Nowa Kaledonia
Nowa Kaledonia (Kanaky), archipelag położony w
Melanezji, składający się z sześciu większych wysp: Grand Terre, Pins,
Maré, Lifou, Ouvéa i Bélep, jest nadal posiadłością zamorską Francji, a
jeden francuski żołnierz przypada na czterech dorosłych Kanaków (ogólnie
przyjęta nazwa krajowców – „kanaka” w języku hawajskim znaczy „człowiek”,
„ludzie”), a to za sprawą bogatych złóż niklu i miedzi. Znajduje się tu
druga co do wielkości rafa koralowa na świecie – d’Entrecasteaux Reef
(64 hektary powierzchni i 10 kilometrów długości). Stolicą archipelagu
jest Numea, położona na głównym lądzie – Grande Terre (inne lokalne
nazwy to:Le Caillou lub Le Roché, co znaczy „Skała”). Najwyższe
wzniesienia to Mt Panie – 1639 m n.p.m. i Mt Humboldt – 1634 m n.p.m.
Archipelag ma bardzo sprzyjający klimat, średnia roczna temperatura
wynosi 22,9°C.
Październik 1994 roku
Powoli nadchodzi czas naszego pożegnania z Australią. Trzeba ruszać
dalej w drogę, ponieważ nieuchronnie nadchodzi pora huraganów, a
niecierpliwość ponagla, aby zatopić się w dzikości i egzotyce Melanezji,
do której zmierzamy. Pociąga nas ta Melanezja egzotycznymi nazwami swych
archipelagów, które dzięki młodzieńczym lekturom wryły się głęboko w
pamięć. Jesteśmy niczym mały chłopiec zaciekawiony tym, co kryje wnętrze
zabawki, którą niespodziewanie podrzucił mu dobry los. Chcemy posmakować
dreszczyku poznawania tego, co nowe, zobaczyć, co ukrywa w swym wnętrzu.
Cała załoga jest mocno oczytana o tym regionie świata. Bo któż nie
zaznawał emocji, czytając Jacka Londona, który tak sugestywnie straszył
nas dzikością Nowych Hebrydów, Wysp Salomona czy Fidżi? Kto po wielekroć
nie smakował pachnących dżunglą, porażających egzotyką nazw: Vanua Levu,
Erromango, Espíritu Santo, Efaté czy Lamaita, i nie poznał – choćby z
najnowszej historii – takich nazw jak Guadalcanal i Temotu, ten
bezpowrotnie stracił młodość i dzieciństwo. Ciepłe majtki, podciągane
przez nadgorliwą mamę niemal pod brodę, przesłoniły mu ten wspaniały
świat marzeń, wtedy, wydawać się mogło, nieosiągalnych.
Amerykanie reklamują swego toto-lotka frazesem „the dollar and the
dream” (dolar i marzenie). Dolara w kieszeni każdy wkońcu wysupła, a
jeśli kogoś nie stać na „dream”, to mogę mu tylko współczuć serdecznie,
ale pomóc nie potrafię.
Nosiliśmy nasz dream całymi latami, hodowaliśmy go po kryjomu w naszych
duszach, nie mieliśmy odwagi, aby dzielić się nim nawet między sobą.
Przydeptani siermiężną, skrzeczącą rzeczywistością, baliśmy się
ośmieszenia, posądzenia o infantylizm.
A jednak każdy z nas – podświadomie i świadomie – dążył do „pomacania”
tego, co wydawało się ledwie szczenięcymi mrzonkami, niegodnymi
rozsądnych, poważnych ludzi. I oto napompowani przez lata tymi
wizjami, marzeniami i tęsknotami, stoimy przed „wrotami poznania” z ręką
na klamce. Ale w sercu jakiś dziwny żal i niepokój. Co będzie, jeśli po
ich drugiej stronie coś nas rozczaruje, nie spełni naszych oczekiwań,
wręcz okradnie z tego cudownego świata marzeń, na który tak długo
czekaliśmy. Jakiś atawistyczny strach przed poznaniem, sprawdzeniem do
końca, do dna, zatrzymuje rękę, która niemal już naciska tę klamkę –
pewnie boimy się zawodu, jaki może przynieść konfrontacja naszego
„dream” z rzeczywistością.
Teraz, z perspektywy czasu, tamtą sytuację porównuję do stania z
naręczem róż przed drzwiami przyszłych teściów. Niby wiadomo, że
oblubienica czeka z niecierpliwością, że jej rodzice także są przychylni
naszym zamiarom. Ale niepokój przed przyszłością, a przede wszystkim
strach przed możliwym, późniejszym rozczarowaniem, przymurowuje nogi do
schodów. Bo niby wszystko jest jasne i oczywiste, ale jakby żal
realizować to, do czego się dążyło i na co się oczekiwało. A może jest
to tylko smakowanie rozkoszy oczekiwania? W naszym wypadku jednak już
nadszedł czas zmierzenia się z rzeczywistością, zweryfikowania własnych
oczekiwań i marzeń. Kapelusz na oczy – naciskamy klamkę. Udało się!
Zapadła! Wtorek, 18 października 1994 Wychodzimy z Brisbane w
Australii wczesnym rankiem z głowami ciężkimi od pożegnań i sercami
głodnymi morza. Stara to bowiem prawda, że w portach statki gniją, a
marynarze schodzą na psy.
Jest taka granica przebywania na lądzie – w porcie – po której
przekroczeniu statki
na zawsze pozostają przy kejach, smętnie wisząc na przegniłych cumach, a
załogi „toczone tęsknotą” do morza żeglują w tytoniowej mgle barów, nie
zauważając nawet, że to im w zupełności wystarcza, choć ich morza
pozostało tyle, co gorzałki na dnie szklanki. Nawet ostatnie muszelki,
którymi kiedyś mieli obrośnięte tyłki, wykruszyły się w prześcieradłach
domowych pieleszy lub na barowych stołkach.
Chcąc uniknąć takiej marynarskiej śmierci, nabrać wpłuca słonego
oddechu morza i po paru dniach wrosnąć w rutynę pokładowego życia,
rzucamy całkiem jeszcze zdrowe cumy z pachołków portowych.
Płyniemy do przedsionka Melanezji – Nowej Kaledonii. Najbliższy port,
to Numea – jej stolica. Smakujemy pierwszy łyk tego zaczarowanego świata
młodzieńczych, londonowskich marzeń. Zostaliśmy wyposażeni w dobre
rady ludzi bywałych w tych zapadłych rejonach świata. Szybko i odręcznie
– aby czegoś nie przegapić – zapisywaliśmy ich „najważniejsze informacje”,
dyktowane w półmroku płynącej okowitą mesy, które miały nas uchronić od
obmacywania na oślep Nieznanego.
No bo, kochani, najważniejsze to:
– Żeby uchronić się przed malarią, trzeba koniecznie jeść dużo owoców i
warzyw, ale najlepsze jest mleczko kokosowe z ciemnym rumem, a na
zagrychę aspiryna! Jak nie masz pod ręką mleczka, to w żadnym wypadku
nie jest to wystarczający powód do zaprzestania kuracji zapobiegawczej.
Ale najważniejsze to żyć na luzie!
– Pieniądze się tam nie liczą. Najważniejszy jest handel wymienny.Kupcie
żyletki (a za co, jak pieniądze się nie liczą?), igły, nici, żyłkę i
haczyki na ryby, plastikowe pojemniki, naftę, a także zabierzcie dużą
ilość starych gazet (najlepiej z kolorowymi zdjęciami). To jednak
wszystko betka, najważniejsze
– wydaje się, że wszystko jest najważniejsze
– to zaopatrzyć się w duże ilości betel nut (narkotyczne orzeszki)
– najtaniej w Morobe. Za to wszystko dostaniecie na wyspach jedzenie i
zyskacie należne poważanie.
– Najważniejsze (każda przekazana nam wszczerości serca informacja była
zawsze najważniejszą) to dobre kontakty. Na Sepiku weźcie przewodnika,
najlepiej Geoffa Liversicha lub LudwigaSchultza, ale może być także Bill
Moeder lub Simon Seeto. Ale pamiętajcie, tych dwóch bardzo się nawzajem
nie lubi! Wszystkiego najlepiej się dowiecie u Hugha Millera z Cosat
Watchers Hotel. – Nie lejcie chloru do zbiorników wody pitnej, bo drogi
i śmierdzi jak zaraza. Kupcie Milton Baby Antiseptic (płyn do odkażania
butelek dla niemowląt).
– W kontaktach z krajowcami należy zachować daleko idącą ostrożność.
Zyskajcie przyjaźń podarkami, na przykład kawałkami papieru ściernego,
który dla nich jest skarbem. Jednocześnie musicie zachować dystans. Nie
pozwólcie wchodzić na pokład większej grupie, a w żadnym wypadku
uzbrojonym w maczety
– są bardzo szybcy i precyzyjni we władaniu tą bronią, a przede wszystkim
niebezpieczni. Dobrze jest przyznawać się do niemieckości
– mają duży, wpojony latami, szacunek do tej nacji. Najlepiej porozumiewać
się z tłumem za pomocą lulaya, czyli tłumacza, który zwykle jest prawą
ręką naczelnika wioski lub wyspy.
– Nie afiszować się z bronią, bo oni bardzo chcą mieć takie zabawki. W
razie konieczności najlepsza broń to kondom z kawałkiem podpalonego
sznurka, wypełniony benzyną i rzucony do tubylczej pirogi. Dużo strachu,
a małe szkody!
I tak dalej, i tym podobne rady morskich bywalców.
Piszę o tym z przymrużeniem oka. Wrzeczywistości jednak tego typu rady
są bezcenne, bo pochodzą z pierwszej ręki. Sprawdził nam się, na
przykład, sposób odkażania wody za pomocą płynu Milton. Natomiast nigdy
nie skonstruowaliśmy miękkiej (kondomowej) wersji „koktajlu Mołotowa”, a
to z dwóch powodów. Po pierwsze, nie mieliśmy aż tak podbramkowej
sytuacji, a po drugie, wydaje mi się, że jest to wynalazek bardziej
morderczy dla miotającego niż dla ewentualnego wroga. Używajmy pewnych
rzeczy tylko zgodnie z ich przeznaczeniem i w celach, do których zostały
wyprodukowane.
Tak wyposażeni wychodzimy w końcu w morze. Powoli wrastamy w krajobraz
oceanu i niepostrzeżenie wsiąkamy w rytm pokładowej rutyny. Tym bardziej
że warunki pogodowe mamy sprzyjające – wręcz ulgowe. Jak zawsze przy
tego typu pogodzie przytula mnie siatka bezpieczeństwa pod bukszprytem,
stając się moim ulubionym miejscem snu i wypoczynku. Zawieszony metr nad
powierzchnią wody, godzinami patrzę na dziób odkładający fale, pracujący
na długim, oceanicznym rozkołysie. W naszym żargonie nazywamy to „płynięciem
z kością w zębach” przez analogię do psiego pyska, w którym tkwi biała
kość (biała piana fali odkładanej przez dziobnicę). Może to porównanie
mało poetyckie, ale oddające wspaniale widok żaglowca, który tnie jak
przecinak wodę oceanu, zapada się dostojnie w bruzdę fali, aby na
wzniesieniu następnej dumnie wynurzyć dziób. W tej współpracy statku z
morzem nie ma gwałtu, jest natomiast dostojeństwo dworskiego pokłonu,
przekomarzania się, radości bycia razem. Leżąc na brzuchu, wsłuchuję się
z przyjemnością w rozmowę tych dwojga– statku i fali morskiej –
stworzonych tylko dla siebie, w narastający szum fali przechodzącej pod
kadłubem i unoszącej dziób, który uprzejmie ją przepuszcza z ukłonem
masztów. Po przejściu fali rufa unosi się ponownie, dźwignięta kolejnym
zwałem wody, a dziób zapada się w rozpadlinę, jakby chciał dotknąć
wargami odbiegającą falę. Mogę godzinami patrzeć na to urokliwe
spoufalanie się oceanu i jachtu.
Oczywiście nigdy nie śpię w hamaku siatki bezpieczeństwa, kiedy tych
dwoje ma rodzinne problemy. Wtedy dziób gwałtownie wbija się w
nadbiegającą stromiznę fali, a ona, wściekła, wali w dziobnicę i opluwa
pianą Bogu ducha winny stateczek. Na dodatek podjudzacz wicher lamentuje
w olinowaniu i roznosi słoną wściekłość po całym pokładzie. Wtedy
przenoszę się do względnego zacisza kabiny i godzę się ze swoją stałą
matką-koją, pozostawiając tamtą trójkę samym sobie. Nie wkładam palca do
ich zupy.Wiem, że wcześniej lub później, jak to w rodzinie, wszystko
sobie wytłumaczą. Bo przecież, zdani na siebie, nie mają innego wyjścia.
A poza tym, tak sobie myślę, miłość statku – zwłaszcza żaglowego – i
morza jest tak przeogromna, że nawet podszepty tego trzeciego – wiatru,
nie są w stanie jej zniweczyć. Zresztą oboje wiedzą, że całe to
zacietrzewienie w ich stosunkach powoduje właśnie wiatr – przechera i
zazdrośnik. Gdy on sobie pójdzie wdiabły, gdzieś tam dalej szkodzić
innemu statkowi i innemu morzu, statek i ocean powracają do swoich
szeptów, przeprosin i wzajemnego uwielbienia. Zdradzam wówczas haniebnie
swoją matkę-koję i wracam pod bukszpryt, aby sycić oczy ich uczuciem i
podsłuchiwać słów przeprosin, wyznań i zapewnień, że żaden wiatr już nie
zaszkodzi ich miłości.
Biedni, nie wiedzą, że jest jeszcze inny zazdrośnik, który czyha na ich
szczęście…
Noc jest czarowna w swoim spokoju. Jacht już od paru dni idzie
samosterownie, bez naszej pomocy. Wiatr się nie zmienia, długa łagodna
fala powoduje, że top masztu kreśli leniwe ósemki na niebie,
rozgarniając gwiazdy i pojedyncze chmury, za którymi kryje się księżyc.
Siedzę, pilnując steru. Leniwie nastrojony, gapię się na ten wspaniały
świat, który mnie otacza. W najpiękniejszej scenerii, jaką sobie mogę
wyobrazić, zajmuję się najprzyjemniejszą z prac – nic nierobieniem.
Rozwlekłe, leniwe myśli pętają się po życiu na lądzie, jakże odległym i
mało ważnym, kiedy mam przed sobą, nieograniczoną czasem, wolność
robienia tego, co chyba kocham najbardziej na świecie.
Złażę do nawigacyjnej, robię pozycję, która wygląda bardzo bezpiecznie,
bo najbliższy ląd jest daleko za horyzontem, o całe dni drogi, i wracam
na swoją grzędę przy sterze. Odruchowo, jak zawsze po choćby najkrótszym
pobycie pod pokładem, rozglądam się wokół i… serce skacze mi gwałtownie
do gardła, a kubek herbaty z termosu skacze pod nogi, oblewając je
wrzątkiem. Jacht pod pełnymi żaglami wali prosto na plażę jakiejś
wyspy! Wiem, że tu nie może być żadnej wyspy, bo nigdy jej tu nie było.
Przecież dopiero co robiłem pozycję na mapie, gdzie jej także nie ma!
Nowa wyspa, wulkan, plaża?! Bzdury latają mi po głowie. Trwało to
zapewne 0,000000001 sekundy. Już jestem przy blokadzie steru, gotowy do
awaryjnego zwrotu, kiedy chmura przysłania księżyc i wraz ze zniknięciem
jego poblasku na falach plaża znika także.
Wizja była tak namacalnie rzeczywista, że oglądam się podświadomie za
siebie, żeby sprawdzić, czy aby nie przejechałem tej piaszczystej wydmy
na środku oceanu! Powoli serce poczyna bić równiej, czuję także
poparzone herbatą nogi. Dobrze, że nie miałem dość czasu na to, aby
wyrwać załogę spod pokładu. Zabroniliby mi pewnie w czasie wachty pić
nawet herbatę.
I to był właśnie ten drugi zazdrośnik, który zakłóca odwieczną miłość
statku i morza – ląd. W tym wypadku powstały tylko w mojej imaginacji.
Tamta fatamorgana prześladuje mnie w podstępny sposób do dzisiaj. Obraz
był tak sugestywny, że do tej pory śni mi się po nocach. Od tamtego
czasu bardzo niechętnie – nawet na pełnym oceanie – pozostawiam jacht
samemu sobie. Najchętniej sypiam w kokpicie, żeby co parę chwil móc
zerknąć na otaczające mnie morze. To moje zboczenie albo nerwica, której
nabawiłem się tamtej nocy. Albowiem to ląd jest wrogiem statku, nie
morze.
Na szczęście w całej podróży do Nowej Kaledonii miłość statku i morza
kwitła jak w czasie poślubnego miesiąca. Po dziesięciu dniach na oceanie
rozpoczęliśmy podejście do stolicy Nowej Kaledonii – Numei.
Miasto zostało założone w 1854 roku przez Tardy’ego de Montravel.
Początkowo nosiło nazwę Port de France. Aktualną nazwę nosi od 1860 roku,
kiedy przeniesiono doń stolicę z Blade. Francuzi, mocno na wyrost,
zgodnie z właściwą im megalomanią, nazywają Numeę „Paryżem Pacyfiku”,
choć wieży Eiffla tam nie widziałem, a każdego przybysza z morza wita
przybytek pod wdzięczną nazwą McDonald’s, usytuowany w reprezentacyjnej,
centralnej części portu i miasta – na promenadzie wiodącej wzdłuż zatoki.
Podchodząc ostrożnie do przesmyku w rafie otaczającej Grande Terre i
wypatrując oczy za bojami podejściowymi, rozglądamy się jednocześnie w
poszukiwaniu egzotyki. Bo przecież cywilizację opuściliśmy na długie
miesiące. Nie musimy długo czekać na jej pierwszy łyk. W samym wejściu,
pomiędzy głowami korala, dostrzegamy dużego rekina, który majestatycznie
pływa w tę i we w tę, niby francuski pogranicznik. Już prawie
szykowaliśmy paszporty do okazania, ale przeważył zdrowy rozsądek i
nasze obycie z tymi bestiami po paru miesiącach pobytu w Australii,
która, jak wiadomo, jest ich ojczyzną. Zwłaszcza Wielka Rafa Koralowa.
Rekin się zmitygował i pozwolił nam wejść do wewnętrznego atolu bez
szczegółowej kontroli. Jak się jednak wkrótce okazało, dał na nas
namiary francuskiej żandarmerii. Złośliwe bydlę!
Wchodzimy do portu bez szczegółowych map, wobec tego jestem cały
czas na VHF („ukaefka”) z kapitanatem portu. Jurek pyta o szczegóły i
prowadzi jacht, ja pytam kapitanat o te detale i tak wspólnie nawigujemy.
W pewnym momencie Jurek domaga się jakiejś dodatkowej informacji, a ja,
nie wyłączając fonii, dopytuję się, o co mu dokładnie chodzi; oczywiście
rozmawiamy między sobą po polsku. W tym momencie radio zaczyna
rozbrzmiewać samą polskością. Włącza się do rozmowy jacht, który idzie
od dłuższego czasu za nami i teraz atakuje nas ojczystą mową! Nie możemy
zbyt długo konwersować, bo jednak musimy gdzieś rzucić cumy. Kierują nas
do odprawy przy nabrzeżu celnym, gdzie natychmiast podpływa dinghy (dmuchany
bączek) i pasażerka, sympatyczna dziewczyna, wita nas także po polsku.
Ludzie! To jest Paryż Pacyfiku czy Łowicz? Wcale się nie zdziwię, jeśli
okaże się, że tutejszym narodowym strojem są właśnie łowickie pasiaki, a
gubernator nosi czapkę z pawim piórkiem. Tak wyglądają te otwarte
szeroko wrota do dzikiego świata! Przed oczami stają róże i ja z
nogami wrośniętymi w schody
przed
drzwiami przyszłych teściów; widzę krzywy uśmiech Londona, co żeglarzem
był na koniu. Chichot mojego rozbawionego jestestwa zagłusza miraże „dzikiej
Tanganiki”, gdzie mieszkał „Bambo bardzo dziki”. „Smutek Tropików”?
Nie, rzeczywistość. Doświadczana potem w najbardziej nawet zapadłych
dziurach. Polonusi są wszędzie! Nie zdziwiłbym się zbytnio, gdyby kiedyś
i yeti zagadał do mnie językiem Mikołaja Reja.
To był tylko kubeł zimnej wody na moją rozpaloną do białości wyobraźnię.
Jak wiadomo, taka zimna woda hartuje stal. W tym wypadku stal mojego
niepoddawania się odczuciu chwili, co stanowi zgubną metodę rozumienia
świata. Ten z pozoru krzywy uśmiech losu (Londona) ofiarował mi dystans
potrzebny do zrozumienia tego, co się wokół mnie dzieje. A działo się
prawdziwe życie!
To był początek mojej eksploracji. Ileś tam lat temu, w Akademickim
Klubie Morskim w Gdańsku, nadaliśmy takiej sytuacji miano: „pierwsze
śliwki za płoty”. I to była cała prawda.
Poumawialiśmy się z rodakami na późniejsze spotkania i rozpoczęliśmy
gehennę odprawy celnej, sanitarnej i granicznej. Po chwili poczuliśmy
się jak wschodni komuniści u bram Paryża. A dopiero zaczęły się schody,
gdy się okazało, że na pokładzie mamy naszą nieszczęsną broń. Operetkowy
żandarm w krótkich gaciach i czarnych podkolanówkach najpierw zaczął ją
plombować, potem liczyć amunicję, co przy trzech jej rodzajach i
pokaźnej ilości okazało się dla niego nie lada intelektualnym wyzwaniem.
Kiedy uznał, że nie podoła, zaczął wszystko rekwirować do depozytu.
Ponieważ jednak przyjechał na odprawę rowerem, to nie mógł sobie
poradzić z transportem „szatgana”, rewolweru, a zwłaszcza groźnie
wyglądającego lugera, że o amunicji do tego arsenału nie wspomnę. Tak
więc ponownie zabrał się do plombowania zbrojowni, aby po namyśle –
pewnie przypomniał sobie o konieczności liczenia amunicji – wezwać
zmotoryzowane posiłki. Obserwowanie jego nerwowego miotania się po
jachcie mogło być nawet zabawne, gdyby nie to, że na pomoście czekali
nasi Polacy, gotowi do spełniania toastów „za tych, co na morzu”. W
końcu, po prawie całodziennej szamotaninie, dostaliśmy prawo zejścia na
ląd, a więc i prawo wypicia z nowo poznanymi krajanami tego starego
morskiego toastu.
Nowym kolegą okazał się wspaniały gawędziarz i żeglarz, Jędrek, który
od wielu lat – to znaczy od lat sześćdziesiątych, kiedy to uciekł z
PRL-u – mieszkał w Finlandii. Właśnie ze swą fińską żoną i dzieciakami
odbywał rejs dookoła świata. Był zawodowym muzykiem. Z błyskiem w oczach
opowiadał nam, jak „szył” na fortepianie w różnych portowych knajpach,
zarabiając na życie i kolejny etap rejsu.
Dziewczyna z dinghy pokazała się tylko raz – była lekarką. Akurat
zachorowało jej dziecko, nie mogła więc przesiadywać z nami wieczorami w
mesie, słuchając, jak Jędrek bębni palcami po kambuzowym stole,
improwizując Etiudę Rewolucyjną; grał ją ponoć gdzieś w Ameryce
Południowej, podczas przewrotu wojskowego w którymś z tamtejszych małych
państewek. Nigdy nie zapomnę, jak na dębowej klawiaturze stołu ten
wirtuoz potrafił wprawić w ruch rozstawione pełne i puste szklanki i
wydobyć z nich melodyjne dźwięki. On naprawdę „szył” jak nawiedzony
artysta. I pił takoż. Zapisał się trwale wnaszej pamięci. Mam nadzieje,
że szczęśliwie zakończył swój rejs i bezpiecznie powrócił do domu.
Dla mnie zaczęły się rutynowe zabiegi papierkowe o różne konieczne i
niezbędne świstki, bez których wyprawa w rejony świata, gdzie
dziewięćdziesiąt procent ludzi nie potrafi czytać, jest niemożliwa. I
tak miało być już do końca mojego rejsu. Choć na przykład na Eromango
spokojnie dogadywałem się z wioskowym szamanem, a w Paryżu Pacyfiku
Francuzi byli głusi na mój nowojorski akcent jak… głuszce właśnie.
Jedynym pozytywem w tej sytuacji był ośrodek ClubMed, położony
niedaleko za cyplem przystani jachtowej, gdzie z upodobaniem leczyłem
skołatane przez biurokratów nerwy. Odkryłem go przypadkowo, szukając
samotności na naszym jachtowym bączku. Za zgodą kapitana urywałem się
tam, żeby pisać i przebywać wyłącznie w dobrym – to znaczy własnym –
towarzystwie.
Pierwsze wrażenia wyniesione z tego anielskiego miejsca nie były
najlepsze – zgodnie
z teorią śliwek i płotu. Kiedy dotarłem na plażę od strony wody (bo od
strony lądu wejścia broniły bramy, płoty i strażnicy), rozłożyłem swój
kram na kawiarnianym stoliku pod palmowym daszkiem i zacząłem nadrabiać
zaległości w pisaniu, do moich nozdrzy dobiegł smakowity zapach
przypalanych hamburgerów. Jako nieodzowny syn Ameryki – choć tylko przez
zasiedzenie – nie mogłem się oprzeć pokusie spożycia tego specjału,
którego nie jadłem już od miesięcy. Kiwnąłem na kelnera i zamówiłem „półfuntowca”
ze wszystkimi dodatkami. Francuski profan nie podał mi oczywiście
ketchupu, bez którego żaden hamburger nie stanie się jadłem godnym
królów. Przy tym zmył się gdzieś na dobre. Trudno, osobiście
pofatygowałem się do odległego baru po ten niezbędny dodatek. Gdy
wracałem, mimo tropikalnego upału mróz ściął moje serce –milion much
unosiło mojego hamburgera w siną dal, a przynajmniej chciało oderwać go
od talerza. Z pięknym bejsbolowym rozmachem walnąłem w nie plastikową
butelką ketchupu, bo żaden inny sposób wyrażenia swojej dezaprobaty nie
przyszedł mi w tym momencie do głowy. To spowodowało, że miałem dużo
więcej mięsa w bułce niż poprzednio, a kanapka straciła swój doskonały
kształt. Obrażony na muchy i zdegustowany, przeniosłem się do baru
palmowego, gdzie stoliki, umieszczone na palach, stały w wodzie zatoczki.
Chciałem być jak najdalej od tego fruwającego dziadostwa, które właśnie
kończyło pożerać mojego hamburgera.
Okazało się, że w tym barze, oprócz zimnego piwa, otrzymałem nagrodę
pocieszenia. Otóż gdy usadowiłem się na stołku, z nogami w rozkosznie
chłodnej wodzie, do baru sfrunęło stado rajskich ptaszyn – dzierlatek.
Ich jedynym strojem były skrawki materiału wielkości znaczka pocztowego,
rozmieszczone jedynie tylko w najbardziej newralgicznych miejscach ich
figurynek, z wyłączeniem piersi. Wreszcie poczułem się jak we Francji,
na marsylskiej plaży, a straconego hamburgera przesłoniła mgła
zapomnienia.
Przystojny Mulat ledwie nadążał z zaspokojeniem zamówień sikorek. W
pewnym momencie jedna z nich sięgnęła przez bar po serwetkę
– miałem przed sobą obrazek jakby żywcem wzięty ze „Znaczy kapitan” Karola
Borchardta. Wspaniała, opalona, nieotulona niczym pierś dziewczyny
zanurzyła się w stojącym przed nią kuflu piwa. Panika zmroziła we mnie
możliwość jakiegokolwiek działania. Niby po dżentelmeńsku rwałem się do
pomocy – obetrzeć, osuszyć (najchętniej własnym ciałem), osłonić… Lecz
instynkt samozachowawczy podpowiadał mi, że jeżeli cokolwiek uczynię,
dostanę po mordzie. Przyznałem mu rację. Rezolutne dziewczę otarło pierś
ręką, oblizało wymownie palce, przesyłając nam – wdzięcznym widzom,
szeroki uśmiech. Ponownie ogarnęły mnie wątpliwości, czy słusznie
stchórzyłem. Bo przecież, jak mawiał hrabia-pułkownik Sołowiejko, w
podobnych sytuacjach istnieje, co prawda, możliwość dostania po pysku,
ale częściej … nie! Cóż, przepadło i już się nie wróci.
Polubiłem to miejsce bardzo. Do końca naszego postoju w Numei zapisałem
w tym barze wiele stron mojego pamiętnika. Za każdym razem z tego
pisania wychodził… erotyk.
Nadchodził jednak nieubłaganie czas opuszczenia ClubMed, to znaczy
Nowej Kaledonii. Mimo wszystko było tu za drogo i za gwarno dla nas
wszystkich, a zwłaszcza dla reszty załogi, której samolubnie nigdy nie
odkryłem zazdrośnie strzeżonej tajemnicy mojego
baru.
Kiedy przyszedł czas odprawy wyjściowej, żandarm wziął radosny odwet za
swoje upokorzenia przy naszym poznaniu. Oznajmił nam, że musimy zgłosić
się osobiście na posterunek, aby odebrać broń z depozytu. Jurek
wyznaczył do tej zaszczytnej funkcji oczywiście mnie – człowieka od
załatwiania wszelkich spraw i od specjalnych poruczeń. Zgłaszam się więc
tam rankiem i czekam „spokojnie” do południa, wypełniając coraz to nowe
kwity i deklaracje. Oczywiście po francusku, choć moja znajomość tego
języka nie wykracza poza pułap dwóch słów: „żetem” i „monamur”. Na
szczęście obok był bar, gdzie w przerwach między wypełnianiem kolejnych
kwitów raczyłem się podłym piwem, kupowanym za paskarską cenę trzech
dolarów. Gdzieś tak po wydaniu osiemnastu żandarm oznajmił, że wszystko
załatwione. Wywalił na biurko nasz arsenał, nakazał, żebym to brał i
czekał na niego. Wytarabaniam się więc z dwoma chlebakami pełnymi
amunicji i z trzema „giwerami” przed posterunek. Pilnowany przez
asystenta żandarma czekam na transport. Pilnują mnie pewnie dlatego,
abym teraz nie obalił południowo-pacyficzno-paryskiego ustroju.
Nagle patrzę i własnym pięknym oczom nie wierzę. Zza rogu wyłania się
mój żandarm, prowadząc rower. Podchodzi imówi do mnie:
– Idziemy.
– Gdzie znowu idziemy? – pytam.
– Na jacht. To będzie z półtora kilometra. Niewielki problem, ale krew
mnie zalewa. Wiem przecież, że żandarm robi to umyślnie, aby się na mnie
odkuć.
– Czy wasz Paryż nie dorobił się jeszcze samochodów? – pytam już
bezczelnie obwiesia, grając z kolei jemu na nerwach.
Dopowiadam: – Chętnie oddam zaprzyjaźnionemu mocarstwu jeden. Mam
akurat kilka zbędnych w garażu. Żandarm ma taką głupią minę, że nie
wiem, czy zrozumiał, co do niego mówię po angielsku. Nie chcąc
kontynuować tego przedstawienia i nie mając praktycznie innego wyboru,
wchodzę w rolę. Robię z siebie choinkę świąteczną. Jestem udekorowany
jak Che Guevara po szczęśliwym zrzucie broni z Kuby – „szatgan” na plecy,
luger na drugie ramię, rewolwer za pasek gaci, na to wszystko chlebaki z
amunicją na krzyż – jestem gotów. Specjalnie robię z siebie idiotę, bo
przecież przy tym żandarm wychodzi na jeszcze większego. Maszerujemy
przez miasto ku uciesze gawiedzi. Ja przodem, a ten dupek na rowerze za
mną. Udaję, że mi ciężko i gorąco. Idę więc wolno, tak wolno, że on nie
może normalnie jechać za mną i wywija kierownicą, aby utrzymać równowagę,
narażając się w ten sposób na utratę męskości widełkami hamulca.
Zaczynami się ta sytuacja nawet podobać, bo ulica jest wyraźnie po mojej
stronie. Tylko serce wyje z rozpaczy, że nikt nie zrobi mi zdjęcia
dokumentującego ten zwycięski przemarsz przez Paryż. Musimy obaj
stanowić groteskowy widok. On z kolei jest na tyle
inteligentny, że wie, iż niechcący wpadł we własne sidła, a rozpoczętego
przedstawienia przerwać już nie może. W końcu mam już dość tego
błaznowania. Ku uciesze mego opiekuna przyspieszam kroku. Tak docieramy
do mariny. Tu już nie mogę sobie odpuścić. Ponownie zwalniam kroku, żeby
brać żeglarska z całego świata mogła się napatrzeć, jak przyprowadziłem
żandarma w zbrojnej obstawie. Syty słodkiej zemsty, zwaliłem swój
rynsztunek na pokład. Odprawa wyjściowa odbyła się niespodziewanie
szybko.
Odprowadzani przez Jędrka, wychodzimy w morze.
W drodze na Vanuatu zatrzymujemy się na kilka godzin na wyspie Lifou (Wyspy
Lojalności), aby 3 listopada 1994 roku zaszyć się na parę miesięcy
wprawdziwej głuszy tropików. Zaczynamy od państwa Vanuatu – którego
poprzednia, bardziej znana i urokliwsza nazwa to Nowe Hebrydy… Bramy
poznania przekroczone.
Opowiadanie to pochodzi z książki autora - Mariusza Marciniaka
„W POGONI ZA HORYZONTEM”
Zainteresowani kupnem prosimy o kontakt:
Mariusz Marciniak (w Polsce)
chatka_atka@wp.pl
Józef Kołodziej (w USA)
ziut@verizon.net