Przygoda z Naturą

TANNA - WULKAN, RELIGIA I KAVA

Piątek, 25 listopada 1994
Kotwice rzuciliśmy na wyspie Nguna, w zatoczce o łaskoczącej ucho nazwie Nora Matua Anoho.
    Egzotyka w najczystszej formie. Poczynając od śpiewnych nazw, a kończąc na wręcz landszaftowych widokach. Przypominam sobie, jak czterdzieści kilka lat temu czytałem przy rodzinnym piecu książkę Jacka Londona Jerry z wysp; jej akcja rozgrywała się właśnie w regionach, po których od paru miesięcy żegluję, Nowa Kaledonia, Nowe Hebrydy, Wyspy Salomona, Nowa Gwinea ...
  Mapa-Kava-Wyspa Nguna  Nie mogę uwierzyć w to, że "słowo ciałem się stało". Wciąż trwa sen malowany, nadal patrzę na ten egzotyczny świat oczami tamtego dawnego chłopaka, który nawet nie śmiał marzyć o tym, że kiedykolwiek zawędruje w te strony. Zresztą i dorosły chłop, rok temu, też o tym nie marzył. Ważne, że tutaj jestem.
    Jest już późne popołudnie, roboty pokładowe zakończone - kapitan pozwala na zajęcia własne. Słońce jest jeszcze na tyle wysoko, że postanawiamy z Maćkiem (turysta z Australii) wybrać się na małe nurkowanie, a właściwie snorkelingowanie, w zatoce. Zgodnie z dobrym obyczajem, zdrowym rozsądkiem i rozkazami kapitana, nie robimy tego w pojedynkę - zwłaszcza dotyczy to turystów, których wozimy.
    Maćka nie trzeba na to namawiać. Pakujemy sprzęt do aluminiowego bączka z przyczepnym silnikiem i ruszamy. Na wszelki wypadek uzbroiłem się w kuszę, bo to i pewności dodaje, i prowiantu na kolację może przysporzyć.
    Po kilku minutach dobijamy do głowy korala; zatknięty w nią konar służy krajowcom jako znak nawigacyjny.
    Maciek wyskakuje na płytką rafę, obkłada cumę na tym patyku i nagle niknie pod wodą. Okazuje się, że wylądowaliśmy na czubku igły; oprócz małego skrawka rafy wokół jest dość glęboko, na oko pięć do siedmiu metrów. Trudno, nie szukamy lepszego miejsca, szkoda na to czasu. Zakładam majdan na siebie i schodzę do wody. Sama rozkosz, woda ma pewnie ze 36 stopni, bo prawie nie czuję różnicy temperatur, a nawet jest tu cieplej, ponieważ wiatr nie chłodzi ciała.
    Wynurzając się z wody, mówię do towarzysza, żeby trzymał się w pobliżu, i odpływam do najbliższej i najpłyciej położonej głowy koralowej. Schodzę do niej z marszu, znajduję się jakieś dwa metry pod powierzchnią. Łapię się koralowych odnóg i zastygam w bezruchu, jednocześnie rozglądam się przezornie dookoła. Świat jest piękny, poetyczne określenia - "podwodne ogrody", „rajskie wyspy" - choć są wyświechtanymi sloganami, wyrażają przecież prawdę.
    Widoczność jest tak doskonała, że zatraca się poczucie bytności pod wodą. Jednak sygnalizują mi o tym płuca, które udało mi się przyzwyczaić do nikotyny, ale nie udało się odzwyczaić od tlenu. Puszczam koral i wypływam na powierzchnię. Funduję sobie trochę odpoczynku, a przed ponownym zanurkowaniem dotleniam organizm kilkoma głębokimi wdechami. Wracam w to samo miejsce i wypłaszam czerwonego snappera. Wypłaszam, to może niewłaściwe słowo, on niewiele sobie ze mnie robiąc, wolno odpływa w stronę białego piasku na dnie. W okolicy jest stosunkowo mało ryb, mniej niż na buzującej życiem i kolorami płytkiej rafie, ale za to tam, głębiej, można spotkać większe okazy.
    Kwasy trawienne przytłumiają ośrodki uczuciowości wyższej mojego mózgu, gaszą plastyczną wrażliwość, natomiast na plan pierwszy przywołują widok wiszącej w kambuzie patelni. Zaczynam polowanie na wypłoszonego drania, który ma na oko z półtora kilograma znakomitego mięska. Po uzupełnieniu tlenu nurkuję w jego stronę, już go mam na linii strzału, ale nagle ogonem poruszył....i już go nie mam. Zachodzę rybsko na wszelkie sposoby i nic. Wygląda na to, że wie, z kim ma do czynienia. Moje doświadczenia w podwodnym polowaniu są podobne do doświadczeń w zakresie śpiewu operowego. Czyli żadne. Snapper może traktuje moje podchody jako zaloty, ale przecież nie mam czasu czekać na to, aż umrze ze śmiechu. Wygląda na to, że na kolację będzie makaron z ruską tuszonką. Może to nawet lepiej - usprawiedliwiam sam siebie. Z przyrządzeniem makaronu jest mniej kłopotu niż z rybą, a jaki wyśmienity smak!Antica
    Tak czy owak, czas wracać. I teraz uświadamiam sobie, że jakoś Maćka nie widzę w pobliżu. W tej pogoni za kolacją odpłynąłem kawałek od bączka. Pojawia sie myśl, że tam, na dole, też ktoś ma chęć coś zjeść przed snem. Szybko głowa pod wodę, kierownika - tak w naszym żargonie nazywamy rekina - nie widzę. A dostępne publikacje i życzliwi ludzie mowią, że w tych wodach rzadzą rekiny-tygrysy. Sama nazwa mówi za siebie. Tutejsze wierzenia ich kanonizowaly. Tubylcy wierzą, że rekiny to ich protoplaści, a oni sami mogą się w nie zamienić albo nimi kierować.
    Podpływam bliżej i widzę Maćka obok bączka - dzięki Bogu całego. Ale zaczynam mieć obawy o jego zdrowie psychiczne. Rzuca się jak w chorobie św. Wita, macha w moją stronę wszystkimi kończynami. Podpływam i pytam:
    - A tobie co? Czemu nie płynąłeś za mną?
    - Za tobą to pływał rekin! Wołałem do ciebie! Wołał pod wodą? To, że zwiał do bączka, w pełni rozumiem. Maciek jest z tych, co kochają „inaczej", bliżej mu do kobiety niż do wojownika. Dlatego nie przywiązuję do jego gadania większej uwagi. Pytam tylko:
    - I zostawiłeś mnie na jego pastwę?
    - Kochany, ja z nim kąpać się nie bedę. Skoro on nie przychodzi do mojej wanny, to i ja nie będę się pchać do jego!
    Trudno odmówić logiki temu rozumowaniu. Nie wierzę w tę jego bajkę i spokojnie upycham się do dinghy. Wracamy na jacht.
    A jednak jest ryba na kolację. Andrzej - pierwszy oficer – za podkoszulek dostał rybę od tubylców. Dobrze, że nie przyniosłem swojej niedoszłej zdobyczy. Ta jest trzy razy od niej większa. Smażę diabła, bo moja wachta kuchenna, a jej leb, wielki jak u konia, nadziewam na nasz specjalny hak, ze stalówką od starej wanty i spuszczam za burtę.
    Andrzej oprócz ryby przywiózł z lądu także zaproszenie od tutejszego wodza na picie kavy. Nigdy nie próbowaliśmy tego specyfiku. Nikt nie okazuje specjalnego entuzjazmu, bo pora jest późna, ciemno, smyrają świadomość różne opowieści.... Andrzej mówi:
    - Ja jadę. Druga taka okazja może się nie zdarzyć.
    - Jak ty jedziesz - mówię - to i ja jadę z tobą.    Przyznaję mu racje, naprawdę ważne jest dzisiaj, a nie jutro.    - No to jadę z wami - w Maćku zagrała adrenalina.
    - No to jak wy, to ja nie - oznajmia kapitan. - Będę wachtowal na jachcie.
  Mariusz i kierownik  Miny dziarskie. Choć mamy na pokładzie broń, idziemy z gołą reką. Co Bóg da, to będzie. Nie afiszujemy się tą bronią, bo jej widok tylko drażni krajowców, a noszenie jej jest mało racjonalne. Jeśli idziemy do wioski, gdzie jest pięćdziesięciu-sześćdziesięciu chłopa, to ilu z nich zdążysz zastrzelić, zanim cię zjedzą? Zresztą lepiej chyba być zjedzonym, niż przechodzić gehennę tutejszego wymiaru sprawiedliwości.
    Po dobiciu baczkiern do plaży wpadamy w ramiona komitetu powitalnego. Noc czarna, oni czarni, wokół czarno, choć w mordę daj ... Czarno też widzę naszą przyszłość. Ale przecież "raz mat rodiła", jak mawiali Kiemlicze. Idziemy otoczeni tubylcami w tę noc ciemną, tracąc poczucie kierunku. Usiłuję zapamiętać drogę powrotną, ale jest to niemożliwe. W wyobraźni dostrzegam koniec mojego jestestwa w trzewiach tutejszej ludności, a rozsądek podpowiada, że teraz już jest za późno na jakiekolwiek kombinacje. Idąc, usiłuję przypomnieć sobie, co wiem o tej kavie. To pewne, że jest to narkotyk z gatunku bardzo lagodnych i w tym regionie legalnych. Po kilku jego kubkach podobno nie można unieść rąk do góry ani chodzić. Nie zaleca się też czegokolwiek jeść przed ceremonią spożywania tego specyfiku. Kava pomaga ponoć się zrelaksować, i co ważne, nie ma się następnego dnia kaca. Robi się ją z korzenia rosnącej w górach rośliny przez jego rozdrobnienie i rozwodnienie. Tyle wiem, idąc na stracenie.
    Po jakimś czasie (około czterdziestu pięciu minut marszu) dochodzimy do miejsca ceremonii. Wioskowe "rancho". Kilka pokoleń autochtonów z przewagą psów (rezerwa żywności na ciężkie czasy), i to, co odziera sytuację z romantyzmu - wielkie radio tranzystorowe, którego nie powstydziłby się żaden amerykański Murzyn lub Portorykanin. Na szczęście nie mają baterii do tego urządzenia od ostatniego pobytu "copra boat", czyli od trzech miesiecy. I dobrze.
    Po kilku minutach gulgocącego dialogu w pigin english rozumiemy, że mamy usiąść na matach i czekać na znak wodza, bo w świetle tutejszego prawa tylko on i my mamy prawo się znarkotyzować.
    Siadamy i zaczyna się ceremonia. Noc taka, że choć oko wykol, milczący postument umarłego radia; otoczeni jesteśmy niewiadomą liczbą dzieci i psów, troszkę tylko rozumiejąc, co do nas mówią. Czekamy. Szef niby wie, że już jesteśmy, bo siedzi naprzeciw nas od kilku chwil, ale tak jakby nas nie było, gada po swojemu z jeszcze starszym staruchem. Przychodzą kobiety z jego dworu. Boże, moja babcia miała dziewięćdziesiat jeden lat, kiedy uznała, że czas odejść. One wygladają na ... Niemożliwe, ludzie tak długo nie żyją! Zachowują się niemal jak dziewoje, szczerząc do nas po dwa ocalałe zęby. Rozumiemy, że mamy okazywać entuzjazm. My musimy, ale Maciek jest zdruzgotany, choć też musi. Dowiadujemy się, że przed ceremonią spożyjemy posiłek (wbrew temu, co wpojono mi w drodze do tych rajskich wysp). Trudno się mówi, spożywamy lap-lap. Jest to potrawa najbardziej tradycyjna z możliwych: jam, taro, maniok, rozgniecione po ugotowaniu na pastę z dodatkiem mleka kokosowego. W wykwintnej odmianie tej potrawy dodaje się wieprzowe mięso lub ryby. Nas oceniono na właściwym poziomie - dodatków nie było. Następnie zawija się to w liście bananowca i piecze na rozgrzanych kamieniach. Jadłem i żyję, czyli jest to potrawa przyswajalna przez organizm Europejczyka. Zresztą później, w Nowej Gwinei, jadłem latające lisy i robaki drzewne (wędzone) i - skoro piszę te slowa - nie umarłem.
    Jednocześnie podano orzechy niewiadomego pochodzenia, ale bardzo dobre. Nazwaliśmy je potem „migdało-orzechami''. Oczywiście listę dań zamykała ryba smażona na mleku kokosowym.
    Przez caly czas ceremonii wieś (z wyjątkiem gatunku żeńskiego) wyjada nam z gardła te smakołyki. Choć stoją poza kręgiem światła, ich obecność jest niemal do bólu namacalna. Zresztą nie ukrywają się. Po prostu są.
    Jemy, robimy mądre miny i czekamy ...
    Z przeogromnym hałasem zjawiają się niewiasty tysiącletnie. Zataczając się w rytmie pieśni prehistorycznej, dostarczają główną treść tej ceremonii - kavę.
    To musi wywrzeć wrażenie. Noc na końcu świata, rozgwieżdżone niebo ocierające się o głowę, ciemności za plecami i niewiadoma droga powrotu do jachtu - jedynego stałego punktu odniesienia w nierealnej teraźniejszości.
    Zapominam, że nie jestem tutaj sam, zapominam o swoich towarzyszach. Wtapiam się w ten dziwny klimat. Do cholery, przecież jeszcze nie piłem tej kavy, którą dostarczyły w upiornym tańcu niewiasty.Uroki poludnia
    Ponowny zgrzyt, podano ją w miednicy, której niedawni plantatorzy używali pewnie do mycia nóg. I tak to już będzie. Zbyt późno tu zawitaliśmy, ale jeszcze mamy szansę zobaczyć, jak naprawdę ci ludzie żyli i to tak bardzo niedawno.
    Sam trunek przypomina torf rozbełtany w wodzie. W smaku jest chyba podobny. Mówię "chyba" - bo przecież nigdy nie jadłem torfu.    Pijemy to we czwórkę - my i wódz. Zagryzamy tym, co pozostało z "apetaizer". Każdemu wzniesieniu kielicha towarzyszy aplauz reszty mieszkańców wioski. Po czwartym pucharze zaczynam odczuwać drętwienie dziąseł jak po nowokainie u dentysty. Nic poza tym prócz wzrastającego niepokoju, jak wrócimy na jacht.
    Jesteśmy absolutnie uzależnieni od gospodarzy. Nikt z nas nie jest w stanie trafić do zatoki. Atmosfera zagęszcza się z minuty na minutę. Naczelnik dopuszcza do konsumpcji trunku co większych dostojników - rozpoczyna się prywatka. Uczestnicy zaczynają wyglądać na coraz bardziej pijanych, a my trzeźwiejemy gwałtownie, bo wyglada na to, że sytuacja wymyka się spod kontroli. O samodzielnym powrocie na jacht nie ma mowy, bo nie wiemy, jak wycofać się z tej orgietki bez urażenia tubylców, a także, co ważniejsze, nie wiemy, gdzie jesteśmy. Nie pozostalo nam nic innego, jak robić dobrą minę do tej gry.
    W pewnym momencie szaman, czy też naczelnik, zagulgotał coś po ichniemu i rozległ się ogromny wrzask zgromadzonych. Maciek szepce:
    - Teraz zaczną nas jeść!
    Na nasze szczęście jeszcze nie teraz. Przynoszą tytoń zawinięty w liść palmowy. Ten najważniejszy kręci z niego monstrualnych rozmiarów cygaro. Ugniata ten tytoń straszliwie brudnymi i powykręcanymi starością i artretyzmem paluchami, a co gorsze, zawijając ostatni liść ślini go obficie i jedynym reprezentacyjnym zębem odgryza koniec! Jezu, już się domyślam, co będzie dalej, bo wychowany jestem przecież na Karolu Mayu i jego Winnetou. Zgadza się, podaje to Andrzejowi, uprzednio odpalając to osobliwe cygaro od polana z ogniska.
    Andrzej blednie. Abstynent! Ale jakieś wlazł między wrony, to i krakaj tak jak one. Dzielnie sztacha się i przekazuje cygaro wodzowi. Ten wciąga w płuca potężny chalst i podaje obślinieńca mnie - robię podobnie. Na moje oczy zapada kotara ciemności, po omacku zwracam naczelnikowi peta. Następny jest Maciek - pozieleniały na twarzy czyni swoją powinność. Na szczęście cygaro jest chyba zbyt cenne, bo nie zmuszają nas do powtórki tego ceremoniału; zaczyna krążyć wśród starszyzny wioskowej.
    Patrzę na zegarek, zbliża się godzina dziesiąta, Jurek pewnie już od dawna denerwuje się naszą nieobecnością. Nie zważając na protokół dyplomatyczny, wstaję i zaczynam dawać jednoznacznie do zrozumienia, że jest nam bardzo przykro opuszczać tak dostojne zgromadzenie, ale musimy wracać. O dziwo, bez żadnych ceregieli dostajemy przewodnika i wyruszamy w drogę powrotną. Impreza trwa dalej już bez nas. Docieramy na plażę i z radością rozpoznajemy w ciemności zarys bączka. Z podejrzaną szybkością wodujemy go, wskakujemy do niego jeszcze szybciej. Alleluja! Znowu się udało - wracamy wszyscy w całości...
    Na przywitanie dostajemy kilka "ciepłych" słów od kapitana. Jesteśmy bardzo podnieceni ostatnimi doświadczeniami, on zaś bardzo ciekaw naszych wrażeń, więc szybko wraca domowa atmosfera. Chcę poczytać w moim przewodniku o przeżytym rytuale, najpierw jednak odruchowo sprawdzam wędzisko z rybim łbem, stalówka jest luźna, więc nic się nie złapało. W tym momencie potężne szarpnięcie - odruchowo puszczam linę, która wbija się z brzęknięciem struny w nadburcie. Gdybym puścił sekundę później, straciłbym wszystkie palce u ręki,   - Chłopaki, mamy kierownika na haku!
    Po naradzie postanawiamy pozostawić go w wodzie do rana. Napięcie liny pozwala się domyślać, że to na pewno duża sztuka. Wobec tego lepiej nie wojować z nim w nocy - już raz chciał mnie pozbawić ręki.    Siedząc w kokpicie, opowiadamy Jurkowi zajścia dzisiejszej nocy. Wracam do pomysłu przeczytania w Handbook, jak to jest z tym rytuałem picia kavy. Do tego, co już na ten temat wiedzieliśmy, doszła nowa informacja o tym, w jaki sposób dokonuje się "rozdrobnienia" korzenia.
    Otóż wioskowe stare kobiety i dzieci (im też się coś od życia należy) żują, kawałki korzenia, a gdy się już nażują wypluwają do rytualnej misy!!! Potem dolewa się do tego wodę.  Zapada cisza. Maciek cicho pyta:
   - Nie mogłeś przeczytać tego wcześniej?
    - No niby mogłem, ale o ślinionym cygarze i tak nic tu nie piszą więc co to za różnica? To są, koszty eksploracji, kochany. SMAK życia. Rano bierzemy się za rekina. Czeka nas kolejna niespodzianka. Nie możemy, za diabła, wyciągnąć stalowki. Aż taki duży to on nie może przecież być! Pewnie zaplątał się w coś, ale jakoś nikt nie naprasza się, żeby założyć maskę i sprawdzić, Maciek ponownie wygłasza swoją teorię o swej i rekina wannie, Andrzej ma pilne zajęcia w nawigacyjnej. Kapitan rozwiązuje problem:
    - Kto go złapał, niech Trasa Rejsu -Jacht Anticateraz dokończy robotę. Salomonie ty mój, myślę sobie, ale wyrok zapadł, Kombinuje jak koń pod górke, bo też się nie palę do wspólnej kąpieli z kierownikiem w jego wannie. W końcu zakładam maskę, wskakuję do bączka i z niego ostrożnie wkładam łeb pod wodę. Jest bestia, cyrkulujac, zaplątał się w nasz łańcuch kotwiczny. I to dobrze się zaplątał. Obserwuje go dłuższą chwilę - nie rusza się, wisząc pyskiem tuż przy łańcuchu.
    - Utopił się! - wołam do załogi obserwującej moje bohaterskie poczynania.
    - To skacz i odplącz nas, bo wygląda na to, że to on nas złapał.  Tyle to nawet ja wiem. Rekin musi pływać całe życie, nawet śpiąc, bo inaczej (o paradoksie!) utopi się. Mimo tej wiedzy schodzę do niego z sercem w najniższych rejonach mojego tułowia. Rekin, powiększony przez maskę i strach, wyglada jak ten ze Szczęk. Oswobodzenie łańcucha zabrało mi ponad godzinę nurkowania. Wyciągnęliśmy potwora na pokład i robimy sobie z nim zdjęcia. Okazało się, że ma 175 centymetrów, a ponieważ mamy dużo innych, znacznie smaczniejszych ryb, oddajemy rekina krajowcom. Nasz gest wzbudza ogólny zachwyt całej wioski. Z psami włącznie.
    To rewanż za tę kavę i tego papieroska!
    - Panowie, koniec zabawy. Trzeba rwać kotwicę i jedziemy dalej.
    Z kapitanern się nie dyskutuje, tym bardziej że wrażeń mamy wystarczajaco dużo, jak na tak krótki pobyt na tej wysepce. Przed nami wyspa Emae.
  Text i Foto: Mariusz Piotr Marciniak

Opowiadanie to pochodzi z książki autora - Mariusza Marciniaka
„W POGONI ZA HORYZONTEM”

   Zainteresowani kupnem prosimy o kontakt:
   Mariusz Marciniak (w Polsce)   chatka_atka@wp.pl
   Józef Kołodziej (w USA)   ziut@verizon.net
 

OSTATNIE ARTYKUŁY:

  Atlantis Na Rafie
 Bizony w Pensylwani
 Tana - W Pogoni za Horyzon...
 Kava - W Pogoni za Horyzont...
 Grenadyny - Wyspy Korzenne
 Rafa W Drodze Do Moreseby
 Okrutne Morze
 Paryż Pacyfiku
 Skwierczący Nowy Rok
 Papau - Nowa Gwinea
  Curry i Kawa z Mlekiem
   Pirat...