Drodzy Czytelnicy.
Przedstawiam Wam dzisiaj tekst specjalny. Krótką notatkę
mojego przyjaciela, kapitana Andrzeja Plewika, o powrocie na miejsce, w
którym rok wcześniej stracił swój jacht „Atlantis”.
Niewiele tu trzeba mojego komentarza. Sam tekst mówi tyle, że trudno tu
coś dodać. Może tylko to, że większość z nas, ludzi morza, traktuje
statki nie jako bezduszną mieszaninę przeróżnych materiałów
ukształtowaną w coś, co jest w stanie utrzymywać się na wodzie i
pokonywać przestrzenie pomiedzy lądami rozsianymi po bezdrożach oceanów.
Według nas, statki mają duszę i charaktery podobnie jak ludzie. Potrafią
żyć własnym życiem, bywając złośliwymi lub przyjaznymi. Upartymi lub
łagodnymi, ale na pewno nie bezdusznymi.
Posłuchajmy relacji Jędrusia „Wuja” Plewika, jak nazywaja go przyjaciele
... a zrozumiecie, co mam na myśli pisząc powyższe słowa.
„ Nie mogę się zdrzemnąć, film się przewija, przewija się całe życie i
to w szybkim tempie. Ciśnienie mam 180/97 ( skończyły się piguły ).
0100 /* Wyszedłem z dryfu. 20,4 Mm do spotkania z Jarkiem ( Kapt.Jarek
Hruzewicz, przyjaciel „Wuja”, który towarzyszył mu w tej eskapadzie, na
pokładzie swojego jachtu – przyp. MPM .), plus 5 Mm do rafy. Płynę (własnym
jachtem „PANIKA”, który „Wuja” kupił po rozbiciu się na rafie – jego
poprzedniego jachtu „ATLANTIS”- przyp MPM) pełnym baksztagiem na foku,
który sam uszyłem; poprzedni udało mi się utopić na Markizach. Nie jest
ciepło – adidasy, plus stara wojskowa kurtka.
0300 Pozycja 21°41,6’ S , 174°54’ E. Jarek 1 Mm przede
mną, też nie śpi. Adrenalina dla starszych panów.
Nałożyłem jeszcze jedną kurtkę. Chodzę góra – dół, góra – dół
bez przerwy. Trzęsie mnie z zimna i nerwów. Miałem wszystko.... ale Pan
Bóg i tak kopnął mnie łagodnie. Noc podobna jak rok temu, księżyc, wiatr
może 15 węzłów S-SE, trochę fali – pięknie !
0400 Pozycja 21°42,2’ S , 174°49,2’ E. Odezwał się
Jarek, jest 0,6 Mm przede mną. Góra-dół, dół – góra; mapy i tak
nie ma, są WP /** z utopienia ATLANTISA. Jarek zygzakuje, wytraca czas,
niebo powoli szarzeje. Jak na razie, to idzie OK.
0500 pozycja 21°42,9’ S, 174°43,8’ E. Słońce nie może
przebić się przez chmury. Ostatnie uzgodnienia z Jarkiem, płyniemy na WP
„ATLANTIS”.
0530 WIDAĆ RAFĘ – 3,2 Mm.
0545 – 2 Mm.
0600 jesteśmy prawie na WP „ATLANTIS”, palę silnik. Jak przez
mgłę pamiętam to miejsce, kawałek plaży, na którą nie mogliśmy dopłynąć,
parę „kamieni”. Nic nie widać po „ATLANTISIE”, ani śladu !. Ależ
to było do przewidzenia!
Płaczę, klęczę w kokpicie i staram się odmówić jakąś modlitwę,
ale nic nie pamiętam.
Przewinęło się przez jacht dziesiątki ludzi; parę razy
Atlantyk, Morze Śródziemne, parę lat Karaiby, ładny obszar Pacyfiku.
Mieliśmy z Krystyną potworne szczęście, że „udało się wjechać
akurat w to miejsce” – spokojnie dookoła. W lewo i prawo koral i
olbrzymi przybój i byłoby nie tylko wspomnienie o „ATLANTISIE”,
ale również o nas. Moja wina w 100% i jak komuś się wydaje, że wie
wszystko, albo bardzo dużo, to wyniki są do przewidzenia. Przecież
miedzy Fidżi i Nową Zelandią nie ma wysp, raf i innych przeszkód. Może i
nie ma... ale jest prąd nie 0.5 węzła a może 1.5 – 2, jest dryf nie 5°,
ale może 7°, pozycję może należy robić co 1 godz., a nie co 12 godz.
Powiedziałem do Krystyny „ po drodze nic nie ma „ !.
Pragnę podziękować Jarkowi, że popłynął ze mną na Ceva-i-Ra ( 1.5 metra
nad powierzchnią wody)
Andrzej Plewik
..................................................................................................................................................
*/ 0100 – stosowany w nawigacji czterocyfrowy zapis czasu , tu –
godzina pierwsza w nocy.
**/ WP ( ang. Way Point) – pozycja geograficzna na mapie morskiej, ku
której zmierza statek.
....................................................................................................................................................
... Cóż mogę tutaj dodać ?
Wydaje mi się, że nie należy zakłucać tej wstrząsającej relacji Wuja,
własnymi impresjami. Pozostawiam to wrażliwości moich czytelników.
Ale, żeby nie pozostawiać Was wśród domysłów, cytuję dalej
relacje z wypadku, żony „Wuja”, Krysi Plewik, która specjalnie dla
czytelnikow „Zewu Natury” napisała...
„Prawdopodobieństwo uczestniczenia w katastrofie lotniczej czy kolejowej
jest bardzo niewielkie, nie mniej jednak, coś takiego może się
przydarzyć.
Podobnie żeglarz, może żeglować przez całe życie, nigdy nie
stając twarzą w twarz z sytuacją zmuszającą go do opuszczenia jachtu.
Niestety, nam się to właśnie przydarzyło...! 24 października 2002.
Spokojna, księżycowa noc, rafy i wyspy Fidżi dawno już
zostały za nami. Wydawało się, że nic nie jest w stanie zakłócić naszego
romansu z żeglowaniem, gdy jakaś niewidzialna ręka i nie znana siła
wpakowała nas na rafę. Jacht uderzył kilkakrotnie dnem o nią, nim
zatrzymał się. Był to straszny moment uświadomienia sobie tego, co się
stało.
Silnik - cała wstecz, z nadzieją, że uda się jeszcze wycofać.
Na próżno jednak. Jacht zakleszczył się miedzy głowami korala, a
trzon sterowy wbił się do środka. Rzuciliśmy kotwicę, by powstrzymać
dalsze wciskanie jachtu w głąb rafy przez fale przyboju. Efekt
ciągłego tłuczenia kadłuba o nią nie dał na siebie długo czekać; złamany
maszt, z antenami na topie poszedł za burtę, co pozbawiło nas łączności
ze światem.
Zdążyliśmy tylko jeden raz nadać sygnał MAYDAY (
miedzynarodowy, radiowy sygnał wzywania pomocy na morzu – przyp. MPM).
Stało się jasne, że los naszego jachtu „ATLANTIS” jest przesądzony,
a dla nas nadszedł czas ewakuowania się na pneumatyczną tratwę ratunkową.
Po nie udanej próbie dopłyniecia na niej do wysepki ledwie
wystajacej z wody poza rafami, postanowiliśmy wrócić i pozostać przy
jachcie. Przywiązani do niego linami kołysaliśmy się razem z przybojem.
Rozbryzgi fal i przeciek sprawiały,że było niemożliwością utrzymanie
wnętrza tratwy suchym. Przemoczeni, zziębnięci, pomimo stosunkowo
ciepłej wody, siedzieliśmy w ciszy, a każde z nas zatopione było we
własnych myślach.
I tak minęły 23 godziny, kiedy to ze stanu odrętwienia wyrwały nas trzy
długie ryki syreny okrętowej, nadane ze statku, który przybył z pomocą.
Gorący prysznic, kawa i suche ubrania przywróciły nas do
życia.
Nie zostało nam nic, oprócz wspomnień...a przywiazanie do
naszego, nie istniejącego już jachtu, tkwi drzazgą w naszej pamięci. „
Krystyna Plewik
Myśle, że należy się Wam, moim czytelnikom, garść dodatkowych
informacji, żebyście mieli pełniejszy obraz tego co się wydarzyło tamtej
nocy na bezkresie Pacyfiku, pomiedzy Fidżi a Nową Zelandią. O tych kilka
słów poprosiłem kapitana Andrzeja Bieńkowskiego, „Wujowi” najbliższego
druha i przyjaciela, który kierował akcją ratunkową z USA.
Jędrka stała odzywka, kiedy tylko troszkę okrzepnął w Stanach, po
naszej „odysei wybierania wolności” na jachcie CZARTORYSKI w 1982
roku, była niezmienna – „Bieniek, trzeba na czymś pływać”! W końcu
zadzwonił do mnie któregoś dnia i zameldował, że mamy jechać i
przyprowadzić jacht, który kupił w Maryland. Był to rok 1984, rok w
którym ATLANTIS zaistniał w życiu Jędrka. Z jachtu, który wkorzystywany
był do celów mieszkalnych, Jędrek robi łódkę do żeglugi. I znowu, jak za
czasów budowy „Czartoryskiego” w Polsce, pomagają inni, ale tu jest
Ameryka, i ci „inni” nie mają aż tyle wolnego czasu, wiec Wuj olbrzymią
robotę robi sam. Trwa kołomyja pływania i ciagłego remontu i
przygotowywania jachtu do Wielkiej Drogi. Są więc rejsy na stare śmieci
do Hamilton, jak to Jędrek określa – na rozruch organizmu. Potem
kilkakrotnie Karaiby. Potem kilkumiesięczna przygoda z Morzem
Śródziemnym i Egeiskim. W końcu nadchodzi ten Wielki Rejs, o którym
Jędrek mówi, że „trzeba to zrobić”. Jest rok 2001, początek grudnia.
Jędrek rusza na Wielki Krąg. Najpierw Karaiby, Zatoka Meksykańska, Kanał
Panamski... Pewnego dnia, siedzimy z nim w Balboa, w barze nad czymś
płynnym i pada Jędrusiowa odzywka – „zobacz Bieniek, jesteśmy na
Pacyfiku”.
Zmieniają się ludzie na pokładzie jachtu, zmieniają się morza
i kolejne oceany, ale Jędrek i ATLANTIS jest ten sam.
Mamy starą zasadę, że ktoś na lądzie zawsze wie, gdzie jest
aktualnie jacht i jego kapitan. Jędrek ma na pokładzie telefon
satelitarny i komunikuje się ze mną przeważnie co dwa tygodnie.
Któregoś
dnia odbieram telefon w pracy i słyszę głos Jędrka, oraz tekst, który
mnie zmroził – „Bieniek, ja się topię.” Proszę o podanie pozycji,
słyszę wyraźnie, jak Kryśka podaje współrzędne z GPS. Pytam o sytuację –
„wszedłem na rafę, zostało mi może ze cztery godziny”. Przekazuję
uzyskane informacje do naszego Cost Guardu. Dowodzenie akcją ratunkową
przejmuje kalifornijski CG, jako odpowiedzialny za ten rejon. Z Jędrkiem
komunikujemy się na krótkie rozmowy oszczędzając baterie jego telefonu (od
czasu utraty masztu wraz z antenami radiowymi był to jedyny możliwy
kontakt z rozbitkami – przyp. MPM ).
Podaję mu aktualną sytuację: - akcję koordynuje teraz baza na
Fidżi. Sytuacja nie ciekawa, bo są poza zasięgiem helikopterów, a jedyny
wodolot nie jest sprawny. Francuska marynarka wojenna odmawia pomocy ( i
jak tu się dziwić, że Amerykanie nazywają Francję kur..... Europy. Czy
tylko Europy ? – przyp. MPM ). W końcu na wołanie stacji brzegowej Fidżi
odpowiada masowiec pod banderą Nowej Zelandii. Jest w odległości 14
godzin drogi od rozbitków, co jest i tak wyjątkowym szczęściem, bo są to
wody mało uczęszczane, położone daleko od głównych tras żeglugowych.
W końcu, po denerwującej nocy, nad ranem, dostaję informacje
z Coast Guardu, że statek jest już w kontakcie wzrokowym z tratwą , na
której jest Jędrek i Krystyna.
Po godzinie słyszę w słuchawce głos Jędrka, który opowiada mi
o dzielności Krystyny.
Płyną do Nowej Zelandii.
Tyle, w skrócie Andrzej Bieńkowski , w środowisku zwany „Bieńkiem”.
Moi Drodzy.
Ten krótki, wstrząsający w swojej wymowie tekst Andrzeja Plewika, który
zamieściłem na początku tego felietonu, oraz refleksje Krystyny i
wyjaśnienie sytuacji nakreślone przez kapt. Bieńkowskiego, nie wymagają
ode mnie żadnego komentarza. Może chciałbym tylko napisać, że bardzo
prosto i lekko jest pisać o sukcesach. Zwłaszcza własnych. Ileż trzeba
jednak mnieć pokory w sobie, żeby pisać o własnych porażkach?
Ktoś powiedział, że morze uczy pokory. „Wuj” jest tego
przykładem, w najlepszym rozumieniu tego słowa.
Chciałbym Was namówić na ponowne przeczytanie tego co napisał
„Wujo”, bo chciałbym, żebyście wczuli się w to, o czym pisałem na
początku; w tą czarowną miłość ludzi do morza, do statku, w tą więź,
która ich łączy.
Statki nie toną – ONE UMIERAJĄ !
O czym Wam donosi pogrążony w zadumie
Wasz skipper:
Mariusz Piotr Marciniak -„Mario”
Maj-2005
Przedruk za zgodą wydawcy „Zew Natury”