Przygoda z Naturą

SKWIERCZĄCY NOWY ROK

   Wyspy Salomona
   24 grudnia 1994
    Święta Bożego Narodzenia ‘94 spędziliśmy w Honiarze na wyspie Guadalcanal położonej w archipelagu Wysp Salomona. Dotarliśmy tam na dwa dni przed Wigilią, po wspaniałej żegludze z Ugi przez Malaitę. Wyspa Malaita dostarczyła nam wrażeń. Szliśmy wewnętrznym przejściem, między głównym lądem a mniejszymi wysepkami rozsianymi wzdłuż brzegu. Chwilami przypominało to żeglugę po rzece.
    Same święta minęły w rodzinnej atmosferze. Wizytowali nas Rosjanie, Australijczycy, Niemcy i inne nacje. Najmilej było nam z Rosjanami, których rybacka baza – zamrażalnia „Wostocznyj Biereg” – zajmująca się skupem tuńczyka, stała na kotwicy na redzie portu. To jednak bratnie, bliskie nam dusze. Obdarowali nas worami najlepszych na świecie konserw – tuszonką, która jeszcze pół roku później uruchamiała naszą wdzięczną o nich pamięć
    Wigilię urządziliśmy w polskim stylu, jak to było oczywiście możliwe. Temperatura pod pokładem dochodziła do czterdziestu stopni Celsjusza. Gotowaliśmy więc rzeczywiście w pocie czoła. Na wigilijnym stole mieliśmy prawie wszystkie tradycyjne potrawy, z kapustą z grochem przede wszystkim. Mimo tych kulinarnych osiągnięć nie były to jednak wesołe święta. Trudno je obchodzić w scenerii tropiku, tak przecież odmiennej od scenerii polskiego Bożego Narodzenia, głęboko zakodowanej w naszej mentalności. Niewiele pomoże celebrowanie naszych narodowych przyzwyczajeń i tradycji. Wręcz pogarsza to nastroje. Nigdy przecież erzac nie będzie godzien oryginału, bywa, że przybiera wręcz groteskowy wymiar. Jak dziecięca zabawa w sprzedawczynię i klientów w wyimaginowanym sklepie.
    Już wkrótce moje wątpliwości miały się potwierdzić. Życie trzeba brać takim, jakim ono jest. Nie warto upychać chciejstwa w realia, k01-Wyspy Salomonatóre do nich w żaden sposób nie przystają. Przywiędła namiastka choinki będzie zawsze jedynie żałosną namiastką.
    Z Honiary wyszliśmy 26 grudnia. Po czterech dniach żeglugi przy słabych i zmiennych wiatrach docieramy do portu Yandina na Wyspach Russella. Dlaczego właśnie tam?
    Znajdowaliśmy się w zagubionym kotłowisku wysp i wysepek odciętych od cywilizacji. Było nam zupełnie obojętne, gdzie powitamy Nowy Rok 1995. Jak to się zwykle zdarza, zadecydował o tym przypadek.    Idąc „na nos”, wchodzimy w cieśninę Sunlight, między wyspami Mbanika i Pavuvu, a przeciskamy się przez nią tylko dlatego, że jej nazwa jest urocza – Cieśnina Słonecznego Światła. Widoki zapowiadają się równie piękne. Jest tak ciasno, że prawie ocieramy się o brzegi i czujemy zapachy mijanych osad. W pewnym momencie dopada nas wioskowa piroga z dwoma młodzieńcami, którzy oferują interesujące rzeźby z drzewa mahoniowego. Kupujemy parę za kilka litrów benzyny i dwa podkoszulki. Zmęczeni handlem, zaczynamy pogawędkę z tubylcami. Namawiają nas na wejście do Yandiny, o której czytałem wcześniej w mojej morskiej Biblii – czyli w South Pacyfic Handbook. Wiem, że jest tam pozostałość klubu oficerskiego z czasów drugiej wojny światowej z basenem, kortem tenisowym i co najważniejsze, z barem – jedynym miejscem, gdzie sprzedają piwo. Ten raj nazywa się Mbanika Club. Nie bardzo dawaliśmy wiarę informacjom z mojego przewodnika, bo wcześniej już nieraz przekonaliśmy się o jego wątpliwej aktualności. Młodzieńcy z entuzjazmem potwierdzają istnienie tych wszystkich wspaniałości. W tej sytuacji decyzja może być tylko jedna. Kierunek – zimne piwo. Decyzję tę kapitan przyklepuje stosownym rozkazem, a my rzucamy się do pracy jak szaleńcy.
    Podchodzimy do na wpół zawalonego betonowego pomostu tuż przed sylwestrowym południem. Skwierczący upał utrudnia klarowanie jachtu, a po jego ukończeniu wyrzuca mnie z kuszą za burtę. W cieniu zawalonego pomostu szukają chłodu wielkie ryby, zaczynam więc polowanie. Po godzinie morderczej walki daję sobie jednak spokój. Kilka ryb śmiertelnie nastraszyłem, a grupkę tubylczych nastolatków naraziłem na uduszenie się ze śmiechu. Podwodne polowania to nie jest chyba to, co potrafię dobrze robić. Gramolę się na jacht, zachęcany okrzykami przyjaciół gotowych do zwiedzania wyspy, a zwłaszcza baru w Mbanika.
    Widać, że kiedyś musiało tu tętnić życie w dobrym amerykańskim wydaniu. W1943 roku Amerykanie założyli tu dużą bazę lotniczą. Wybudowano dwa pasy startowe oraz zaplecze socjalne. Wszędzie widać dawno miniony przepych – sadzone pod sznurek palmowe aleje, prawie wiktoriańskie rezydencje i gustowne domki. Wszystko to znajduje się w opłakanym stanie, zapuszczone, przez lata zdewastowane, rozkradzione. Typowy obrazek na tych archipelagówach – pogarda nuworyszy dla najeźdźców okazywana przez niszczenie tego, co po nich zostało. Lub po prostu typowa dla ludów tropiku abnegacja. Jest jednak jeden element pozostały po białych, którego nie sposób zniszczyć. Piękna uroda tubylców, niespotykana na innych wyspach, niewątpliwie rezultat socjalizacji jankeskich wojowników z tutejszymi panienkami.
   Przedzierając się przez upał, podtrzymywani wizją zimnego piwa, docieramy wreszcie do klubu. Kort tenisowy zniknął już dawno, w basenie rośnie całkiem ładny gaik palmowy, a o świetności baru świadczy już tylko portret Królowej Matki, obsrany przez pokolenia much. Czarę goryczy przelewa wiadomość, że piwo podają dopiero od godziny szesnastej! Wracamy na jacht, obrażeni na klub i cały świat, z mocnym postanowieniem zorganizowania sylwestra na własnym pokładzie, we własnym, sympatycznym przecież gronie. Wyciągamy luksusowe zapasy. Przyrządzany sałatkę z tuńczyka oraz warzywną. To nic, że mamy już tylko słodki jak miód majonez, szatański wymysł australijskiego przemysłu spożywczego, ale szef wydobył butlę dobrego burbona, chowaną na tę właśnie, sylwestrową okazję. Sałatki deponujemy do lodu, załatwionego w wytłaczarni kopry, żeby się przegryzły, sami zaś, już lekko przegryzieni burbonem, zaczynamy łaskawszym okiem patrzeć na otaczający nas świat. Ponownie nawijamy na nogi drogę prowadząca do piwa i do portretu królowej. Przy wejściu do klubu czarniawy syn jakiegoś szeregowego Johna kasuje od nas po pięć ojcowych, amerykańskich dolarów, za samą przyjemność spoglądania na portret królowej. Jednak bystrzejszy od niego kelner, wietrząc zarobek życia, przeprasza nas za nieporozumienie i oddaje pieniądze. A może obaj grają w te same klocki, chcąc nas rozmiękczyć? Jest zbyt gorąco i ponad wszystko pragniemy napić się piwa, by „chcieć w ogóle chcieć” wgryzać się w ich gierki. Tutejsza rzeczywistość dopada nas ponownie pod postacią dwóch wiadomości – złej i dobrej. Zła – lodówka popsuła się dwa lata temu i piwo jest, ale ciepłe. Dobra – mają amerykańską whisky White Label, oczywiście też ciepłą. Są zbyt leniwi, żeby przynieść lodu z wytłaczarni kopry, gdzie zdobyłem go bez trudu. Pięć dolarów rozwiązuje problem transferu lodu z oddalonej o pięćdziesiąt metrów fabryczki do naszych szklanek. Życie znowu nabiera barw, ale szybko je gasi przybycie celnika, który odprawiał nas na tej wysepce. Bezceremonialnie przysiadł się do nas i jednoznacznym gestem postawił na stole pustą butelkę. Miało to niby oznaczać, że fajnie by mu było, gdybyśmy w to święto trochę mu do tej butelki odlali z naszych alkoholowych zasobów. Butelka była po…Wyborowej – ma-de in Poland! Dostał jednak to samo, co królowa od much. Nie lubimy tak na wydrę! Dopijamy nasze piwa, zabieramy kilka butelek ze sobą i zniesmaczeni wracamy do jachtowego burbona.
     Szybko robi się ciemno i troszkę chłodniej, więc szykujemy naszą biesiadę i wynosimy się z nią na pokład. A tam czeka nas niespodzianka – dziesiątki oczu wpatruje się w nasze talerze. Nie wiadomo skąd pojawiła się przy jachcie spora grupka młodzieży. Rozsiedli się na pomoście, traktując pokład jachtu jak scenę teatru, a nas jak przednich aktorów. Głupio tak jeść na oczach gawiedzi. Dzielimy się więc z czarnymi bliźnimi tym, co mamy, zresztą ku ich wielkiej radości. W nas także wstępuje jakieś dziwne zadowolenie. Ponieważ nasza skromna wieczerza już dawno zniknęła w gardzielach publiki, co chwilę któryś z nas nurkuje do kambuza i przynosi stamtąd nowe wiktuały. Natychmiast kumplujemy się z gromadą. Wśród niej są dwie śliczne dziewczynki w wieku mojej córki, pokazuję im jej zdjęcia. Któraś pyta, czy może sobie zatrzymać jedno z nich na pamiątkę, a mnie robi się jakoś wilgotno pod powiekami. Aby uniknąć kompromitacji, schodzę do kabiny i wyciągam z wora ciuchowego najładniejsze fatałaszki, jakie mamy, i ofiarowuję dziewczynkom. Biorą z za03-Mbanika Clubwstydzeniem i natychmiast znikają, jakby w obawie, żebym się nie rozmyślił. „Worami ciuchowymi” nazywamy kilka worków przeróżnej odzieży (głównieT-shirtów), które za parę dolarów nabyliśmy jeszcze w Australii, w tamtejszym Caritasie. Była to najlepsza inwestycja w naszym życiu, bo pieniądze niewiele na tych archipelagach znaczą, natomiast szmatki stanowią ich doskonałą namiastkę w handlu wymiennym. W pewnym momencie przybyła na pomost młodociana wioskowa orkiestra i bal zaczął nabierać właściwego tempa. Śpiewają piękne, nostalgiczne pieśni, a my wtórujemy im na bębenkach, nabytych na jakiejś innej wyspie archipelagu i śpiewamy nasze kolędy. Robi się swojsko, wcale nie żałujemy, że nie zostaliśmy w klubie. Jakiś czas później spostrzegam na pokładzie starszego krajowca, który żywo dyskutuje z Jurkiem, podchodzę i pytam, czy są jakieś problemy.
  – Wręcz przeciwnie – objaśnia sytuację Jurek. – To jest ojciec tych dwóch obdarowanych dziewczynek. Rozczulony naszą dobrocią, zaprasza nas do swojej wioski na tę sylwestrowa noc. Nasz nowy gość zapewnia, że możemy kotwiczyć bezpiecznie tuż przy wsi. Deklaruje również, że popłynie z nami jako pilot. Ponieważ to tylko kilkaset metrów, decydujemy się na tę wycieczkę. W drodze dowiaduję się, że pannice noszą imiona Barbara i Hui, on, ich ojciec, nazywa się Kelly Bou, a przy ognisku oczekuje na nas cała rodzina. Docieramy na kotwicowisko przed jedenastą, szybko ładujemy do bączka podarki dla domowników i płyniemy do widocznego z oddali ogniska, przy którym rozsiadła się na matach rodzina i przyjaciele Kelly’ego. Widać, że czekają z biesiadą na nas, bo z rusztu nad mniejszym ogniskiem wali podejrzanie duży dym, a głowa rodu w pośpiechu dopełnia ceremonii zapoznania towarzystwa. Zasiadamy na przygotowanych dla nas matach i zaczynamy ceremonię jedzenia i picia. Młodsza z dziewczynek, Hui, siada obok mnie i dba o mój talerz, którym jest liść palmowy. Oczywiście, najlepsze kąski mięsiwa podają najpierw nam, spożywamy je, nawet się nie zastanawiając, z czyich gnatów je zdarto. I tak nie mamy wyboru. Mała przechera, Hui, pokazuje mi śliczną, roześmianą dziewczynę w wieku około osiemnastu lat. Oznajmia, że to jej siostra i że jeszcze nie ma męża. Udając, że nie rozumiem tych podchodów, pytam:
 – No to co z tego. Mam jej przysłać jakiegoś kawalera z mojego kraju?
 – Nie, ty się z nią ożeń.
 – Ja jestem dla niej za stary, nie będzie mnie chciała.
 – Chce, już z nią rozmawiałam.
 – A jak ją przekonywałaś?
 – Powiedziałam, że jak się z nią ożenisz, to zabierzesz ją do Ameryki, ona będzie tam miała dobrze i będzie mi przysyłać takie kolorowe sukienki, jakie dostałam od ciebie.
 – Dobra, pogadam z nią.
 – Nieeee! Musisz pogadać z ojcem! Tego wolałem za wszelką cenę uniknąć. Obiecałem więc małej, że zrobię to jutro rano, przed odpłynięciem.
    Tymczasem stary Kelly polewał nam sowicie wino palmowe, które już szumiało w słabiutkich głowach jego krajanów, a nas przyprawiało o nadkwasotę żołądka. Robi się je w najprostszy na świecie sposób.
    Trzeba się wspiąć na palmę kokosową i na wysokości pióropusza wbić kawałek rurki, do której podwiązana jest butelka. Sok palmy, kapiąc do butelki, w tutejszym upale fermentuje prawie natychmiast. Napój bogów jest gotowy. Ma to ze dwa procent alkoholu, więc ograniczona pojemność naszych żołądków uniemożliwia upicie się tym specyfikiem, Napój ten w smaku przypominał mi do złudzenia wino z modraków (niebieskie kwiatki rosnące w zbożu), które robiliśmy po kryjomu w dzieciństwie. Dla krajowców jest wystarczająco morderczym trunkiem, zwłaszcza że podsycanym przemyconym przez nas z klubu piwem.
    Zabawa trwa i zbliża się północ, a z nią Nowy Rok 1995. W kulminacyjnym momencie robimy, ku nieopisanej radości całej wioski, pokaz ogni sztucznych, wystrzeliwując w powietrze cały arsenał przeterminowanych rakiet sygnalizacyjnych, chowanych skrzętnie na taką właśnie okazję.
    Mając z głowy część oficjalną imprezy, zaczynamy tańce i śpiewy. Mnie jednak 04-Sylwestrowa zabawa na pomoscie w porcie Yandinaintryguje chata pozbawiona drzwi, tuż za ogniskiem, do której wciąż ktoś zagląda, wstając z maty, aby wjej wnętrzu wyczyniać dziwne zabiegi, które zakrawają na szamańskie. W końcu pytam Kelly’ego, co się tam dzieje.
 – Tam umiera mój ojciec.    Informuje mnie o tym, nie przestając się doskonale bawić. Widząc moje zdumienie, wyjaśnia:
    Widzisz, u was jest to powód do zmartwienia. My traktujemy to trochę inaczej – cieszymy się, że już ma za sobą ciężką drogę życia na tym padole i odchodzi, aby się połączyć ze swoimi rodzicami i krewnymi, którzy już tam na niego czekają. My musimy dalej bać się rekina – on już nie.
  – A co robią w tej chacie ludzie, którzy tam co chwilę wchodzą?
  – Odganiają od niego muchy.
    Jakoś trudno mi było dalej hasać wokół ogniska. Wciąż spoglądałem w stronę chaty, w której umierał stary człowiek. Zabawa trwała jednak dalej w najlepsze.
    Zmęczeni, zbieraliśmy się już do odejścia, bo rankiem mieliśmy odpływać. Przed opuszczeniem zgromadzenia zaprosiliśmy wszystkich współbiesiadników na jacht, na pożegnalne śniadanie. Gdy już dochodziliśmy do bączka, Kelly, który bardzo mnie polubił za obdarowanie córek, zaproponował, żebym został do rana w wiosce i spał razem z młodymi wojownikami. Przyjmuję zaproszenie natychmiast, bo druga taka okazja już się może nie zdarzyć, a także troszkę z powodu tej starszej siostry Hui…
    Nic z tego, staremu Kelly’emu chodziło wyłącznie o to, żeby mógł dalej żłopać palmowe wińsko w moim towarzystwie. Moja obecność chroniła go od przegonienia od wiadra przez żeńską część jego rodziny. Zakończyliśmy biesiadę, kiedy poziom kokosowego wina w moim organizmie osiągnął dziurki od nosa, a brzuszysko musiałem taszczyć obiema rękami na miejsce spoczynku. Stary wiedział, że w tym stanie romanse nie były mi w głowie. Powaliłem się bez czucia na wskazaną matę.
    Obudził mnie ucisk pęcherza, szary świt i zamieszanie w gospodarstwie. Okazało się, ze senior rodu Bou właśnie połączył się z duchami przodków. Mimo poprzednich zapewnień nie było widać z tego powodu wybuchów radości. Kelly podszedł do mnie i spokojnie przeprosił, że nie będą mogli przybyć na śniadanie, bo muszą się natychmiast zająć pochówkiem. W tym klimacie było to oczywiste. Złożyłem mu nasze kondolencje i poszedłem na brzeg zatoki, kombinując, jak dostać sie na jacht. Stał zbyt daleko, żebym mógł zawołać o przysłanie bączka, a o podwiezienie mnie wioskową pirogą nie chciałem prosić – mieli dość swoich problemów na głowie.      
    Pomyślałem sobie, że poranna kąpiel dobrze mi zrobi, a przy okazji przepiorę tropikalne spodnie, które kiedyś były białe, jak również kiedyś białą koszulę. Dopiero w połowie drogi do jachtu przypomniałem sobie o napisie na ścianie zawalonego pomostu: NO SWIMNIG – SHARK ATTACK. Byłem jednak dziwnie pewny, że żaden szanujący się rekin, a słyną przecież z doskonałego węchu, nie zaatakuje beczki napełnionej modrakowym winem.    Załoga przyjęła mnie owacją i nie spuściła do wody drabinki, dopóki nie odbyła się sesja zdjęciowa pod tytułem „powrót taty” i póki nie stwierdzili, że jestem dostatecznie wyprany.
    Po wdrapaniu się na pokład obwieszczam smutną nowinę o śmierci starego Bou. Nieszczęścia, jak zwykle, chodzą parami. Jurek ze smutkiem w oczach mówi:
 – A ja już nagotowałem pełen kocioł ryżu na przyjęcie naszych gości. W tej sytuacji zapraszam szanownych panów na ryżowe śniadanie, obiad i kolację oraz następnie na śniadanie…
    Po powrocie do Stanów wysłałem małej Hui i jej siostrze Barbarze pakę zawierającą ciuszki i słodycze. Nigdy nie dowiedziałem się, czy dotarła do nich.
   Mimo dzielącej nas odległości nie odważyłem się posłać staremu Kelly’emu zaproszenia do Stanów dla jego najstarszej córki jako moich oświadczyn. Przepraszam za to małą Hui…

Opowiadanie to pochodzi z książki autora - Mariusza Marciniaka
„W POGONI ZA HORYZONTEM”

   Zainteresowani kupnem prosimy o kontakt:
   Mariusz Marciniak (w Polsce)   chatka_atka@wp.pl
   Józef Kołodziej (w USA)   ziutek1945s@gmail.com
 

OSTATNIE ARTYKUŁY:

  Atlantis Na Rafie
 Bizony w Pensylwani
 Tana - W Pogoni za Horyzon...
 Kava - W Pogoni za Horyzont...
 Grenadyny - Wyspy Korzenne
 Rafa W Drodze Do Moreseby
 Okrutne Morze
 Paryż Pacyfiku
 Skwierczący Nowy Rok
 Papau - Nowa Gwinea
 Curry i Kawa z Mlekiem
  Pirat...