O AUTORZE „MARIO” DO KSIAŻKI - „W Pogoni za
Horyzontem”
Los pozwolił mu swoje marzenia o żeglarstwie, realizować już od
wczesnych lat młodzieńczych. Pokonując kolejne szczeble żeglarskiej
kariery, dotarł do stopnia kapitana. (US Coast Guard Master-Captain).
Mógł teraz stanąć za sterem w pogoni za uciekającym horyzontem, który
roztaczał przed nim kolejne miraże egzotycznych podróży.
Mimo
powierzchownej szorstkości charakteru, cechującej prawie wszystkich
ludzi morza, ukrywa sie pod nią subtelna wrażliwość do otaczającego go
świata i natury, co w miezwykle sugestywny sposób uwidacznia się , w
opisie maleńkiego krabika uczepionego skrawka styropianu, na środku
Pacyfiku. ( „Impresje Pacyficzne”).
Nie sposób pominąć jego niezwykle plastyczny, z dużą dawką humoru i
wyobrażni, a zarazem świetny opis chmur w tym samym opowiadaniu, co
świadczy o doskonałości obserwacji autora wobec otaczającej go przyrody,
która w swojej pozornej monotonności odkrywa przed nim swoje najgłębsze
tajemnice. Nic nie jest w stanie zatrzymać jego ciekawości przed
chęcią poznania, otaczającego go Świata, grożącego nieraz dużym ryzykiem,
jak chociażby wspinaczka na czynny wulkan Jasur na Archpelagu Vanuatu („Wulkan
Kava i Religia”), czy też wpływanie do przybrzeżnych
jaskiń-pułapek. ( „Impresje Pacyfistyczne”).
Niespożyta energia, żelazna konsekwencja, poparta bogatym
doświadczeniem żeglarskim, pomaga mu wyjść z wielu niebezpiecznych
opresji.
Niezwykłe opanowanie, w chwilach najwyższego zagrożenia, pozwala mu
uratowć swoje i członka załogi życie, oraz jacht. („Pirat”).
Romantyczna dusza ujawniająca się w wielu jego opowiadaniach oraz „pogoń
za horyzontem” nie pozwalają mu na znalezienie sobie miejsca w życiu
według szablonowych wzorów, rozsypując jego spełnione i niespełnione
marzenia po wszystkich oceanach świata.
W sprawach żeglarskich nie powiedział jeszcze ostaniego słowa,
zamierzając zrealizować od dawna planowany rejs wokol Przylądka Horn ,
rzucając wyzwanie „ryczącym czterdziestkom”. Mariusz „Mario” Marciniak,
oddany morzu, wypełnionych wiatrem żaglom, tropikalnym wyspom, koralowym
rafom i włóczędze,.... na zawsze.
Tęsknoty za morzem i wiatrem, za wschodami i zachodami słońca na
oceanie, nie jest w stanie zapomnieć, i dlatego wierzę, że ponownie z
mostka kapitańskiego zabrzmi jego komenda:” rzucić cumy”, kierując
jachtem tam - gdzie wzywa go uciekający horyzont.
Takim go poznałem, takiego go znam i takim, chciałbym dziś przedstwić go
czytelnikom, będąc przekonanym, że jego książka „ W Pogoni za Horyzontem”,
wniesie wiele swierzości i humoru w świat marynistycznych opowieści.
Redaktor: Józef Kołodziej – „Zew Natury”,
www.Przygodaznatura.com
WSTĘP AUTORA
Drodzy Czytelnicy!
W opowiadaniach zawartych w tej książce utrwaliłem tylko niewielką
cząstkę wspomnień zmojego ponadtrzydziestoletniego obcowania z morzem.
Swoje doświadczenia i spostrzeżenia przedstawiłem jako „opowieści z mesy”,
czyli takie gawędy, jakie słyszy się w każdej mesie, na każdym jachcie
czy statku, w każdym miejscu świata. O takich opowieściach śpiewa Jerzy
Porębski: „Jejku, jejku, mówię Wam, jaki rejs za sobą mam…”. Niekiedy
wykraczam nieco poza przyjętą konwencję przygodowej opowieści i wplatam
osobiste refleksje, jak na przykład w „Impresjach pacyficznych”.
Do niezbędnego minimum ograniczyłem terminologię morską, a zwłaszcza
żargon żeglarski. Zabieg ten powinien przybliżyć treść opowiadań
szerszemu gronu Czytelników. Proszę więc o wyrozumiałość moich kolegów
żeglarzy, dla których, być może, brak szorstkości naszej gwary odbiera
opowiadaniom autentyzm.
Opisywane postacie, jednostki, także miejsca i zdarzenia są
autentyczne. Mam jednak świadomość, że zapis przebiegu wydarzeń jest
naznaczony moim sposobem postrzegania świata oraz formą, w jakiej ludzie,
zdarzenia i sytuacje utrwaliły się w mojej pamięci i notatkach.
Przedstawione fakty są pokazane z mojej perspektywy. W opowiadaniach
nie podaję (z kilkoma wyjątkami) nazwisk ludzi, których spotkałem i nazw
jednostek, na których pływałem. Nie mogę jednak pominąć tych, których
imiona przewijają się prawie na każdej stronie tej książki, a ich
przyjaźnią cieszę się od wielu, wielu lat. To kapitan Jerzy Wąsowicz –
właściciel jachtu „Antica”, południowym Pacyfiku, i kapitan Andrzej
Sochaj, który na „Antice” pełnił obowiązki I oficera.
Wszystkich, którzy chcieliby podać mnie do sądu za naruszenie ich
dóbr osobistych, ostrzegam, że to trud daremny. Do mnie bowiem, i to w
stu procentach, odnoszą się słowa Lesa Dmowskiego: „Wszelkie wymienione
w tej książce charaktery są prawdziwe(…). Jednakże próby sądzenia autora
o zniesławienie nie przyniosą pożądanego wyniku, ponieważ autor ma w
banku jedynie dwanaście dolarów i siedem centów, a więc tylko tyle, aby
bank nie zamknął jego konta”.
Dziękuję wszystkim, którzy zachęcili mnie do pisania i dzięki którym
moje opowiadania otrzymały ostateczny kształt. A więc przede wszystkim
Rodakom mieszkającym w Stanach Zjednoczonych:
Józefowi Kołodziejowi,
redaktorowi czasopisma „Zew Natury”, i jego żonie Ewie, którzy z
determinacją, przyjaźnią i serdecznym oddaniem brnęli przez moje
rękopisy, inspirując mnie do dalszego pisania;
Małgorzacie i
Krzysztofowi Kuzom, Andrzejowi Bieńkowskiemu – nieocenionemu gronu
przyjaciół i pierwszych recenzentów, którzy utrzymywali mnie w
przekonaniu, że moja praca ma sens;
Edowi Kopec, który z pomocą
komputera z moich niedorosłych artystycznie zdjęć zrobił to co Państwo
oglądają w książce.
Szczególne podziękowania składam Panu redaktorowi Krzysztofowi Burkowi
z Polski, bez którego pomocy książka ta pozostałaby w rękopisie, zaś ja
– zagubiony w gąszczu nieznanych mi spraw związanych z inicjacją
pisarską – czułbym się jak rękawiczka zgubiona w śniegu.
Nie wymieniam tych, którzy usilnie przeszkadzali mi w pracy, jak na
przykład listonosz, który niemal codziennie przynosił mi rachunki do
zapłacenia.
Mariusz P. Marciniak Perth Amboy (Stany Zjednoczone)
Lipiec 2004
TANNA – WULKAN I RELIGIA
Wyspa
na archipelagu Vanuatu, słynna z kilku powodów: wulkanu Yasour (361 m
n.p.m.), swoistej religii „Jon Frum Cargo Cult”, a także najmocniejszej
kavy w regionie. Ze względu na swe, bardziej południowe położenie, ma
klimat chłodniejszy od wyspy Efate. Jest jedną z ludniejszych wysp
archipelagu. Tanna przez półtora wieku leżała na uboczu, nienawiedzana
przez misjonarzy, handlarzy i urzędników. W jakimś sensie pozostała do
dziś wyspą dziewiczą.
φ 19º31’
λ 169º 29’
PORT RESOLUTION - 15 listopada 1994 roku.
Stoimy w zatoce Port Resolution, nazwanej tak przez Capt. Cooka na
cześć swojego statku, osłonięci przylądkiem jego imienia. Osłona jest
iluzoryczna, bo duje właśnie wprost w zatokę. Jacht przewala się z burty
na burtę, trzymany dwoma kotwicami. To końcówka pierwszego w tym sezonie
cyklonu „Vania”. Całkiem adekwatne imię, bo dawał nam przez ostatnie dni
po kościach, jak prawdziwy rusek. Przez prawie tydzień żebraliśmy pod
wiatr i fale 120 mil!
Bardzo niemiłe to „stanie”. Jest dość płytko, tak że wchodząca z
oceanu fala łamie się, targając jachtem jak grochem w końskim uchu
podczas galopu.
Było to kiedyś przyzwoite miejsce schronienia, ale pewnej nocy w 1878
roku wulkan Yasur potrząsnął tak wyspą, że dno w zatoce w ciągu kilka
sekund podniosło się o 20 metrów. Pewnie dokuczyli mu obcy przybysze,
odwiedzający tę zapomnianą wysepkę. Przypomniał wszystkim, kto tu panuje.
Od tamtej pory zatoka dostępna jest tylko dla małych jednostek, co
walnie przyczyniło się do pozostawienia tubylców w spokoju.
Płynąc tu z Port Villa, gdzie musieliśmy dokonać odprawy wejściowej na
Vanuatu, mocno sponiewierani, umierającym już na szczęście, cyklonem “Vania”,
zatrzymaliśmy się przy wiosce Lenakel w Paradise Bay. Wiedzieliśmy, że
jest to dobre kotwicowisko, była to też zawietrzna strona wyspy.
Chcieliśmy odpocząć i
pocelebrować ważne wydarzenie – pięćdziesiąte urodziny Kapitana. Jak
poważny popełniliśmy błąd, przekonaliśmy się następnego rana. Cały jacht
został pokryty czarną sadzą, przyniesioną przez wiatr z wulkanu. „Vania”
nawet tutaj nas dopadł! Wyglądało to strasznie – czarna rozpacz.
Okazało się jednak, że popiół jest jeszcze ciepły i suchy jak pieprz.
Łatwo więc dał się usunąć z żagli i pokładu. Mimo tego salwowaliśmy się
pospieszną ucieczką na rozkołysane morze. W pocyklonowym zafalowaniu,
czując resztki oddechu (6–7ºB) zdychającego ruska, okrążaliśmy przylądek
Kwamera i Capt. Cooka, aby wcisnąć się po palcu do Port Resolution.
Przez cały dzień przyglądamy się tylko okolicy, bo o lądowaniu trudno
marzyć. Wokół magmowe skały i kipiel. Poza tym pilnujemy jachtu, bo
kotłowisko przyboju jest tuż za rufą. Silnik gotowy do startu, żeby
pomoc kotwicom, gdyby zaczęło nas wlec. Na szcz��ście kotwice, zarzucone
w rozpadliny zastygłej lawy, trzymają jakby były tam zamurowane.
Dopiero potem okazało się jak ciężko pracowały. Gdyśmy je wyciągnęli,
trzeba było odpiłować szekle – powykręcane były jak makaron. Jedna z
nich służy mi do tej pory jako przycisk do papierów, także jako swoiste
„memento mori”.
Wszystkie te trudy podjęliśmy z chęci zobaczenia wulkanu Yasur w
akcji, napicia się tutejszej kavy i poznania wyznawców „Cargo Cult”.
Zacznę więc, zgodnie z logiką kolejności od „The Jon Cargo Cult”.
Tannijczycy w początkach ubiegłego stulecia zdeklarowali przejście na
prezbiterianizm. Na początku II wojny światowej, kiedy w porze zachodu
słońca duch święty nawiedził Green Point, odrodził się na wyspie kult
prastarych wierzeń. W 1942 roku wielu tubylców z Tanny zostało
powołanych przez Amerykanów do budowy baz wojskowych na wyspie Efate.
Tam właśnie poznali wspaniałych półbogów, którzy przebyli morze,
przywożąc
niezmierzone
bogactwa w postaci maszyn, nieznanych urządzeń i produktów, a także
wielkie ilości jedzenia. To był JON FROM AMERICA. Jako symbol tych dóbr
niezmierzonych mieszkańcy wyspy przyjęli czerwony krzyż z sanitarek
wojskowych. Do dzisiaj wioski na północ od wulkanu Yasur, a także
położone wokół niego, wznoszą, jako wyraz wyznawanej wiary, „kapliczki”
ze znakiem czerwonego krzyża. Otaczają je płotkami z żerdzi i gałęzi.
Kapłani nazywani są „messengers”. Nauczają swych wyznawców, że kiedyś
przypłyną na wyspę statki załadowane bogactwem przeznaczonym dla dobrych
ludzi z Tanny. Tubylcy ze starych puszek i drutów budują wieże, które
imitują anteny radiowe widziane na Efate. To za ich pomocą, któregoś
dnia przemówi do wiernych Jon From (Jon From America). Wiara nakazuje
tannijczykom żyć w krańcowym ubóstwie, z paradowaniem nago włącznie.
Zakazuje wszelkiej pracy, nakazuje niszczyć uprawy i zabijać trzodę.
Całe dobro ma dotrzeć na wyspę za pomocą Jona Frum vel From, jako
„Second Comming”. Brytyjskie władze bezwzględnie prześladowały wyznawców
tej religii, osądzając ich w więzieniach. Mimo prześladowań, wyznawcy
tej wiary zamieszkują na wyspie */
Może te wierzenia wydać się mogą bardzo naiwne i śmieszne. Ale
głęboka wiara tych ludzi w tego typu rzeczy przestaje śmieszyć i
pokazuje swoje groźne oblicze. Na wyspie Erromango (też archipelag
Vanuatu) Dawid, pastor baptystów, pokazywał mi, nie tak jeszcze stare,
groby pięciu misjonarzy zabitych i zjedzonych przez tubylców: –John
Williams i James Harris w 1861 roku, – George i Ellen Gordon w 1861 roku,
– James Gordon, który przybył na poszukiwania brata Georgia w 1872 roku
**
Może zasady ich wiary wydają się nam szaleńcze lub śmieszne, a zachowanie
dziecinne, ale, okazało się, że zabijać potrafili przybyszy byle czym,
i to z zadziwiającą wprawą i upodobaniem. Tak podbudowani moralnie
szykujemy się z Andrzejem na podbój Yasura. Reszta załogi, jak zwykle,
siedzi na jachcie. Ruszam z nadzieją, że tubylcy lubią chude mięso (Andrzej
jest raczej łykowaty). On zaś twierdzi, że nie są, aż tacy głupi i na
pewno wolą mięso tłuściejsze. Zupełnie nie rozumiem, o co mu chodzi? Ma
to niby mnie dotyczyć? Współczuję, po zjedzeniu dostaliby na pewno zgagi.
Pogoda poprawia się na tyle, że wybieramy się na ląd. Ryzykując rozbicie
bączka,
sztrandujemy*** na kawałku piasku, tuż przed stromym podejściem do
wioski. Winduję sapiące cielsko na ten klif i zamieram z wrażenia.
Spodziewałem się biednego siedliska, a to, co wiedzę, to prawdziwy
kurort! Jest kilka bungalowów w tubylczym stylu, jest świetlica i są
PRYSZNICE!. Nie czekając, aż ten sen malowany pryśnie, odwracam się na
pięcie i rwę na dół, powalając omal Jurka (kapitana), który zabezpiecza
bączek. Jurek zdążył dać głos: – Jezu, już nas dopadli! – Kochany, tam
są prysznice, najprawdziwsze! . Pojął w lot. Wracamy na jacht po majdan
do ablucji i z powrotem biegniemy do wioski. Można lać na siebie
nieskończone ilości słodkiej wody, zimnej, co prawda, ale w tropiku
ciepła woda to zboczenie. Tylko ten, kto nie kąpał się przez kilka
tygodni w słodkiej wodzie, przebywając na słonym z natury rzeczy oceanie,
może docenić, jaka to rozkosz. Podejrzewam, że ani mój towarzysz, ani ja
nie zamienilibyśmy tego, tryskającego wodą, kawałka rury, na
najpiękniejsze dziewczę tej osady, szczególnie w tej niezwykłej chwili,
kiedy doznawaliśmy błogości kąpieli. Woda jest cenna także na tych
wyspach. Dlatego ograniczamy się do przyzwoitej kąpieli i zaczynamy
rozglądać się za jej właścicielem – wody nie wyspy. Nie trzeba go szukać,
czeka na nas przed „łazienką”. Jest nim David, całkiem biały
Nowozelandczyk, który pracuje dla rządu Vanuatu. Na Tannie stara się
zorganizować bazę turystyczną, która ma przyciągnąć na wyspę turystów i
ich pieniądze. Idzie to mu ponoć bardzo dobrze – nas już sobie kupił.
Nie wspominamy mu, co prawda, że z forsą to u nas raczej krucho. Zresztą
nie pytał o to, zadowolony, że ma przed sobą białych, z którymi może
pogadać i napić się zimnego piwa. O moje rajskie wyspy! Życie jest
piękne! Jakby tego szczęścia było mało, w pawilonie klubowym wymieniamy
nasze, przeczytane od deski do deski książki, na książki – też
przeczytane na wszystkie strony – pozostawione przez załogi innych
jachtów, które wcześniej tu zawitały.
Wymiana
przeczytanych książek, to miły i pożyteczny morski zwyczaj, z którego
korzystamy pełnymi garściami. David zaznajomił nas wstępnie z
obyczajami panującymi na wyspie. Wskazówka podstawowa – jak krajowiec
chce, to mu to daj. Oczywiście w granicach rozsądku. Nie będę przecież
smarował mu musztardą własnej szynki, bo mam jeszcze przed sobą sporo
wacht do odsiedzenie na niej. Generalnie rzecz ujmując – na wyspie jest
bezpiecznie.
David nakazuje dużą ostrożność podczas podchodzenia do krateru wulkanu.
Okazuje się, że co jakiś czas giną tam ludzie, którzy myślą, że to
Yellowstone Park. Wulkanu na widać, przesłaniają go chmury. Słychać
jednak cały czas jego pomruki, odczuwa się jego lekką wibrację. Skoro
przez parę milionów lat nie zmiótł tej wysepki z powierzchni oceanu, to
musiałbym mieć wyjątkowego pecha, żeby to zrobił właśnie teraz.
Żegnamy się z naszym dobroczyńcą i wracamy na jacht, bo nad ranem
wybieramy się z Andrzejem na Yasoura. Wstajemy przed świtem,
podekscytowani czekającym nas dniem, bierzemy w drogę jedynie po
litrowej butelce wody z sokiem lemonek i po garści musli. Resztę
pożywienia: papaje albo zielone kwaśne ananasy lub mango, znajdziemy
sami na półdzikich poletkach wyznawców Cargo Kultu. Jesteśmy już na tyle
obyci z dżunglą, że
wiemy, ile porafi nam ofiarować…. Dobijamy ostrożnie do płachetka piasku,
gdzie bezpiecznie możemy pozostawić bączek. David czeka na nas poza
przybojem, siedząc pod palmami. To on jest autorem pierwszej
niespodzianki dzisiejszego dnia.
– Słuchajcie, muszę odwiedzić wieś na północ od wulkanu. Umówmy się tak,
że około czwartej – piątej po południu będę czekał na was przy trakcie.
Powinniście mieć dość czasu na zejście z niego. Potem zabiorę was do wsi
i wrócimy razem. OK?
Ostatnie instrukcje i dwie butelki zimnego piwa (5.30 rano!!).Objaśnia
nam dokładnie drogę do krateru i miejsce, gdzie mamy się spotkać.
Ruszamy w drogę. Na razie jest to spacerek po lesie, idziemy traktem –
koleinami wyjeżdżonymi przez samochód Davida, jedyny na wyspie. Po
kilkunastu minutach Andrzej mówi:
– Myślę, że on (David) wymyślił ten niezbędny wyjazd. Trochę się pewnie
martwi o nas i chce nam pokazać...
– Wiem, też tak myślę. Jak to pięknie, że są jeszcze tacy ludzie na
świecie.
– Przecie głównie po to pływamy, żeby ich poznawać...
– Jak to dobrze posłuchać, jak ktoś mądrze mówi...
Dalej idziemy w ciszy, oszczędzając siły, zatopieni we własnych
myślach. Otaczający nas krajobraz skłania do tego. Wschodzące słońce
wyciska wilgoć z dżungli, jej opary mieszają się z jedynym na świecie
zapachem tropikalnego lasu. Wokół przerażająca cisza...
Mała dygresja
Zawsze dżungla, obojętnie czy w nocy, czy w dzień, kojarzyła mi się z
feerią dźwięków: pomruków, trzasków, postękiwań i oczywiście porykiwań.
Nic bardziej błędnego! Moje dotychczasowe doświadczenia mówią zupełnie,
co innego. Dżungla to CISZA. Kiedy byłem na Erromango, wybrałem się
samotnie (w ramach higieny psychicznej po długim pływaniu w nielicznym
towarzystwie) do dziczy lasu tropikalnego. To, co zaskoczyło mnie i
wprowadziło w zdumienie, to dudniąca w uszach c i s z a. Jakże niezwykle
na jej tle rozbrzmiewał odgłos spadających kropel skroplonej wilgoci,
trzask łamanej pod butem gałązki, własny oddech... Odwykliśmy od
słuchania ciszy. A CISZA gra… Budzi niepokój, poczucie zagrożenia,
panikę.
Spędziłem wtedy w dżungli dwa samotne dni i jedną noc – dotarło do mnie,
pewnie to atawizm, że cisza to spokój przyczajony, gotowy do reakcji,
ale jednak spokój.
Moje dotychczasowe wyobrażenia o dżungli to był Hollywood.
Wracam do rzeczywistości – marszu na wulkan Yasura. Doszliśmy do miejsca,
gdzie, według opisu Davida, powinniśmy zejść z utartej drogi i zacząć
się wspinać na wulkan. I teraz dopiero dociera do mnie, że w tej ciszy
tropikalnej dżungli wulkan był cały czas z nami. Tak szybko
przyzwyczailiśmy się do jego obecności, że nie rejestrujemy już jego
pomruków i stęknięć.
Rzeczywistość dopada nas pod postacią dwóch obwiesiów, którzy nagle
wynurzyli się z zarośli. Nauczyliśmy się już zbytnio nie przejmować
takimi nagłymi spotkaniami. - Dokąd to nasi bracia zmierzają? – zapytał
jeden z nich. Nie było to sformułowane, aż tak poetycko, bo tubylcy
odezwali się do nas w pigin-english. W języku tym, warto przypomnieć,
najważniejsze słowo to „belongs”, czyli „należy mi się”, „do mnie należy”…
Nie trzeba było zresztą długoczekać, aby i tutaj to słowo padło.
– Przyszliśmy obejrzeć wulkan – odpowiedziałem.
– Bardzo nam miło was powitać. Za oglądanie n a s z e g o wulkanu należy
się nam 2000 vatu.
Jeden dolar amerykański = 111 vatu, czyli ok. $ 18 od osoby, tak na
good morning chłopcy sobie życzą. Że też musieliśmy akurat trafić na
zaprzeczenców wiary Jona Fruma.
– Królowie złoci, tu jest po 2 (dwa) baksy i po podkoszulku (bardzo
używanym). Jest OK?
– To zaszczyt dla nas być Waszymi przyjaciółmi!
Jak łanie podarli z zadowolenia bosymi piętami po korzeniach.
Rozglądamy się wokół, ani bramy, ani kamieni granicznych, a jednak jest
to rezerwat przyrody, taki jak w Wielkim Kanionie. Nalepki na zderzak
też nie dali, o pokwitowaniu za „baksy” nie wspomnę. Śmiejemy się, bo
przecież każdy orze jak może, a my wykręciliśmy się tanio. Na dodatek
sprawiliśmy im frajdę, że wykpili naiwnych białych.
– Andrzeju, czy nie myślisz, że robimy za Jona Fruma?
- A jeśli nawet, to dostąpiliśmy beatyfikacji z pominięciem ceremonii
papieskich!
– Z historii pamiętam, że byli tacy, co płacili za beatyfikację więcej,
a wulkanu i tak nie oglądali -Jak mamy zapłacone, to idziemy GO oglądać.
Jak to dobrze posłuchać, jak mądrze….
Górka niby nie jest zbyt duża – 361 m n.p.m., ale słoneczko było już
wysoko i tropiczek raźno budził się do życia, a i do paleniska było
blisko. Stromo zaczyna się robić i bardzo gorąco. Łykamy wodę i metry
dzielące nas do krateru. Po drodze często przystajemy, zaintrygowani
wyziewami pary wydobywającej się prosto z ziemi lub z pęknięć skały.
Robimy zdjęcia i dalej w drogę. W pewnym momencie dostrzegam zwalisko
magmy – z szerokiej jamy wydobywa się strumyczek pary. Zaciekawiony
wkładam w jamę ostrożnie rękę, żeby zobaczyć jak tam jest ciepło. Nawet
bardzo! Gmeram tam chwilę ręką zanurzoną po łokieć, zbierając wilgoć ze
ścian rozpadliny. Próbuję językiem, spodziewając się, niewiadomo
dlaczego, że będzie to słone. Smakuje jak polizana główka zapałki –
siarką. Ruszamy dalej. Dosłownie za chwilę z tego miejsca, gdzie przed
chwilą trzymałem rękę, wybucha gejzer pary, która z rykiem dwustu
lokomotyw i czterystu atletów, rozdziera nam uszy. Stajemy
amurowani.Zwłaszcza moja ręka.
O głupoto, głębsza niż ocean. Czy musisz badać wulkan organoleptycznie?
Po następnej godzinie z groszkiem docieramy do krateru. Żeby „mój język
giętki” był w stanieł opisać to, co zobaczyłem. Boże, musiałeś mieć
kiepski dzień, kiedy tworzyłeś ten kawałeczek swojego królestwa...
Krater o średnicy około kilometra (?), obsypany szaro-czarnym piargiem
ruchomego usypiska, zapadał się w dół stromym, prawie pionowym stokiem,
na głębokość 300–400 metrów.
W dole kipiało 6–7 osobnych kraterów. Pulsowały na zmianę dymiącą lawą,
bulgocząc jak przypalająca się grochówka, by co pewien czas ryknąć i
wybuchnąć parą, lawą i glutami rozpalonej do białości plennej skały o
wielkości domków jednorodzinnych.
Bez żadnego ostrzeżenia, irracjonalna siła wyrzuca to „osiedle” na
wysokość 400–500 metrów. Spadając, zaczyna się to wszystko walić prosto
na nasze głowy. Dosłownie! Rozbiegamy się z Andrzejem jak dwuosobowe
stado kur w poszukiwaniu „bezpiecznego miejsca”. To leci na nasze głowy!
Spada jednak daleko za nami.
Robimy trochę zdjęć i uciekamy z tego piekła, nie dziwiąc się, że giną
tu podobni do nas ciekawscy. Znowu milczymy, schodząc w dół. Mamy o
czym milczeć. Choć byliśmy tam może pół godziny, wiemy przecież, że
tamten widok będzie już na zawsze trwał w nas. W goręcej dżungli, na
końcu świata jesteśmy obsypani czarnym, gorącym pumeksem
– O czym myślałeś?
– pytam Andrzeja.
–Jak On mógł zamienić w ciągu kilku sekund Port Resolution z portu w
nieckę, to czemu nie teraz nas...
– Ja też.
–Wiesz, myślę, że to myto, które zapłaciliśmy na dole, było na koszt
naszego pochowku.
–No to mają czysty zysk.
–Co, żałujesz im?
–Też coś...Nieba bym im przychylił żeby zarobili,
–No to mają utarg. Szczęść im Jonie F.
W umówionym miejscu czekał David i 300 tubylców, jeśli tylu może się
zmieścić w pick-upie toyoty. Jeśli tyle osób się zmieściło, to co to
znaczy dwie osoby więcej?
Epilog
Siedzimy na ziemi pod olbrzymim „walking tree”. Rozdzierająco smutna
melodia wioskowego chóru szczypie oczy, za plecami huk przyboju na rafie
atolu, w górze, ponad nami, gardłowe ryki wulkanu, a noc czarna –bezksiężycowa.
Dom (?), gdzieś tam, odległy o tysiące mil... Staram się chłonąć
teraźniejszość jak wyschła na pustyni gąbka, która wpadła do studni...
Są ludzie, którzy pytają mnie, czemu żegluję, czemu nie zajmuję się
rodziną, nie uprawiam ogródka? Co takiego ciągnie mnie w ŚWIAT...
Text i Foto: Mariusz Piotr Marciniak
*/ Za SOUTH PACIFIC HANDBOOK by
David Stanley, wydanie szóste, maj 1996
**/ Tamże
***/ Sztrandować- umyślnie osadzić jednostkę pływającą na brzegu, plaży
Opowiadanie to pochodzi z książki autora - Mariusza Marciniaka „W POGONI
ZA HORYZONTEM”
Zainteresowani kupnem prosimy o kontakt:
Mariusz Marciniak (w Polsce)
chatka_atka@wp.pl
Józef Kołodziej (w USA)
ziut@verizon.net