Przygoda z Naturą

 IMPRESJE PACYFICZNE..
 

     Jestem na Północnym Pacyfiku w drodze z Japonii na Hawaje, prawie na samym środku trasy, czyli między nigdzie a niczym… Do najbliższego lądu mam około pięciu tysięcy metrów – ale w dół. Prowadzę trzydziestosześciostopowy jacht do Honolulu.
    Nadchodzi wieczór. Który to już na morzu? Trzydziesty, czterdziesty któryś? Poprzez męczącą jednostajność i brak punktu odniesienia wszystko traci realny wymiar. Ciągle to samo…
    09-Impresje-1Wypolerowana do doskonałości patelnia oceanu, prażona niemiłosiernym słońcem. Ciszszszsza! Taka, co nie gra, ale poraża i napawa obawą jak widok śpiącego drapieżcy. Czai się za moimi plecami, zagląda mi przez ramię do dziennika okrętowego i wtedy, kiedy gotuję wodę na herbatę. Oblepia jacht i załogę jak gęsta mgła, wciskająca się wilgocią w każdy zakamarek statku i duszy człowieka.
    Sprzymierzyła się ze słońcem, by wspólnie obrzydzić mi życie. Cisza wypala moje nerwy, a słońce dziury wmojej skórze. W żaden sposób nie da się przed nimi uciec. Zaczynam już nawet podświadomie mówić szeptem, aby tej pary – słońca i ciszy – nie drażnić.
    Pasat, stały wiatr tych szerokości, w tym roku spóźnia się złośliwie, kpiąc z moich wyliczeń i atlasów nawigacyjnych. Wiem, że musi w końcu nadejść potężnym – w pierwszych dniach – uderzeniem wiatru. Tak się dzieje od milionów lat, i tak już będzie do końca istnienia tego świata. Czekam na ten dzień z utęsknieniem. Wiem dobrze, że ten wiatr to powrót do życia z niebytu, w którym od wielu dni się znajduję.
    Na razie jednak cisza i słońce wysysają ze mnie resztki odporności psychicznej i energii fizycznej. Zaczynam zapadać w letarg obojętności, mimo wyszukiwania tysiąca zajęć, niby koniecznych do wykonania. Niby! Sam siebie przecież nie oszukam. Usiłuję wynaleźć w otaczającym mnie bezruchu coś, co ofiaruje mi jakiś punkt zaczepienia. Czuję się tym bardziej osamotniony, że gdzieś zniknęła moja rybia rodzina machi-machi, która towarzyszyła mi od wypłynięcia z Japonii. Dwa dorosłe okazy, trzymające się w bezpiecznej odległości od jachtu, i trzy małe, przebywające ciągle w cieniu kadłuba. Dzięki krystalicznej przezroczystości wody obserwowałem je godzinami, leżąc na pokładzie dziobowym, wychylony w niewygodnej pozycji za burtę. Szczególną frajdę sprawiały mi zwłaszcza te trzy małe, kiedy startowały spod dziobu  jachtu, by złapać wypłoszone naszym ruchem srebrne iskierki – narybek ryb latających. Doskonale wiedziały, gdzie – dzięki sile ciążenia – muszą opaść do wody. Czekały już tam na nie z wystawionymi pyszczkami. Były niesamowicie precyzyjne, latającemu drobiazgowi nie dawały żadnych szans. Ale to było wtedy, gdy jeszcze się poruszaliśmy. Teraz jacht unieruchomiony ciszą i unoszony tylko prądami już nie płoszył ich jedzenia, nie współpracował z nimi, więc go opuściły. Ale potem, gdy znowu ruszyliśmy w naszą daleką drogę, znów się  pojawiły i towarzyszyły nam już do samego Midway. Ciekawe, co one teraz tam robią? Może czekają, aż wyjdę na ocean? Czasami się o nie martwię.09-Impresje-2
    Ale to było później czy wcześniej? Wszelki ruch kojarzy mi się tylko z czasem przeszłym lub „życzeniowo przyszłym”.    Jednak jest ruch wokół mnie! Nie dostrzegałem go, jak się nie dostrzega rzeczy oczywistych, które towarzyszą naszemu istnieniu od zawsze.
    Ten ruch to chmury.
     Zapada noc. Chmury otaczają jacht, majacząc w ciemności odbitym światłem księżyca lub gwiazd. Nadpływają ostrożnie, zbliżają się ciekawie, jak wiejskie psy w niedzielne, letnie popołudnie – leniwe poobiedzie. Przyciąga je widok nieznanego. Może to być przechodzący drogą letnik – nowa, nieznana twarz, albo jakiś dziwoląg – taki jak ja na tym pustkowiu. Wydaje się, że chmury, podobnie jak te kundle wiejskie, są popychane mieszaniną nieodpartej ciekawości i wytresowanego obowiązku. Jednocześnie są przecież trzymane na wodzy strachu przed tym, co nowe. Przeważa jednak ciekawość nowego. Zdają się w sposób natarczywy oglądać dziwowisko zagubionego na oceanie nieruchomego jachtu. Zdają się swoje  spostrzeżenia komentować między sobą. Czasami, oburzone niespodzianym wtargnięciem intruza, puszą się, przybierają groźny wygląd. Czynią to po trosze dlatego, żeby zaznaczyć swoje niepodważalne prawo do przebywania w tym miejscu, po trosze, żeby dodać samym sobie otuchy, a może także i po to, aby postraszyć przybysza. Skupiają się wokół jachtu, umyślnie zasłaniając księżyc, pewnie po to, aby móc się z nim w skrytości naradzić. Od czasu do czasu nieco się odsuwają, aby księżyc mógł raz jeszcze oświetlić nieznajomego i – wciąż zaciekawiony – ponownie go obejrzeć. Tak jak wiejskie baby, siedzące na przyzbie, które, omówiwszy nieskończoną ilość razy „szczególnie ważne wydarzenie”, powracają do niego ponownie w nadziei odkrycia jakiegoś przegapionego szczegółu, a tak naprawdę dla zabicia nudy upływającego czasu.    Wstające słońce, a właściwie dopiero przedświt – nieśmiała zapowiedź świtania – wprawia chmury w konsternację, zapowiadając bezlitosne odarcie ich z tajemniczości, ważności, pewności siebie. W ostatnim momencie usiłują się jeszcze bronić. Podmalowują się odbitą od wody poświatą żółcieni, zanim nie wybuchną czerwienią wstydu, jakby zostały złapane na gorącym uczynku podglądania czy spiskowania. Jeszcze dają do zrozumienia, że to nie koniec, że następnej nocy powrócą, aby dokończyć obrachunku…Tymczasem słońce obnaża zaspanego krabika, który leżąc na kawałku styropianu, dryfuje z prądem wzdłuż burty jachtu. Zaintrygowany zerkam na mapę –wokół głębokości rzędu pięciu – sześciu tysięcy metrów. Skąd ta mała bieda tu się wzięła? Ten kawałek pianki uratował go zapewne przed pożarciem przez jednego z tysięcy czyhających wokół wrogów. Krabik, tak jakby usłyszał moje myśli, rzuca 09-Impresje-3się do wody, pragnąc dopaść wolno przesuwający się kadłub jachtu. Za późno, za długo się wahał. Pogodziwszy się z bezsensownością swoich wysiłków, z przerażeniem zaczyna płynąć w kierunku zbawczego płatka styropianu. Proszę Boga, żeby nie wypatrzyły go moje wielkie machi-machi, żeby mu się udało osiągnąć bezpieczną przystań… Jak bardzo w tym momencie walki o życie był podobny do mnie i mojej aktualnej sytuacji! Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało. Dopłynął do styropianu! Udało mu się! Ale na jak długo?
    Myślałem o nim, kiedy wreszcie przyszedł – potężnym podmuchem – spóźniony pasat i na oceanie wyrosły wielkie zwały wody.  Gdy obserwowałem walkę mojego krabika o przetrwanie, chmury wykorzystały okazję i przeniosły się aż pod horyzont, aby tam naradzić się nad strategią spotkań z jachtem w ciągu tej nocy. Z jachtem, który jeszcze będąc intruzem, jest przecież takim „nowym”, którego się już trochę rozpoznało. Można wobec tego traktować go z lekkim przymrużeniem oka, z nadzieją na przyszłe spoufalenie się. Na razie chmury będą tkwić w zasięgu widoczności, harde swym oddaleniem, niepewne przyszłości. Bo gdyby wiatr, jak właściciel kundlów wiejskich, pojawił się blisko, zapomną o świeżej jeszcze ugodzie i rzucą się na mnie z zębami i zaciekłością godną brytanów. Bywają jednak pośród nich wyjątki, które porażają swoją wielkością i majestatem. Pamiętam z dzieciństwa taką chmurę, uwiecznioną na świętym obrazie, który wisiał nad łóżkiem moich dziadków. Na jej tle Pan Jezus płynący łodzią, wskazujący sternikowi podniesioną ręką kierunek. Ta chmura ze świętego obrazu przytłaczała swym majestatem i ogromem nawet Syna Bożego! To była niezwykle piękna chmura. Spotykałem później, podczas swych wędrówek, różne chmurzyska, ale takiej jak ta już nigdy nie widziałem. Może to dobrze, bo, mówiąc prawdę, trochę się jej bałem.
    Niewątpliwie artysta, który popełnił tamto dzieło, zagubił się i popadł w bałwochwalstwo, pozwalając na to, aby w jego kompozycji dominował wspaniały obłok. Chyba że chmura ta miała wyobrażać potęgę samego Boga Ojca, dominującą nawet nad Synem? Trudno jednak posądzać właśnie tego artystę o takie rozumienie namalowanej przezeń chmury. Był to przecież obraz kupiony na jakimś wiejskim jarmarku. Po prostu – chmura przerosła go jako artystę!
    Moje chmurzyska usiłowały teraz robić to samo ze mną – chciały mnie przerosnąć. Nie wiedziały, że robią mi przysługę, że moja, ugotowana na prażącym słońcu, myśl oddycha ich świeżością, ożywia się ich ruchem i w ten sposób broni się przed nadciągającym szaleństwem. Tymczasem zauważam, że pod nieobecność zaprzyjaźnionej rodziny wielkich ryb w moim przyjachtowym gospodarstwie zmienił się przychówek. Ponieważ natura nie znosi próżni, miejsce królewskich drapieżników zajęła gawiedź – kilka niewielkich rybek (około09-Impresje-4 dwudziestucentymetrowych), ubarwionych w szaro-granatowe prążki. Niby robiły to samo, co młoda arystokracja – łapały wystraszony narybek ryb latających, ale już bez tej gracji, co tamte. Opadające hurmem iskierki pożywienia atakowały wilczą watahą, kotłowały się pod dziobem jak pospólstwo. Zachowywały się niby grabieżcy w pańskim domu. Nie polubiłem ich, wobec tego usiłowałem złowić jedną lub dwie na kolację. Może rzeczywiście były rybią gawiedzią, ale wystarczająco rozumną, bym musiał się zadowolić syriolem i herbatą. Trwało to kilka dni. Kiedy już prawie zdążyłem się zżyć z myślą o zmianie rybiej warty, wróciły machi-machi. Niestety, nie widziałem powrotu mojej szlachty w obejście. A szkoda! Po prostu pewnego dnia pospólstwo zniknęło, a pojawili się prawowici właściciele przestrzeni wodnej przed moim dziobem. Życie wróciło do normy. Upał! Ciszszsza!  Biorę do ręki książkę, żeby czymś zająć rozkołatane myśli. Chowam się w złudnym chłodzie cienia pod rozpiętym na bomie kawałkiem brezentu i czytam: „Nie pozwól życiu, żeby przemijało. Byłem szczęśliwy, podobnie jak jest się szczęśliwym, gdy było się z kobietą, która cię kocha naprawdę, kiedy to człowiek jest pusty, czuje, jak to znów wzbiera, już jest, i nigdy nie można tego mieć w całości, a jednak można mieć to, co jest w danej chwili, i chce się jeszcze i jeszcze więcej mieć i być, i przeżyć, posiąść znowu na zawsze; i czas się zatrzymuje, niekiedy w tak zupełnym bezruchu, że potem czekasz, aby usłyszeć, jak zaczyna płynąć, a on rusza bardzo powoli. Ale wtedy nie jesteś sam, bo jeśli ją naprawdę kochałeś szczęśliwie i nie tragicznie, ona kocha cię zawsze; wszystko jedno, kogo pokocha i dokąd pójdzie, ciebie kocha bardziej. Więc jeśli kochałeś jakąś kobietę, jakiś kraj, to miałeś wielkie szczęście, i jeśli potem umrzesz, to już jest nieważne…”. (Zielone wzgórza Afryki, E. Hemingway).
    Patrzę tępo w otaczający mnie bezruch oceanu, odkładam książkę, nie będę już dzisiaj więcej czytał. Poczekam na wieczorne chmury. To, co wokół, jest już nieważne, szczęśliwy człowieku… Jest noc, siedzę z przyzwyczajenia za bezużytecznym w naszym bezruchu sterem, a skrzydło samosteru jednostajnym poskrzypywaniem przypomina mi, że jestem dzisiaj zbędnym sternikiem. Nigdzie nie popłyniemy, zaledwie przemieszczamy się bezwolnie, niesieni prądami.
    Duchota przynosi niedawne wspomnienia z południowego Pacyfiku.    W upalny, ale wietrzny dzień wybraliśmy się z przyjacielem na zwiedzanie wysepki, przy której właśnie zakotwiczyliśmy. Mieliśmy do dyspozycji aluminiowy bączek z piętnastokonnym silniczkiem, najpierw więc postanowiliśmy opłynąć wysepkę. Po jej nawietrznej stronie, tam, gdzie fale z 09-Impresje-5pełnego oceanu atakują brzeg z rykiem, w tumanie pyłu wodnego dostrzegamy wąski przesmyk. Musi być głęboki, bo fale w tym miejscu nie załamują się tak gwatownie, więc pchamy się w niego, żeby zobaczyć, co tam jest dalej, podrapać się tam, gdzie nie swędzi. Ku naszemu zaskoczeniu przesmyk kończy się ogromną jaskinią skalną. Rozsądek nakazuje wracać, ale ciekawość poznania popycha do popełnienia głupoty, do ubarwienia sobie życia. Skradamy się powoli i wpływamy do groty, w którą wchodzą długie fale oceanicznego rozkołysu. Sklepienie mamy wysoko nad głowami, jak w Katedrze Gnieźnieńskiej, huk, szum i mlaskanie rozbijającej się o ściany fali zwielokrotnia wielowarstwowe echo. Nie to jest jednak najwyrazistszym doznaniem, najbardziej szokuje chłód, prawie zimnica, która atakuje nasze rozgrzane ciała. Wtedy nie wycofaliśmy się; mimo ryzyka dopłynęliśmy do końca jaskini, tam, gdzie sklepienie dotykało już powierzchni wody, i wróciliśmy ponownie do jaskrawego słońca. Gdyby popsuł się nam silnik, pozostalibyśmy tam prawdopodobnie do dzisiaj.
    W noc jak dzisiejsza wprowadziłbym ten jacht do takiej jaskini bez zmrużenia oka.  Ciekawe, co kieruje moje rozbełtane myśli ku niby nieistotnym zdarzeniom lub miejscom, bez udziału woli zarejestrowanym w moim mózgu. Wielokrotnie nawiedza mnie w tym czasie widok zalanej letnim słońcem uliczki dojazdowej do mojego domu w Sayreville. Nic w niej nie ma pięknego, nic też ciekawego nigdy mi się na niej nie przydarzyło. Ot, typowa brudnawa uliczka, typowej prowincjonalnej Ameryki. Mimo to widzę ją jako dobro, którego jestem pozbawiony, widzę siebie za kierownicą samochodu, skręcającego wolno w tę wypłowiałą naturalność. Nie marzy mi się mój dom, mój chłodny pokój, mój pies czy moi przyjaciele. Napada mnie widok, którego nigdy bym sam nie wymyślił jako symbolu tęsknoty czy nostalgii – widok ulicy bezwstydnie tuzinkowej i nijakiej, a na dodatek dzieje się to jakby poza mną i wbrew mojej woli li. Już dzień wcześniej zaczynam myśleć, czy będę o tym myślał ponownie jutro i pojutrze.
    Myślałem o tej uliczce jeszcze wielokrotnie, wbrew zdrowemu rozsądkowi i własnej woli. Zresztą kto tak naprawdę jest wstanie zrozumieć własną podświadomość, nie mówiąc już o kierowaniu nią? Zdaję sobie sprawę, że skojarzenia te rodzą się na podstawie kontrastu  z otaczającą mnie rzeczywistością i są powodowane brakiem zajęcia dla przypiekanego żywcem mózgu, czasami są też zrodzone przez analogię do otaczającego mnie świata. No i gdzie tu logika?    Któregoś dnia fantastycznie czerwony zachód słońca wygrzebał z mojej przyschniętej pamięci obraz i odczucia, które gdzieś zniknęły, przywalone natłokiem innych informacji, a 09-Impresje-6którego już teraz, gdy został przywołany i odświeżony, nigdy nie zapomnę.
    Było to kilka lat wcześniej, też na Pacyfiku, tyle że południowym – na Vanuatu. Płynęliśmy nocą cieśniną pomiędzy wyspami Malekula i Ambrym. Na Ambrym czynne są trzy duże wulkany – Vetlam, Benbow i Marum. Moja wachta kończyła się o czwartej rano i zmieniał mnie mało doświadczony członek załogi. Maciek po wejściu do kokpitu, w czerń nocy i na ciasnych wodach, spytał
 – Drugi, czy mógłbyś zostać ze mną jeszcze trochę, zanim się rozpatrzę w sytuacji?
 – OK.
    Zaparzyłem nam obu mocnej herbaty, „zrobiłem” pozycję na mapie i wcisnąłem się ze swoim kubkiem w fotel obok sternika…
    Po chwili noc wypełzła zewsząd, zacząłem ją widzieć i czuć. Po prawej burcie niewidoczny, ale wyczuwalny czarny masyw Malekuli, a po lewej podświetlona przemiennymi erupcjami wulkanów Ambrym. Leniwy wiaterek i morze gładkie jak jezioro. Sielanka. Nagle jacht przysiadł, jakby morze zassało kadłub i zadrżał. Prawie jednocześnie oślepił nas biały błysk, który po chwili zamienił się w czerwień, by zgasnąć żółcią w gulgocącym łoskocie. Pewnie wulkany wystąpiły w diabelskim trio, wszystkie naraz. Potem nastąpiła cisza i przykryła nas jeszcze bardziej czarna noc. Widocznie zadowolone z siebie kratery odpoczywały i zbierały siły, bo bulgotały tylko, podświetlając krwawo od czasu do czasu wiszącą nad nimi chmurę wulkanicznego pyłu.
    Po jakimś czasie zawisłem w niebycie, oderwany od rzeczywistości. Tak jakbym obserwował siebie i otaczającą mnie panoramę z pozycji widza. Przecież tu się nic nie zmieniło od milionów lat. Jest dokładnie tak samo, jak było sto, pięćset czy sto tysięcy lat temu. A może to właśnie jest ten realny świat, a nie wczorajszy port, wypełnianie dziennika, kłopoty? Może to jest właśnie ten punkt odniesienia do mojego – do naszego – bycia?
    Wtulony w fotel czekam, co będzie dalej. Dinozaur wystawi łeb z czarnej wody obok jachtu, by fosforyzującą strugą okrążyć nas i zniknąć bezgłośnie? Z odległego lądu dobiegnie ryk polującego gigantycznego gada?
    Wulkany starają się dopełnić takie właśnie wrażenia, dając muzyczny podkład pomruków, stęknięć i pojękiwań, barwiąc nierealną poświatą tę czarną dziurę przemijania. Wsiąkamy w nią i trwamy w tym osobliwym czasie zatrzymanym. Doświadcz09-impresje-7am pełnego poczucia lewitacji, zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Ten stan zagubienia trwa długo, tracę poczucie czasu, by powróciwszy ponownie do rzeczywistości, zobaczyć siebie wtulonego w fotel z ciągle pełnym kubkiem zimnej już herbaty…
     I w końcu nadszedł ten dzień, który w mojej wyobraźni miał nigdy nie nadejść. Nad ranem, już sam nie wiem którego dnia, dwudziestego drugiego czy trzydziestego, obudził mnie ruch jachtu, a potem śpiew wiatru w olinowaniu. Ocean był jeszcze spokojną taflą wygładzonej wody, jeszcze nie zdążył się podnieść grzywaczem, ożył jedynie zmarszczką drobnej fali zacinanej wiatrem. Przyszedł spóźniony o trzy tygodnie pasat, przyszedł tak, jak zapowiadają to mądre księgi – świtaniem grzmiał już regularną dziewiątką w skali admirała Beauforta, by po dwóch dniach uspokoić się do poczciwej piątki, wystarczającej jednak, aby wygnać z głowy wszelkie filozoficzne impresje i kazać wziąć się do przyzwoitej marynarskiej roboty.
    Przyszedł na czas, bo moja załoga, mój statek, także i ja już bardzo potrzebowaliśmy lądu. 

Opowiadanie to pochodzi z książki autora - Mariusza Marciniaka
„W POGONI ZA HORYZONTEM”

   Zainteresowani kupnem prosimy o kontakt:
   Mariusz Marciniak (w Polsce)   chatka_atka@wp.pl
   Józef Kołodziej (w USA)   ziutek1945s@gmail.com
 

OSTATNIE ARTYKUŁY:

  Atlantis Na Rafie
 Bizony w Pensylwani
 Tana - W Pogoni za Horyzon...
 Kava - W Pogoni za Horyzont...
 Grenadyny - Wyspy Korzenne
 Rafa W Drodze Do Moreseby
 Okrutne Morze
 Paryż Pacyfiku
 Skwierczący Nowy Rok
 Papau - Nowa Gwinea
 Curry i Kawa z Mlekiem
 Pirat...
 Impresje Pacyficzne