Czarny wtorek
Jesteśmy w drodze z wyspy Gomwa, gdzie zatrzymaliśmy się na noc.
Zmierzamy do Port Moresby, zatrzymując się po drodze w ciekawszych
miejscach dla zaspokojenia ciekawości lub tylko na noclegi. Zwykle
kotwiczymy na noc, mimo poganiającego nas bicza czasu. Żeglowanie bowiem
po zmroku wśród labiryntu raf, który nas otacza, jest wręcz niemożliwe.
O brzasku odchodzimy z kotwicowiska przy wyspie Gomwa. Włączamy
silnik i pomalutku płyniemy, trzymając się wodnych ścieżek, prowadzących
pomiędzy otaczającymi nas rafami koralowymi. Denerwuje takie pływanie –
wszystkie oczy na pokład!, a nawet jedna para na maszt! Mimo takiej
mobilizacji około południa wpływamy w ślepą uliczkę i musimy mozolnie
wycofywać się „zadnim parachodom”, aby szukać otwartej przestrzeni.
Zmęczeni wypatrywaniem podwodnego niebezpieczeństwa, rzucamy kotwicę
przy wyspie Boirama, w miejscu, które wydaje się nam w miarę bezpieczne.
Jest godzina 18.10. Przegryzamy kolację. Chwilę później, po wyznaczeniu
wacht kotwicznych, każdy wali się jak kłoda do swojej koi. Jesteśmy
zmęczeni nie tyle fizycznie, ile psychicznie. Daje znać o sobie
długotrwałe napięcie. Praktycznie wszyscy przez cały dzień jesteśmy na
pokładzie. Już bardzo tęsknimy do otwartego oceanu. Powrócą wtedy i
wieczorne gawędy, i herbatki nocne, i leniwe drzemki w ciągu dnia. Na
razie śpimy z otwartymi oczami.
Parę minut po czwartej nad ranem budzi mnie rumor łańcucha kotwicznego;
prawie natychmiast wyrywa nas z koi uderzenie stępki jachtu
o rafę. Ledwie mieścimy się w zejściówce, której dopadamy niemal
jednocześnie. Na dworze ciemna noc i szkwał, zacinający oślepiającym
deszczem. To typowa sytuacja w tym rejonie o tej porze roku. Natychmiast
zdajemy sobie sprawę z tego, co zaszło: wiatr odkręcił się o sto
osiemdziesiąt stopni, powodując powleczenie kotwicy. Bezbronny jacht
dociskany jest teraz do raf otaczających – tak jeszcze niedawno
bezpieczny – zawietrzny brzeg czającej się w mroku wyspy. Wszystko
odbyło się wciągu kilku sekund. Uderzenie szkwału, który przeradzając
się w ciągły, narastający powoli wiatr, szybko podnosi falę, która na
swej drodze napotyka unieruchomiony kadłub statku. Zwały napierającej
wody unoszą go ku górze, aby po chwili, po przejściu fali, z impetem
cisnąć pięćdziesięciotonowym jachtem o beton rafy pod stępką.
Włączamy silnik. Wykorzystując jego sto koni mechanicznych, usiłujemy
wybrać łańcuch kotwiczny. Jednocześnie wywozimy bączkiem kotwicę rufową
i – poprzez system bloków – ją wybieramy. Powinno to zapobiec dalszemu „przyklejaniu”
się jachtu do rafy i zmniejszyć amplitudę ruchów kadłuba, który nie
powinien już tak bardzo tłuc o dno.
Teraz mamy chwilę czasu na zastanowienie się nad naszą sytuacją i
opracowanie strategii dalszego postępowania. Wygląda to wszystko bardzo
źle, istnieje realna możliwość utraty statku. Zagrożenie naszego życia
jest minimalne. Po zmianie kierunku wiatru znaleźliśmy się przecież po
nawietrznej stronie wyspy. To, co zapędziło w tarapaty nasz stateczek,
stanowi ratunek dla jego załogi. Jesteśmy poza zasięgiem głównego
przyboju, a ten wtórny, łamiący się na samym brzegu lądu, nie powinien
zamienić nas w befsztyk tatarski. Jestem przekonany, że w tamtym
momencie nikt z nas nie myślał o tym w taki sposób. Do naszej
świadomości nie docierała myśl, że możemy opuścić jacht. Podświadomie
wiedzieliśmy, że damy sobie radę i uwolnimy się z pułapki. Trudny
problem stanowiła panująca ciemność i oślepiający deszcz. Ale był też
pozytywny element w trudnej sytuacji – temperatura powietrza, która nie
stanowiła dodatkowego zagrożenia dla woli walki, przeciwnie, dawała
komfort fizyczny.
Sprawdzamy dokładnie jacht od środka. Jak na razie nie widać żadnych
uszkodzeń kadłuba, nie stwierdzamy też przecieków. Wydobywamy ze
schowków zapasowe liny i rezerwowe kotwice. Niepostrzeżenie
nadchodzi
świt i, jak na zamówienie, przestaje padać. Wiatr także wyraźnie słabnie,
wobec czego i jacht mniej intensywnie tłucze dnem o rafę.
Jest już na tyle widno, że możemy dokładniej się zorientować w
sytuacji. Jurek decyduje, żeby bączkiem z dziobu wywieźć dodatkową
kotwicę, która będzie odciągała nas od rafy. Zanim uporaliśmy się z tym
zadaniem, słońce zawędrowało już wysoko, zrobił się jasny dzień. Po
naradzie schodzę pod wodę, aby ocenić sytuację. Niestety, jest niewesoło.
Stoimy na uskoku rafy, jak model statku na regale – tuż na jego
krawędzi. Wzdłuż lewej burty mamy płytką rafę, a wzdłuż prawej – głębszą
wodę. Gdybyśmy zdecydowali się zejść z tej skalnej półki, musielibyśmy
przeskoczyć barierę z rumowiska wapnia. Oglądam szczegółowo kadłub,
uderzający w dalszym ciągu o dno, choć już z mniejszym impetem.
Stwierdzam ubytki w uszczelnieniu między deskami poszycia. Głównie
między stępką a stalowym balastem jachtu. Po wyjściu na powierzchnię
odpływam kawałek dalej, aby z odległości lepiej ocenić sytuację. To, co
widzę, napełnia mnie grozą. Nienaturalnie pochylony maszt, rozgardiasz
na tak niedawno sklarowanym pokładzie, na burcie zwisające w bezładzie
liny, targany falami kadłub stateczka…
Widziałem kiedyś tonącego w bagnie konia, który w przerażeniu rzucał
się we wszystkie strony, straszliwym natężeniem sił wynosił głowę ponad
powierzchnię, by po chwili bezsilnie pogrążyć się ponownie w otchłani.
Jednak potężna wola życia i przerażenie dodawały mu sił, ponawiał
kolejne próby wyswobodzenia się z topieliska. Bijąc kopytami i
wyciągając szyję, wynosił się już z topieli prawie do połowy ciała, by
ponownie opaść w błoto…. Patrząc na nasz jacht, widziałem tamtego
konia walczącego o życie. Z tym, że jacht chciał się wyswobodzić z
uścisku lądu – chciał powrócić na morską głębię. Podobnie jednak jak
tamten koń walczył o życie, wznosił wysoko dziób na fali, już prawie
płynął, już drgnął, już poderwał się, aby po przejściu zwaliska wodnego
runąć bezsilnie na rafę. Niemal słyszałem jego ciężki, chrapliwy oddech,
z jakim oczekiwał na następny zryw. Tak jak z tonącego konia każdy
kolejny zryw do walki o życie wysysał resztki sił, tak też każdy kolejny
zryw jachtu groził połamaniem jego żeber. Zarówno koniowi, jak i
jachtowi groziło największe niebezpieczeństwo – śmierć.
Okrzyki na jachcie przywróciły mnie do rzeczywistości. Po dopłynięciu
do burty i wejściu na pokład zrelacjonowałem kapitanowi swoje
spostrzeżenia. Po naradzie postanawiamy cofać się – czyli wracać na
głęboką wodę tą samą drogą, jaką zostaliśmy tu
zagnani. Nie mamy takiej możliwości, aby unieść pięćdziesiąt ton masy
jachtu i przesadzić go przez próg, który oddziela nas od głębokiej wody.
Jurek, pracując silnikiem „cała naprzód!”, za rufą, w rumowisku korala,
drąży kanał. Cofa się weń, wybiera luz na linach kotwicznych i powtarza
ten manewr dalej. Ja zaś nurkując, odwalam ręcznie większe bryły
odłupanego koralowca, których prąd wody, wywołany obrotami śruby, nie
jest wstanie przesunąć. Trwa to przez jakiś czas. Wpewnym momencie po
wynurzeniu się na powierzchnię dla nabrania oddechu słyszę ścinające
krew w żyłach wołanie: „bierzemy wodę!”. Wskakuję na pokład, aby się
przekonać, że mamy tej wody już bardzo dużo – w kabinie pływają podłogi,
wyrwane z zamocowań na skutek wyporu zbiorników! Andrzej, który dokonał
tego odkrycia, już walczy z uruchomieniem pomp. Na szczęście działają,
mimo że akumulatory są prawie pod wodą. Jeśli zabraknie nam prądu i
staną pompy – jacht jest stracony. Znając podstawową zasadę pompowania:
„nie ma tak wydajnej pompy, jak wystraszony człowiek z wiadrem”,
chwytamy za wiadra z wielkim zapałem. Po kilkunastu minutach sytuacja
jest na tyle opanowana, że mamy osuszony przedział akumulatorów. Andrzej
dalej walczy, żeby nie dopuścić do zwarcia w instalacji elektrycznej.
Wraz z nastaniem pełnego dnia na skałkach wyspy gromadzą się krajowcy,
dla których stanowimy zapewne wielką atrakcję. Można przypuszczać, jak
bardzo ślinka im leci na tak łakomy kąsek, znajdujący się w zasięgu ręki.
Przecież gdyby jacht rozbił się doszczętnie na otaczających wyspę rafach,
wszystko należałoby do nich, a my powinniśmy się cieszyć z wyniesienia
głów w całości. Nie mamy przecież innego wyjścia – musimy ich prosić o
pomoc. To znaczy, dać im wiadra i…porządnie ich wystraszyć, aby w ten
sposób uzyskać maksymalną wydajność przepływu wody za burtę. Przystają
na naszą prośbę z entuzjazmem. Uczciwie trzeba przyznać, że pracowali
jak diabły, i to bez straszenia.
Mamy chwilę oddechu, zwołujemy więc ponowną naradę, bo wydaje się nam,
że przyjęta strategia cofania się jest zbyt czasochłonna. Kadłub, mimo
że wiatr się uspokoił i fala zmalała, może tego nie wytrzymać, a jeśli
przecieki się zwiększą, to stracimy jacht. Jest odpływ i woda opadła o
około pół metra. Ponownie skaczę za burtę, żeby znaleźć jakąś
alternatywę, a co najważniejsze, szybsze wyjście z pułapki. Penetrując
dno wokół, stwierdzam, że przy pewnym nakładzie pracy „pogłębiarskiej”
można się pokusić o rozwalenie kawałka „murku” na skraju półki, na
której stanęliśmy. Jeśli to się uda, można będzie z niej ściągnąć jacht
w układzie w skos – do przodu. Tym razem nurkuję w towarzystwie Jurka i
objaśniam mój plan. Dostaję zgodę na próbowanie. Wyłamując głowy
koralowca w odległości około dwóch metrów przed dziobem, robię dość
dużą dziurę w barierze na krawędzi uskoku. W tym czasie koledzy razem z
tubylcami wywożą w tym kierunku, choć bardziej prostopadle do osi
kadłuba, dodatkową kotwicę. Z jej pomocą, a także silnika, będziemy
usiłowali „zeskoczyć” z półki. W końcu wszystko jest gotowe. Zaczynamy
operację. Pozostaję pod wodą, żeby obserwować poczynania jachtu.
Silnik wyje na najwyższych obrotach, śruba napędowa plecie wspaniały
warkocz wyciśniętego z wody zbąbelkowanego powierza. Jacht lekko drga i
unoszony falą przeskakuje po kilka centymetrów do przodu. Nagle wszystko
staje. Wychylam głowę nad wodę. Andrzej informuje mnie, że kotwica nie
trzyma, podciągnęli już ją pod dziób. Nie widziałem tego, przebywając
pod wodą, bo trzymałem się bliżej rufy. Ponawiają wywiezienie kotwicy, a
ja w tym czasie sprawdzam, czy się nie cofamy. Na szczęście nie. Jachtem
dalej tłucze o dno, kiedy słucha się tego pod wodą, odnosi się wrażenie,
że to jęki kopanego kontrabasu. Najważniejsze, że te wywalczone
kilkanaście centymetrów, zbliżających nas do wolności, wciąż jest nasze!
Ponownie wszystko gotowe. Powtarzamy operację od nowa. Skutek ten sam.
Kilka centymetrów do przodu i kotwica ponownie znalazła się pod dziobem.
Trzeba coś zrobić, żeby ta cholera trzymała dno. Wychodzi na to, że
awansowałem na nurka operacyjnego. Nie narzekam. Choć przeżarte nikotyną
płuca charczą przy każdym wdechu, jest tu przynajmniej chłodno, nie tak
jak na powierzchni, gdzie koledzy wypruwają sobie żyły wskwierczącym
słońcu.
Jest już chyba południe. Penetruję dno w miejscu, gdzie ma leżeć
kotwica. Kląć mi się chce, jak dorożkarzowi na kobyłę. Dno unosi się w
stronę jachtu dość stromym stokiem, który wygląda jak plaża w Chałupach
– śliczny biały piaseczek przeorany dwiema bruzdami przez naszą kotwicą
w poprzednich, nieudanych próbach. Po dłuższych poszukiwaniach znajduję
potężną głowę korala, wystającą z tej podwodnej pustyni. Jest położona w
linii pracy kotwicy, ale dość daleko, nie jestem pewien, czy starczy nam
liny i łańcucha kotwicznego. Melduję o wszystkim na pokład i wracam znów
nad znalezisko, żeby pokazać, gdzie mają rzucić kotwicę – przy głowie
korala. Andrzej z krajowcami dowożą kotwicę i wywalają ją z bączka we
wskazanym miejscu. Liny na szczęście starczyło. Teraz zabawa się kończy,
a zaczynają schody. Muszę zanurkować i zaczepić łapy kotwicy w jakiejś
rozpadlinie koralowca. Niby nie jest głęboko, tak na oko ze cztery–pięć
metrów, ale przecież siedzę już w tej wodzie parę godzin i jestem
potwornie zmęczony. Gwiżdżąc jak lokomotywa pod semaforem, biorę kilka
głębokich wdechów, aby dotlenić resztki płuc, i schodzę do dna, żałując,
że nie mam jakiegoś ciężarka, który by mnie szybciej dociągnął.
Oszczędzając energię, wtykam kotwicę w rozpadlinę. Widzę kątem oka, że
łańcuch nie leży tak, jak powinien. Resztkami
sił wpycham się między niego a koral i umieszczam łańcuch we właściwym
miejscu. Wiem, że drugi raz już nie dam rady powtórzyć tego nurkowania.
Nie sprawdzając roboty, którą wykonałem, wiosłując całym ciałem, pcham
się ku powierzchni. W krystalicznej wodzie widzę nad sobą światło słońca
i błękit nieba. Następuje dziwna sytuacja: narasta we mnie przemożna
chęć nabrania w płuca oddechu… Przez chwilę robi mi się lekko i błogo na
duszy… Wyskakuję na powierzchnię chyba do połowy ciała, wbijam zęby w
atmosferę, zasysam ją zachłannie i szeroko, aż pod bieguny!… Krew leci
mi z nosa. Zapewne przez to dzisiejsze kilkugodzinne moczenie się i
przez nerwy zapomniałem doszczętnie, że przebywam przecież w królestwie
rekinów. Dopływam szybko, na bezdechu, do burty i drapię się na pokład,
na który walę się bez czucia. Koledzy, omijając moje zwłoki, ciągną na
windzie kotwicznej metry liny i łańcucha. Nie jestem w stanie im pomóc,
bo delektuję się smakiem poszczególnych atomów tlenu i azotu, przeżuwam
je, każdy osobno i w różnej kolejności. A wokół mnie rośnie bajorko krwi.
Jak na krew z nosa, jest jej stanowczo zbyt dużo. Obmacuję swoje cielsko.
Zauważam jego znaczny ubytek w okolicy prawego biodra. No, może troszkę
niżej, o tyle niżej w każdym razie, że nie będę mógł się chwalić tą
bohaterską blizną przed dziewczynami. Przynajmniej nie przed wszystkimi.
Nagle czuję drgnięcie jachtu pode mną, zrywam się, żeby zobaczyć
ostatni akt naszej niewoli. Wibrujący od napięcia łańcuch kotwiczny
nagle wiotczeje i jacht ze stęknięciem, obalając na pożegnanie – jakby
pogardliwym kopniakiem – potężny kawał korala, ześlizguje się na głębszą
wodę. Kołysze się zmęczony, ale zadowolony tym wyrwaniem się z upodlenia.
Nie czekając, wybieramy kotwicę i uciekamy w naprawdę bezpieczne miejsce,
uwożąc ze sobą tubylców i ich przywiązane do burt pirogi. Ponieważ pompy
zęzowe dają sobie radę z napływającą do kadłuba wodą, po ponownym
zakotwiczeniu żegnamy się z nimi. Za pomoc obdarowujemy ich workiem ryżu,
konserwami i podkoszulkami. Są zachwyceni, zwłaszcza konserwami, które
są dla nich rarytasem. Muszę powiedzieć, że byli to wyjątkowo honorowi
ludzie. Mimo rozgardiaszu, jaki panował w czasie akcji
ratowania
jachtu, niczego nam nie ukradli. W Nowej Gwinei, gdzie kradzież jest
sportem narodowym, zakrawa to na cud. Cześć im za to.
Czas na uszczelnienie jachtu, bo woda cały czas napływa do środka.
Pompy muszą pracować non stop. Tym razem Andrzej i Maciek przejmują
obowiązki nurków awaryjnych. Pianka PCW i specjalna szpachlówka
epoksydowa uszczelniają otwór, który powstał między plankami poszycia.
Mieliśmy szczęście, że nasz jacht był drewniany, żaden plastikowy nie
wytrzymałby takich ciosów i pozostałby na tych rafach na zawsze. Andrzej
z Maćkiem pracują pod wodą, Jurek miesza im epoksydy, a ja wracam do
szeregu i do kambuza. Nie jedliśmy nic już prawie dobę. Gotuję michę
naszego ulubionego makaronu z ruską tuszonką. Mimo zmęczenia sprzątamy
cały jacht. Jakoś nie możemy się rozejść do koi. Zasiadamy w kokpicie,
milczenie przerywa wystąpienie Jurka-kapitana:
– Dziękuję, panowie. I wystarczy. Znowu dobrze nam być razem.
Rankiem następnego dnia odchodzimy w kierunku cieśniny China. Naprawy
wykonane przez Andrzeja i Maćka wytrzymały aż do Australii.
✧✧✧
A ten koń na bagnie też nie utonął. Okoliczni chłopi wyciągnęli go
powrozami z topieliska.
Opowiadanie to pochodzi z książki autora - Mariusza Marciniaka
„W POGONI ZA HORYZONTEM”
Zainteresowani kupnem prosimy o kontakt:
Mariusz Marciniak (w Polsce)
chatka_atka@wp.pl
Józef Kołodziej (w USA)
ziut@verizon.net