskich, a ja mam być „sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem”. I dobrze mi tak. Każdy ma to, na co zasłużył!
   – Zdejmij cumy dziobowe i rufowe. Zostaw szpring, bo muszę się obrócić do wyjścia.
    – Wskakuj!
    Zacinam ich batem głosu. Jedziemy.
    Jestem winien wyjaśnienie. Czemu taki tytuł tej opowieści: „Curry i kawa z mlekiem”. Otóż po pewnym czasie, po powrocie do siebie, do domu, doszedłem do wniosku, że razem z tym moim garniturem pozbyłem się „zdrowego rozsądku”, który trzymał mnie za nogi, nie pozwalając dostrzegać romantycznej strony naszego życia. A że garnitur miał kolor kawy z mlekiem? Lubię ten kolor. Racjonalizm, a zwłaszcza świadomość nas zabiją! Ale jeśli już, dla naszej własnej zguby, osiągnęliśmy ją, cóż mamy z nią zrobić? Walczyć? Po co? Żeby zaprzeczyć, że życie jest formą istnienia białka. My już to wiemy. Tak więc płynę w tę przygodę wbrew rozsądkowi. Niechaj ta kawa z mlekiem utonie razem z tropikalnym garniturem.
    A czemu curry?
    Bo po wyjściu w morze, kiedy czas zaczął się ścielić kolejnymi obowiązkami, zacząłem codziennie dostawać do jedzenia curry. Ponieważ sam mam pretensje do dobrego kucharzenia, zaintrygowany (i przejedzony tym smakołykiem) spytałem załogę:
    – Co jemy dzisiaj, znowu curry?
    – A co, nie lubisz?
    – Lubię ale nie „na zawsze”.
    – Ja lubię.
    – Ja do czasu.
    Zrobiłem przegląd zapasów. Wynik: chleb – trzy sztuki! Konserwy wołowe – milion. Mój pies, gdybym mu to zaserwował, zjadłby prędzej miskę. Ich zaleta – tańsze są tylko kradzione! Cebule – siedem sztuk! Worek ryżu – dwadzieścia pięć kilogramów.
    Na szczęście dużo owoców w puszMidwaykach. Dzięki nim jeszcze żyję. Potem otwieram kolejne szafki i bakisty. Szkoda pisać – kawa i curry!!! Całe szafki zawalone tym przysmakiem i tą używką. Nic poza tym! O curry…!
    – Captain (znowu), ja to jadłem przez piętnaście lat, mieszkając w tym kraju. To jest naprawdę dobre.
   – To nie jest mój cholerny problem! – zapewniam gorliwie, choć tak naprawdę właśnie zaczyna nim być!
    Kiedy dopłynęliśmy do Midway, zważyłem się – straciłem na wadze czterdzieści dwa funty! Z pożytkiem dla mojego zdrowia. To było tylko czterdzieści osiem dni.
    Przez te czterdzieści osiem dni Steven jadł curry na zmianę z curry. Patrząc na to, miałem odruch… litości. Myślę, że on też miał dosyć swojego przysmaku, ale jego specyficzne poczucie honoru nie pozwoliło mu się poddać. Był ambitny do tego stopnia, że pierwszą potrawą, jaką zamówił w kasynie oficerskim na Midway, było… curry! Masochista.
    Od tamtej pory jakby mniej lubię tę potrawę, a tak naprawdę, to chyba jeszcze nie jadłem jej od powrotu z tego rejsu. Mam uraz.
    – Midway, Midway, Midway.
    – Harbour Master Midway. Harbour Master Midway…
    I tak dookoła. Aż w końcu mam ich na fonii.
    – Tu jacht „Tranquilla”. „Tranquilla”. „Tranquilla”. Jak mnie słyszysz?
    – „Loud and clear. Go ahead Captain!”. Jesteśmy jak w domu! Posypała się rozmowa po wielu dniach na oceanie. Po czterdziestu ośmiu dniach mordęgi.
    – Jesteście spóźnieni.
    – Sorry, będziemy za sześć godzin, czy jest OK?
    – Nie ma o czym mówić, captain, mieliście długą drogę. Co przygotować?
    – Trzy rzeczy. Blondynkę z dużymi błękitnymi oczami, paczkę marlboro (w tym rejsie, po raz tysięczny spełniałem zalecenia mojego doktora, odzwyczajając się palić) i zimne piwo.
    – Jesteś, captain, pewien, że w tej kolejności?
    – Obojętnie, byleby papierosy były pierwsze!
    Wchodzimy nawet trochę wcześniej. Sama rozkosz. Stawiają mnie przy oceanicznym holowniku „longside”, więc nie ma kłopotów z cumami. Pierwsze, co wyłania się po odprawie w zejściówce, to oblicze dziewczęcia, trzymającej w ustach marlboro, a w ręku dwie butelki zmrożonej corony.
   – Witamy w domu!
    Z tą blondynką było nie tak, jak myślałem (tak naprawdę w moim typie są brunetki), przybył bowiem z nią jej mąż. I dobrze, bo inaczej szok twardej ziemi powaliłby mnie z nóg.
    I tu kończy się moja rola. Mój kontrakt dobiegł końca. Wiesiek każe mi wracać, bo jest następne zlecenie. Steven pozostawia tu jacht na bliżej nieokreślony czas.
   Szkoda, że nie dopłynęliśmy do Honolulu, tak jak planowaliśmy. Nie lubię takich niedokończonych rejsów. Mnie jednak poganiał czas, a Stev potrzebował ziemi po naszych przygodach, żeby dojść do siebie.
    Co było między Hama Jama Ko a Midway? Dlaczego tam zakończyłem rejs? Będzie się to przewijać w dalszej części moich wspomnień, jako odrębne opowieści… Pirat i Impresje pacyficzne.

Opowiadanie to pochodzi z książki autora - Mariusza Marciniaka
„W POGONI ZA HORYZONTEM”

   Zainteresowani kupnem prosimy o kontakt:
   Mariusz Marciniak (w Polsce)   chatka_atka@wp.pl
   Józef Kołodziej (w USA)   ziutek1945s@gmail.com
 

OSTATNIE ARTYKUŁY:

  Atlantis Na Rafie
 Bizony w Pensylwani
 Tana - W Pogoni za Horyzon...
 Kava - W Pogoni za Horyzont...
 Grenadyny - Wyspy Korzenne
 Rafa W Drodze Do Moreseby
 Okrutne Morze
 Paryż Pacyfiku
 Skwierczący Nowy Rok
 Papau - Nowa Gwinea
 Curry i Kawa z Mlekiem
  Pirat...