Sen
Spełniony
Nowa Gwinea leży na Oceanie Spokojnym, w Oceanii,
Malezji (6°00'S i 147°00'E). Ma 5152 km (!) linii brzegowej. Należy do „pacyficznego
pierścienia ognia” (Rim of Fire), czyli kręgu aktywności wulkanicznej.
To druga, po Grenlandii, pod względem powierzchni wyspa na świecie.
Zachodnia jej część to indonezyjska prowincja Papua Zachodnia, wschodnia
natomiast to Papua-Nowa Gwinea (PNG). W 1902 władzę nad Nową Gwineą
objęli Australijczycy, okupując północną część wyspy w czasie pierwszej
wojny światowej i administrując pozostałą częścią aż do czasu uzyskania
niepodległości przez PNG w roku 1975.
Stolicą Papui-Nowej Gwinei jest Port Moresby.
W 1526 roku wyspę odkryli Portugalczycy. Wschodnią część wyspy w roku
1885 podzielili między siebie Niemcy i Wielka Brytania.
Środa,
11 stycznia 1995
Po nocnej, rozkosznej kąpieli deszczowej schodzę z wachty o drugiej nad
ranem. Jesteśmy w drodze z Wysp Salomona do Nowej Gwinei – zamierzamy
wejść do portu Rabaul na Nowej Brytanii, należącej do Papui-Nowej Gwinei.
Dlaczego akurat wybraliśmy Rabaul? Przede wszystkim chcieliśmy zobaczyć
papieża Jana Pawła II, który miał w tym czasie odwiedzić PNG. Niestety,
kilka tygodni wcześniej wybuchł tam wulkan, radykalnie zmieniając
topografię tego regionu – Rabaul został zmieciony z powierzchni ziemi,
co spowodowało odwołanie papieskiej wizyty. My jednak nie zmieniamy
swoich planów.
Idziemy na silniku. Mało wiatru i kręci jak w młynku do kawy.
Postanawiamy wejść przez cieśninę Blackett do Gizo. Bieda z nędzą, jakie
tu panują, skłaniają nas do jak najszybszego opuszczenia tych stron.
Andrzej zdążył zahandlować z krajowcami. Dzięki temu mamy ma obiad
świeżą rybę z ryżem. Potrzebujemy wody. Informują nas, że od kilku
miesięcy panuje tu susza i wody brakuje nawet dla tubylców. Najbliższe „źródełko”
jest podobno na wyspie Kolombangara, w misji katolickiej. Wszystko tu
jest „podobno”, „może” albo „chyba”.
Po uzyskaniu tych bezcennych informacji otwieramy z Jurkiem rutynowy
gabinet lekarski. Do jachtu spływa przeróżna boleść, którą usiłujemy
leczyć (chwała doktorowi Michalskiemu, że dręczył nas przez cztery lata
medycyną sportu na gdańskiej Akademii Wychowania Fizycznego). Główne
schorzenia to czyraki i ropienie na nogach i rękach. W pierwszej
kolejności staramy się leczyć dzieci. Nasze zasoby lekarstw są skromne i
nie wystarcza ich dla wszystkich potrzebujących. Wieczorem zamykamy
gabinet i przechodzimy do Vanananga na wyspie Kolombangara. Alleluja!
Księża z misji katolickiej mają do swej dyspozycji rzekę, mogą nam
odstąpić sto galonów wody. Co więcej, możemy się tam do woli wykąpać!
Kotwicowisko jest jednak niepewne, Wychodzimy więc na noc w kierunku
japońskiej bazy tuńczykowców na wyspie Noro.
W nocy wchodzimy do prawdziwego portu. Cumujemy „longside” do jednego z
dziesiątków statków rybackich o przepięknych, rasowych sylwetkach
jachtów pełnomorskich. Niektóre z nich mają na pokładzie mikroskopijne
helikopterki, służące do wypatrywania ryb.
Rankiem idę na zwiady do „skośnych” i do miasteczka. Potrzebujemy
paliwa do silnika głównego (Diesel) i do agregatu (benzyna). Lokalizuję
stację paliwową Mobil, w której, niestety, brak jest paliwa. „Podobno”
będzie za tydzień, „chyba” za dwa, a „może” nawet jutro! Takie
informacje to normalka w tej uroczej krainie. Wracając z rekonesansu,
zachodzę do biura portu-stoczni. Wpadam tam w ramiona pana Nokato,
dyrektora technicznego tego gospodarstwa. Oczywiście paliwo dostaniemy
ze zbiorników portowych, oczywiście wody możemy wziąć tyle, ile tylko
chcemy (a przecież zaledwie dobę temu odkażaliśmy „surowicę rzeczną”,
błogosławiąc Pana Naszego!), oczywiście mamy się czuć jak u siebie w
domu. Pan Nokato był rozpływająco miły, jeszcze chwila, a gotów był
ucałować moje ręce. By do tego nie dopuścić, przezornie trzymałem je za
plecami. Skoro jest tak dobrze, to idę na całość. Pytam, czy moglibyśmy
dostać trochę lodu. (Na jachcie nie mieliśmy lodówki, żeglując od kilku
tygodni w tropiku nie piliśmy niczego, co byłoby przynajmniej chłodne!).
W odpowiedzi słyszę następne – oczywiście. Oznajmiam uprzejmie te nowiny
I oficerowi (Andrzejowi). Z pazernym błyskiem w oczach bierzemy po
jednym pojemniku i idziemy po dary pana Nokato i niebios
Dochodzimy do „źródła lodu” – hangaru wielkości dużego, krytego
lodowiska. Jego pan i władca patrzy na nas i nasze góry z krzywym
uśmiechem, odmyka wielką kłódę, a tam…
Boże Złoty!
Królowo Niebieska i wszyscy święci!
Dziesiątki tysięcy ton granulowanego lodu! Pod sam sufit, od krańca do
krańca hangaru sam lód! O durnie jedne, przecież to baza statków
rybackich w tropiku! To co tam miało być? Węgiel? Już tak oderwaliśmy
się od cywilizacji, że nie przyszło nam do głowy, że taki magazyn to
rzecz normalna. Przeżycie było wielkie. Od tego czasu wiem, jak się
czuje ktoś, kto trafił szóstkę w toto-lotka! Brodzimy w nadmiarze
bogactwa, usiłujemy upchać lód do naszych mizernych naczyń ku uciesze
władcy sezamu, który, widząc nasze zaambarasowanie, mówi : – Przyjdę za
pół godziny. Nabierzcie sobie lodu tyle, ile wam potrzeba.
Właśnie. Ile nam potrzeba? Chętnie nasypalibyśmy do jachtu ze dwie
tony. Mielibyśmy wtedy przez jakiś czas klimatyzację. Nasze aspiracje
zaspokaja jednak pięciogalonowe wiadro. Na jachcie do drugiego wiadra
przesypujemy połowę lodowego skarbu, uzupełniamy do pełna wodą i
przystępujemy do konsumpcji, do raczenia się, delektowania, aby – po
pewnym czasie – dojść do fazy wysublimowanego smakowania. Gdy gęby nam
już zamarzły na amen, kapitan wygrzebał spod swojej koi przedniego
skaczyka i zaordynował go jako lek przeciw anginie, która niechybnie
mogła nas dopaść po tym lodowym szaleństwie. Lek przyjęliśmy na wszelki
wypadek w podwójnej dawce. Przecież strzeżonego Pan Bóg strzeże!
Jest nam tu bardzo dobrze. Chętnie kontynuowalibyśmy lodowe igraszki i
nieograniczone prysznice, ale za parę tygodni przylatuje z Polski nowy
pasażer, Maciek. Musimy być na czas w Madangu na Nowej Gwinei, żeby go
odebrać.
W tej sytuacji bierzemy się do rutynowej roboty. Andrzej przegląda
silnik i mechanizmy statku, ja ruszam do portu, aby zorganizować paliwo
i załatwić różne sprawy formalne, kapitan zaś w tym czasie stawia
udanego pasjansa. Obiecuję sobie, że po powrocie dołożę wszelkich
starań, żeby zostać kapitanem. Na razie załatwiam bezwstydnie tanie
paliwo (osiemdziesiąt dziewięć centów za galon). Tankujemy je podobnie
jak lód. Zbiorniki do pełna i jeszcze dwie beczki na pokład.
Dystrybutorzy paliwa to dobrzy ludzie. Dorzucają nam – jako bonus – dwa
dorodne tuńczyki, a że zamarznięte na kość, powinny nam starczyć na parę
dni. Trzeba je tylko owinąć kilkoma warstwami gazet i ręczników i
umieścić w śpiworze. Rozpoczęła się między nami niewypowiedziana wojna o
to, kto będzie z nimi spał! Nie, proszę nas nie posądzać o rybofilię.
Taki pakunek to przecież naturalny klimatyzator w koi.
Na koniec chłopcy z warsztatów naprawczych robią nam wspaniały hak do
podbierania ryb zza burty. Ten, którego używaliśmy dotąd, był dobry na
mazurskie okonie. Regularnie przegrywał zapasy nie tylko z rekinami i
tuńczykami, ale nawet z barrakudami
Wszystko szczęśliwie załatwione. Rozlega się gwizdek i o 14.50
wychodzimy w morze. Tak to już jest z tym żeglowaniem, że choć jest
na pozór swobodne, ale zwykle tam, gdzie jest dobrze, gdzie chciałoby
się dłużej posiedzieć, czas bezlitośnie pogania, daje o sobie znać
konieczność bycia w jakimś innym miejscu, motywowana mglistym
obowiązkiem.
Przejmuję po kapitanie wachtę i delektuję się wspaniałym zachodem
słońca. Usiłuję ten cud wcisnąć na pamiątkę do swojego nowego olympusa.
Wokół cisza. Przelotne ulewy miło chłodzą spalone na mahoń ciała. Na
koniec, jako ostatni akord dnia, oglądamy dar ginącego w oceanie słońca
– szaleństwo kolorów, godnych pędzla Ajwazowskiego, malarza, który uparł
się malować „kicze”, a pozostaje największym marynistą świata. Dumam
o tym leniwie, pilnując odruchowo kursu, nawet nie zauważam, kiedy
kończy się moja zmiana. Wypijam ze zmiennikiem – jest nim Andrzej –
rytualną nocną herbatkę i wtulam się w zacisze koi. Moja głowa jest
oddalona zaledwie o trzydzieści centymetrów od szalejących stu
pięćdziesięciu koni mechanicznych naszego silnika. Termin jest terminem!
Więc gonimy full ahead.
Poniedziałek, 16 stycznia 1995 roku
ϕ5°09'S, y153°28'E
Jesteśmy trzydzieści dziewięć mil od portu Rabaul. Mamy za sobą tydzień
przerabiania taniej ropy na spaliny i mile morskie. Scenariusz jest
beznadziejnie
jednostajny. Ranek na lusterku oceanu, można się golić, wychylając za
burtę. Około południa troszkę zmarszczek (na wodzie oczywiście) i
ociupinka wiatru, ofiarująca rozpalonej głowie wrażenie chłodu. Pod
wieczór wiatr „dmie” już od 1 do 2 stopni w skali Beauforta, by po
godzinie przejść w stan spoczynku – do następnego wieczoru. I tak przez
sześć dni i nocy. Dla przypomnienia, że żeglujemy po Oceanie Spokojnym
długa, martwa fala tłucze nami i garami w kambuzie jak ulęgałkami. I
tym sposobem skradamy się do Rabaul, a właściwie do Kokopo, ponieważ nie
wiemy, jaka jest sytuacja w Rabaul po wybuchu wulkanu, a ściślej dwóch
wulkanów. Kokopo jest natomiast największym portem w tym regionie i do
tego odległym od Rabaul zaledwie o rzut kapeluszem – siedem mil.
Po krótkiej, pozbawionej złośliwości odprawie, idziemy do miasta.
Brudno tu, co jest normalne w tych stronach. Miasteczko jest zawalone
uchodźcami ze zniszczonego Rabaul, którzy koczują na ulicach pod
plandekami, w wojskowych namiotach, w szkołach i na stadionie. Gdzie kto
może. Mimo takiej tragicznej sytuacji otaczają nas uśmiechnięte,
życzliwe twarze tych tak bardzo umęczonych ludzi. Czekają na
przesiedlenie na sąsiednie wyspy, bo odbudowa ich domostw i całego
miasta – jeśli w ogóle będzie to możliwe – na pewno potrwa dziesiątki
lat. Położenie Kokopo może doprowadzić do silnego zawrotu głowy – błękit
zatoki, wąska płaszczyzna zabudowanego wybrzeża, a za nią góry z
oszalałą tropikalną roślinnością, spowite oparami błękitnobiałej mgły.
Wyspy i atole koralowe na pewno są cudami natury, ale mają jeden
mankament: są monotonnie jednakowe. Dopiero połączenie całej
wspaniałości tego, co dobry Bóg nam ofiarował – oceanu, gór i tropiku
tworzy zapierający dech krajobraz. Wszyscy tubylcy, choć monstrualnie
brzydcy, są bardzo przyjaźni i serdeczni. Przynajmniej tak jest w tym
rejonie. Wszyscy – kobiety, mężczyźni i starsze dzieci – mają usta
czerwone od żucia batelu, łagodnego narkotyku, którym plują wokół. Nawet
głosują za pomocą tego specyfiku. Odbywały się tam właśnie wybory do
lokalnego parlamentu. Całe miasto oklejone było portretami szacownych
kandydatów. Największe szanse miał ten, który był najmniej opluty.
Wody portowe wyglądają jak klepisko w stodole – pokrywa je warstwa
pumeksu. Spotykaliśmy to dziadostwo, odzierające farbę z burt jak
szlifierka, już dziesiątki mil na oceanie. Pomiędzy Nową Irlandią a Nową
Brytanią, w Kanale Świętego Jerzego warstwa pumeksu sięgała prawie
trzydziestu centymetrów i ciągnęła się milami.Można było odnieść
wrażenie, że żeglujemy po hałdach górniczych.
Rabaul jest stolicą wyspy Nowa Brytania, która należy do Papui-Nowej
Gwinei i leży w Archipelagu Bismarcka. W okolicy znajduje się osiem
aktywnych kraterów wulkanicznych: Tovanumbati, Rabalanakaia, Turangu,
Sulphur Greek, Vulcan i Vulcan Island. Jak widać bardzo przyjazne
miejsce! Już po naszym opuszczeniu tych stron, 28 maja 1997 roku,
zdarzył się kolejny wybuch, był to ponownie Vulcan. Jednak największa
erupcja wulkaniczna miała miejsce tuż przed naszym przypłynięciem.
Rankiem 19 września 1994 roku wybuchły dwa wulkany – Vulcan i Tavurvur.
O godzinie 10.30 pilot przelatującego w tym rejonie samolotu zgłosił, że
chmura dymu sięga wysokości piętnastu–osiemnastu kilometrów. Potem
okazało się, że osiągnęła wysokość trzydziestu kilometrów. To był
niezwykle potężny wybuch! Zdjęcia satelitarne pokazały, że chmura pyłu
wulkanicznego pokryła część Nowej Gwinei. Na Rabaul spadły miliony ton
pyłu, a ulewne deszcze spowodowały „zacementowanie” miasta. Na szczęście
wycieki lawy wulkanicznej były małe i wydobywały się tylko z krateru
wulkanu Tavurvur. Lawa wyciekała z niego powoli mniej więcej przez
dwadzieścia pięć dni. Pomimo potęgi wybuchu tylko pięć osób poniosło
śmierć. Należy to zapewne zawdzięczać temu, że mieszkańcy miasta byli
przygotowywani na ewentualność wulkanicznej erupcji. Przechodzili próbne
alarmy, szczególnie dzieci w szkołach. Trzęsienie ziemi w
noc poprzedzającą wybuch zaalarmowało władze, które sprawnie
przeprowadziły ewakuację prawie wszystkich mieszkańców miasta –
pięćdziesięciu tysięcy ludzi!
Mając okazję sprawdzenia, co może uczynić przyroda, z którą przecież
obcujemy na co dzień, żeglując po oceanie, nie zastanawialiśmy się zbyt
długo – musimy dotrzeć do portu Rabaul!
Rankiem następnego dnia udajemy się do misji katolickiej, aby zasięgnąć
języka, jak można się tam dostać. Rabaul jest odcięte od świata kordonem
policji i wojska. Staraliśmy się uzyskać przepustki, podszywając się
nawet pod ekipę telewizyjną, lecz usłyszeliśmy tylko zdecydowane „nie”.
W misji wiekowa siostrzyczka prowadzi nas do głównego budynku. Tam
poznajemy dwóch polskich zakonników ze Zgromadzenia Świętego Michała
Archanioła. Bracia Zdzisław Kruczek i Bronisław Skiba rezydują na stałe
w Lae na Nowej Gwinei. Zapraszamy ich na obiad na jacht. Tu, po naradzie,
układamy plan przedarcia się jachtem do Rabaulu. Bracia znają tutejsze
zwyczaje, ich obecność na pokładzie może nam pomóc w realizacji naszego
zamysłu.
Ruszamy rankiem następnego dnia z dodatkowym towarzyszem wyprawy.
Bracia przyprowadzili ze sobą dyrektora tutejszej katolickiej uczelni
technicznej (St Puls Technical College). W takiej obstawie raźniej
ruszamy przed siebie, przecież dyrektora nie zamkną do ciupy! Taką
przynajmniej mamy nadzieję.
Po lewej burcie zostawiamy dymiący w dalszym ciągu wulkan – tubylcy
nazywają go „Córka Południowa”. W odległości około półtorej mili widzimy
parujący krater Vulcana. Powoli dopływamy do zrujnowanego nabrzeża
portowego. Postanawiamy iść do miasta w dwóch grupach. Zostaję z Jurkiem,
stanowiąc ubezpieczenie. Reszta idzie z nakazem pozostawania w okolicy
portu. Potem się zmienimy.
Naraz widzę, że zbliża się strażnik. No, zaczyna się heca! Nadchodzą
kłopoty! Okazuje się jednak, że strażnik jest bardzo przyjacielsko
nastawiony, daje nam dwie puszki „7-Up”, wyszabrowane pewnie ze składu,
którego miał pilnować. Szarmancko ofiarowuję mu paczkę amerykańskich
papierosów, wiedząc, że w ten sposób kupuję wolność swoją i przyjaciół.
Strażnik znika i po chwili pojawia się z radosną gębą i całą torbą
puszek tej sody. Rozumiemy, że tym samym mamy z głowy formalności
przepustkowe. Wracają nasi zwiadowcy. Ruszamy z Jurkiem na zwiedzanie
ruin.
Miasto jest wymarłe. Dachy domów zapadnięte pod ciężarem popiołów. Choć
jak zwykle w tym regionie w nocy była ulewa, pył wulkaniczny wciska się
do nosa i oczu, pozostawia w ustach gorzko-siarkowy smak. Widzimy
porozbijane sklepy i magazyny, które plądrują grupki podejrzanych typów.
Gdzie ta ochrona, która nas nie chciała tutaj dopuścić? Widok jak po
wybuchu jądrowym. Robię kilka zdjęć i uciekamy na jacht.
Na kotwicowisko w Kokopo wracamy wieczorem. Nasze święte towarzystwo
podejmujemy, jak Pan Bóg przykazał, obiadem. Ponieważ nie piliśmy tylko
kompotu, w brata dyrektora wstąpiła ułańska dusza. Zapowiedział, że
przyjedzie po nas jutro swoim samochodem i ponownie pojedziemy do
Rabaulu!
Jak powiedział, tak zrobił. Następnego dnia, po krótkiej walce o to,
kto jedzie „na balkonie” (chciał każdy!), wyruszamy braciszkowym pick-upem
na spotkanie przygody.
Dopiero teraz możemy zobaczyć straszliwy obraz spustoszenia i klęski,
którego nie mogliśmy dojrzeć z pokładu jachtu i podczas krótkiego wypadu
do portu.
Przyzwoita droga asfaltowa w niektórych miejscach przysypana jest
kilkumetrową warstwą popiołu. Pył, drobniejszy od mąki, wciska się w
każdy zakamarek. Na szczęście kamery przezornie zapakowaliśmy do worków
plastikowych, lecz o robieniu zdjęć podczas jazdy samochodem nie ma
nawet mowy. Kiedy dostrzegamy coś ciekawego, walimy pięścią w dach
samochodu, zatrzymujemy się, utrwalamy widoki i jedziemy dalej.
Dojeżdżając do miasta, natykamy się na posterunek wartowniczy. Pełna
mobilizacja, wojsko i policja uzbrojeni w M-16, polowe mundury, zasieki
z drutu kolczastego.
Wojna. O dziwo, nawet nas nie zatrzymują – poznali samochód misji i
brata dyrektora za kierownicą. Co to znaczy mieć chody u urzędników Pana
Boga! Jesteśmy ponownie w mieście. Docieramy na lotnisko. To ono utkwiło
mi najbardziej w pamięci. Droga dojazdowa poryta kanionami o głębokości
pięć–siedem metrów. To masy popiołów wulkanicznych, zmywane regularnymi
nocnymi ulewami z okolicznych gór, formują ten krajobraz po bitwie.
Zalewają kolejnymi falami to umęczone miasto, które było kiedyś uznawane
za najpiękniejsze w tym rejonie Pacyfiku. O grubości pokrywy pumeksowego
betonu świadczą znaki drogowe i budki telefoniczne, ledwie wystające
ponad jego poziom. Ten przerażający nastrój dopełnia i potęguje pustka,
śmiertelna cisza i wiatr, który hula między kikutami palm. Podświadomie
odzywamy się do siebie szeptem.
Port lotniczy wygląda groteskowo tragicznie. Wszystkie drzwi, jeszcze
tak niedawno strzegące najważniejszych tajemnic, są pootwierane na
oścież, podobnie jak szuflady biurek. Po podłodze walają się segregatory,
w których przecież przechowywano tyle ważnych, n i e z b ę d n y c h
dokumentów, decydujących często o losach konkretnych ludzi – odarte ze
znaczenia, upodlone w swym nieładzie i brudzie, zamienione w śmieci.
Okazało się, że choć zalewa je błoto i grzebie w nich bezkarnie moja
bluźniercza ręka, to życie i tak toczy się dalej nieprzerwanie. Na
pasach startowych stoją samoloty i śmigłowce, które już nigdzie nie
polecą, z cudacznie powykręcanymi pod ciężarem błota skrzydłami i
łopatami śmigieł.
I ta rozsadzająca głowę c i s z a, tak przecież nienaturalna dla
wszelkich dworców i przystani. Otrząsamy się z przygnębienia, idziemy w
stronę samochodu. Nagle dostrzegam listki wystające ze skamieniałego
błota, strzępki nieśmiałej zieleni wielkości ołówka, które przebiły tę
szarą opokę. Kładę się na tym klepisku i robię zdjęcia. Znak
odradzającego się życia… Wskazówka dla upadłych na duchu ludzi…
Drogowskaz dla wątpiących…
Choć brzmi to nader patetycznie, tak właśnie wtedy myślałem, patrząc na
tę drobinkę zieleni.
Brat Vin Stallard, czyli brat dyrektor, cichym głosem zaprasza nas na
obiad do swojej uczelni. Jedziemy wysoko w góry, daleko poza to
nieszczęście. Po dotarciu na szczyty okolicznych gór objawia się
zupełnie inny świat, nietknięty żadną klęską. Przepych tropikalnej
dżungli wręcz rani nasze zasypane popiołem oczy. Tak pewnie muszą się
czuć które po oczyszczeniu wstępują do raju.
Wracamy na jacht podszyci niepokojem, bo wiatr rozdmuchał się
znacznie, a żaden żeglarz nie lubi bez nadzoru zostawiać jachtu na
kotwicy. Okazuje się, że nasz niepokój był uzasadniony. Oszalały jacht
skacze na fali, targając łańcuchem kotwicznym jak narowisty źrebak.
Przybój powoduje, że docieramy na jacht nie tylko kompletnie opłukani z
brudu naszej wycieczki do „Miasta Zaginionego”, ale także z umysłami
odświeżonymi walką z bączkiem.
Chcemy wychodzić jak najprędzej w morze, wcale nam się nie uśmiecha
nocna walka z jachtem, który chce się zerwać z kotwicy. Nagle
uzmysławiamy sobie, że jest przecież piątek, a jak wiadomo żaden
człowiek morza nie odważy się opuścić portu w ten feralny dzień.
Postanawiamy wyjść w morze o godzinie 24.01, czyli w sobotę. Wiatr-cham
widocznie podsłuchiwał, bo natychmiast zaczął słabnąć i odkręcił się o
sto osiemdziesiąt stopni po to tylko, żeby ostatecznie wyzionąć ducha.
Rozkołys maleje, kto może to drzemie, ja robię notatki do niniejszego
opowiadania.
Czekamy do soboty. Wychodzimy zgodnie z planem, o 24.05, do Madangu.
Na terenie prowincji Madang znajduje się większość najwyższych szczytów
Papui-Nowej Gwinei, będących także czynnymi wulkanami. Zaskakuje liczba
języków (175), które są tu w użyciu. Praktycznie każda wioska posługuje
się innym językiem. Miasto Madang jest trzecim co do wielkości miastem
PNG i jednocześnie jednym z piękniejszych. Położone na
północno-wschodnim wybrzeżu wyspy, zachwyca połączeniem
wulkanicznego krajobrazu lądu z koralowymi atolami.
Środa, 28 stycznia 1995
Dotarliśmy do Madangu 28 stycznia, po drodze odwiedzając port Johann
Albrecht na wyspie Grove. Miasto, jak na tutejsze warunki, bardzo
cywilizowane. Dla nas jest to tym bardziej miłe, bo już chyba z pół roku
nie przebywaliśmy w tak dużym skupisku ludzi. Stoimy na kotwicy obok
katamarana „Ewangelos”, który, sądząć po nazwie, należy do tutejszej
misji. Kapitanem i nieformalnym właścicielem statku jest pastor Jeff.
Sympatyczny facet, pomaga nam przebić się przez morze papierów i
formalności, a nawet pożycza nam swego „osobistego” kota do zwalczenia
myszy, która zablindowała się gdzieś na wyspach. Zresztą ta mysz, kiedy
wreszcie utopiła się w sedesie już po opuszczeniu przez nas portu,
okazała się być szczurem i do tego dwa razy większym niż wypożyczony
przez pastora kot. Sądzę, że kotek odkrył szczura natychmiast, ale
pewnie szybko się z nim dogadał. Nie dziwię się, sam bym tak zrobił,
gdyby wystawili mi takiego przeciwnika. Bo przecież – zgodnie z
sentencją Seneki – „spór z równym jest ryzykowny, z silniejszym –
szaleńczy, a ze słabszym – haniebny”.
Widocznie kot nie był szalony, a szczur haniebny, aczkolwiek haniebnie
pożerał nasze książki i instalacje elektryczne (izolacja smakowała mu
wybornie).
Ponieważ na jachcie (o dziwo!) jest mało roboty, a czekamy na przylot z
Polski nowego pasażera – Maćka, uprawiamy turystykę pieszą, regenerujemy
siły nadszarpnięte miesiącami włóczęgi, czyli po prostu „walimy lenia”.
I bawimy się w turystów. Odwiedzamy tutejsze muzeum, gdzie oglądamy
występy piersi tubylek, wykonujących rytualne tańce. Wybieramy się z
Andrzejem do najlepszego „wczasowiska”, był to chyba Club Med. Pławimy
cielska w słodkiej wodzie klubowego basenu, nie mogąc się nadziwić, że
nie szczypie w oczy i na naszych wąsach nie osadza się sól. Błogie
lenistwo podsycamy usypiająco obfitą kolacją. Nie chce się nam wracać na
jacht, bo to ze dwie mile na piechotę.
Andrzej zaczyna marzyć:
– Pewnie mają tu świetne łóżka, takie szerokie, nieruchome…
– Na pewno, a do tego łazienki z wanną i kafelkami wykładane – podpuszczam
– Wiesz co Andrzejku, królu złoty, ja cię na tę rozpustę zapraszam.
– A ty w banku byłeś ostatnio, czy co? – odpowiada Andrzej, nie otwierając
nawet oczu, wyciągnięty na leżaku w ostatnich promykach zachodzącego
słoneczka.
Przekora i lekki nadmiar piwka (South Pacyfic Lager-Eksport – „Jakby
sam Jezus gołą nogą na gardło stanął”!) dodają mi animuszu. Co prawda ma
rację, w banku byłem, ale nie mamy rezerwacji ani członkostwa. Nauczony
jednak, co znaczy biała skóra na gębie na dwa odmienne sposoby – na
tutejszych wyspach i w nowojorskim Harlemie (radzę nie mylić: może być
poważne w skutkach), idę do recepcji, po drodze zerkając przez balkonowe
okna do wnętrza pokojów. Rejestruję w mózgownicy pierwszy wolny numer, a
wolne są prawie wszystkie. Wchodzę do recepcji pewnym krokiem, wołając
od drzwi:
– Jedenastkę proszę!
Przebudzony z letargu Murzyn – białym nie wolno tu pracować na takich
posadach – o mało nie spadł z krzesła, podcięty biczem mojego
stanowczego głosu i godnej postawy. Patrzy głupawo na tablicę, gdzie
przecież klucza nie ma prawa być, potem gmera w szufladzie i ku mojej
uciesze podaje mi go. Wychodzę z godnością.
Andrzej też omal nie spadł z leżaka, kiedy zaprosiłem go do pokoju.
Mieliśmy wspaniałą noc, żeby to nie był Andrzej, mogła być to noc
upojna! Rano kładziemy na poduszkach po parę dolarów i w szampańskich
humorach wracamy na jacht. Mam nadzieje, że Club Med wybaczy nam
blindziarską noc. Ośrodek i tak był prawie bez gości, powinni być
zadowoleni, że przytulili utrudzonych żeglarzy. Niech to opowiadanie
posłuży jako darmowa reklama ich klubu. Myślę, że jesteśmy kwita.
W końcu dolatuje do nas z Polski Maciek, możemy ruszać dalej. Płyniemy
na północ do Wewak, nocując po drodze w Mugil Bay. W Wewak wita nas
gościnny jacht klub. Ekipa pod kierownictwem kapitana udała się do misji
katolickiej (Boran Catholic Mission), gdzie byliśmy wcześniej umówieni,
i gdzie przychodziła nasza poczta. Ochoczo przyjąłem wachtę portową, bo
chciałem trochę pobyć sam. Wrócili na jacht późno, z workiem poczty i
księdzem Marianem – szefem misji, przemiłym młodym człowiekiem.
Muszę wyjaśnić, dlaczego tak odwiedzamy kolejne kościelne misje.
Dewotami nie jesteśmy, bardziej „antychrystami”. W tych rejonach misje
to nie tylko ośrodki kultu religijnego. Są to także, a może przede
wszystkim, ośrodki życia społecznego. Tu można zasięgnąć porady
medycznej, wypełnić niezbędne dokumenty, wyżalić się i wypłakać na
piersi księdza lub brata zakonnego. Pracujący tam misjonarze w niczym
nie przypominają „urzędników Pana Boga”. Dalecy są od arogancji i buty
naszych „przewodników duchowych”, którzy właśnie od nich powinni uczyć
się pokory, umiejętności i potrzeby służenia bliźniemu. Jestem na bakier
z instytucją Kościoła, lecz przed tymi braćmi i księżmi – misjonarzami z
pokorą chylę głowę. Przemierzają setki mil tropikalnej dżungli,
odwiedzając swoich wiernych, na własnych plecach dźwigają przenośne
polowe ołtarze, odprawiają msze, katechizują, udzielają sakramentów
chrztu i małżeństwa, grzebią po chrześcijańsku umarłych. Są to bardzo
normalni, serdeczni ludzie, służący chętnie pomocą, zwykle młodzi.
Trzeba przecież dużej kondycji, żeby docierać podczas trwającego kilka
tygodni marszu do kolejnych osad położonych wysoko w górach, w oparach
tropikalnej dżungli. Zresztą prawie wszyscy chorują na malarię. Aż dziw
bierze, jak wielu wśród nich jest Polaków. Mam dla nich wielki szacunek,
mam także pośród nich – co mi pochlebia – wielu przyjaciół.
Pora wrócić do tematu. Ksiądz Marian Wierzchowski okazał się dla mnie
wysłańcem niebios. Zaproponował mi udział w samochodowej wyprawie do
Angoram, nad rzeką Sepik. Wybierał się do mieszkających tam swoich
wiernych. Tym razem miała to być wyprawa samochodowa.
Rzeka Sepik była także jednym z celów naszej wyprawy do Papui-Nowej
Gwinei. To jedna z największych rzek świata – ma długość 1126 kilometrów.
Wzdłuż jej brzegów rozlokowała się jedna z najwspanialszych i najmniej
zbadanych kultur, a właściwie setki jej różnorodnych odmian. Szczepy i
wsie odległe od siebie o kilkanaście mil posługują się różnymi językami,
kultywują inne wierzenia i obrzędy, a jednak występują w nich wszystkich
wspólne elementy. Na przykład manhood initiation, polegający na
wycinaniu na skórze pleców młodego wojownika rysunku przedstawiającego
wyciągniętego na brzegu rzeki krokodyla. Motyw ten jest stosowany wzdłuż
całego biegu rzeki. Ciekawe jest także to, że rzeka nie ma przy swym
ujściu delty, wchodzi swoimi mętnymi i słodkimi wodami prawie
czterdzieści mil w głąb oceanu. Znaczna to wygoda dla kiepskich
nawigatorów – trudno w nią nie trafić!
Kapitan zgadza się na mój urlop, pakuję niezbędne manatki i przenoszę
się do misji, której szefem jest ksiądz Wierzchowiski. Nasz jacht
wychodzi w morze z okrojoną załogą. Mimo radości z nadchodzącej przygody
coś ściska mnie za serce, kiedy patrzę na rufę odpływającego jachtu, na
którym przecież spędziłem już tyle miesięcy.
Jest wtorek 13(!) lutego 1995 roku.
W misji spożywamy „ostatnią wieczerzę”, czyli ostatni normalny posiłek.
Niech mnie kule biją! Serwowane są gołąbki i kopytka! Ponieważ jest to
polska misja, braciszkowie w mig nauczyli czarną kucharkę przyrządzania
tego, co jest potrzebne Polakowi do przeżycia na obczyźnie!
Idziemy wcześnie spać, bo nad ranem pobudka. Żeby zdążyć na czas do
Angoram, musimy wyjechać najpóźniej o ósmej.
Rankiem pierwsza niespodzianka – mam prowadzić samochód.
Pytam, dlaczego właśnie ja?
Marian tak to wyjaśnia: – Ten kraj pozostaje wciąż dzikim krajem, a
zdziczał jeszcze bardziej po uzyskaniu niepodległości. Nie mając bata
nad sobą, towarzystwo robi co chce, a chce nie robić nic i do tego
dobrze zjeść. Pojawili się więc tak zwani raskale, czyli zwykli bandyci.
No więc kolego, jak zobaczysz na drodze tych dobrych ludzi, broń Boże
nie hamuj, a wręcz przeciwnie! Ja w tym czasie, mając wolne ręce,
łatwiej będę mógł dawać ci rozgrzeszenie!
Umowa stoi. Robię za kierowcę, ale może by tak otrzymać chociaż jedno
rozgrzeszenie ekstra, na zapas, za to właśnie, że będę kierowcą?
Po tych istotnych dla naszego życia doczesnego i wiecznego
uzgodnieniach ruszamy do pobliskiej wioski „zaokrętować resztę załogi”,
na którą składają się dwa „szwagry”, tak tutejsi księża nazywają
krajowców, jedna niewiasta z jakimś zwierzakiem na głowie (ma toto tak
wytrzeszczone oczy, jakby Mariusza pierwszy raz widziało albo miało
okrutne wielodniowe zaparcie), plus dwójka dzieciaków. Całe to
towarzystwo ładuje się na balkon, czyli na klapę naszej toyoty pick-upa,
gdzie na taką właśnie okoliczność zamontowano specjalne uchwyty.
W końcu ruszamy. Początkowo wygląda to na bułkę z masłem. Pierwsze
dziesięć minut jadę z szybkością sześćdziesięciu – siedemdziesięciu
kilometrów na godzinę po niezłej polnej drodze, która kończy się nagle
przed moją maską. Haaaamowanie!
– Czemu stajesz? – pyta ksiądz Marian.
– Bo wydaje mi się, że już dojechaliśmy. Droga mi się skończyła.
– Kochany, do celu mamy jeszcze sto sześćdziesiąt kilometrów, a droga się
skończyła, bo takie jej prawo, dalej jej nie wybudowali. Proste?
– A kiedy dobudują ten brakujący odcinek?
– Na pewno nie do wieczora. Skręcaj w ten wyschnięty strumyk i jedź, ale
tak minimum trzydzieści pięć kilometrów na godzinę, bo inaczej koła nam
pourywa!
Jak kazali, tak zrobiłem. Jako kierowca mam doświadczenie raczej
przyzwoite. Powiedzmy dwudziestoletnie, ale tego, co było mi dane
doświadczyć w tej drodze, nie opiszę. I tak nikt mi nie uwierzy! W
każdym razie od tej pory pierwszy się kłaniam Japończykom, a do toyoty,
jak będzie trzeba, będę się modlił. Ten samochód miał tylko sto
dwadzieścia kilometrów przebiegu i ani jednej sprężyny w fotelu – no
może jedną, tę która… ale zawieszenie dalej działało!
Do Angoram dowiozłem pasażerów po pięciu godzinach przerażenia,
histerii, płaczu i śmiechu, a także bez nagłej konieczności udzielania
mi rozgrzeszenia. Jak się okazało raskale byli zajęci w tym czasie
okradaniem misji, do której właśnie przybyliśmy. Będę to doświadczenie
pamiętał do końca życia. Droga doprowadzająca do narkotycznego amoku,
prowadząca szczytami górskimi ponad chmurami, w deszczu i mgle
tropikalnego lasu, rozpadlinami strumieni…
Zostawiamy tu samochód, którego ma pilnować jakiś stary Niemiec, który
przyznaje się do służby w Wehrmachcie, ale z oczu mu wyraźnie błyska SS.
Idziemy nad RZEKĘ. Takie właśnie zrobiła na mnie wrażenie – r z e k a!
Może dlatego, że nie widziałem jeszcze Amazonki. Naprawdę to była
największa rzeka, jaką dotąd w życiu widziałem. Do tego z prądem o
szybkości Białego Dunajca! Niosąca całe wyspy skołtunionej roślinności,
na której można było dostrzec zwierzęta, rosnące jeszcze(!) drzewa,
czasem fragmenty szałasów. Potęga rzucająca na kolana!
Zacząłem mieć poważne obawy o kolegów, którzy zamierzali dotrzeć tu
jachtem. Byłem przygotowany na jazdę tym tramwajem do ujścia, żeby
wrócić do swojej koi.
Mój stan kontemplacji rzeki Sepik przerywa Marian:
– Jedziemy dalej! Weźmiemy zaopatrzenie dla stacji misyjnej w Marienbergu
i tam zaczekamy na jacht. Dostrzegając w moich oczach niechęć do
jazdy w zapadającym mroku, pociesza, że „szwagier” zawiezie nas tam
pirogą (z dwudziestopięciokonnym nissanem). Deszcz leje przez całą drogę
jakby po to, aby rzeka dostała zastrzyk nowych sił przed walką z naszym
jachtem, który musi przecież dopchać się tutaj pod jej prąd.
Docieramy na miejsce już po zmroku. Pozostawiamy rozpakowanie dużej,
towarowej pirogi zaufanym tubylcom, a sami idziemy do klasztoru, aby
osuszyć się i coś zjeść, choć, prawdę mówiąc, ze zmęczenia nie odczuwam
głodu. Sponiewierała mnie ta droga. Po kilku miesiącach spędzonych na
morzu odwykłem od poruszania się po lądzie. Przyjmuje nas, oczywiście
serdecznie, kleryk Bogdan. Pod nieobecność przeora jest gospodarzem na
tutejszych włościach. Ten młody (około dwudziestopięcioletni) człowiek
wygląda bardziej na taksówkarza lub bramkarza w dyskotece niż na
duchownego. A przecież sposób, w jaki opowiada nam przy kolacji o swojej
pracy, budzi mój najgłębszy szacunek dla niego – przedstawiciela
Kościoła. Jest w tej misji, opuszczonej przez Niemców po drugiej wojnie
światowej, jedynym duchownym, a jednocześnie lekarzem, pisarzem gminnym,
przewodnikiem dla białych, jedynym ratunkiem dla tubylców. Do dyspozycji
ma tylko kiepskie radio, dzięki któremu udaje mu się czasami nawiązać
łączność z cywilizacją. Dla nas Bogdan jest kopalnią wiedzy o tym
zagubionym na peryferiach świata kraju. Mimo zmęczenia gadamy do drugiej
nad ranem.
Walę się do czystego łoża prawie nieumyty. Usprawiedliwia mnie deszcz i
potworne zmęczenie. To był dzień naprawdę przeżyty pełnią życia,
kończący się takim zmęczeniem, które pozwala odczuć smak i radość
istnienia. Jacht jednak dotarł do nas, mimo powolnego przedzierania
się pod prąd o szybkości czterech–pięciu węzłów, czyli około 9,2
kilometra na godzinę. Mieli trudną żeglugę. Odczuwam wyrzuty sumienia,
że im nie pomagałem. Na powitanie mówię do Jurka:
– Myślałem, że się tu nie wepchacie. Już miałem zamiar spłynąć pirogą w
dół rzeki.
– Ja, ja miałem tu nie wjechać? – odpowiedział Jurek i popatrzył na mnie
ze słuszną pogardą.
Ważne, że jesteśmy już wszyscy razem, że wyśpię się w końcu na własnej
koi, która tak słodko kołysze mnie do snu, że będę mógł przed snem
popatrzeć na zdjęcia bliskich przyklejone nad głową. Minęło już siedem
miesięcy mojej włóczęgi i zaczynam coraz częściej myśleć o czymś takim,
co się nazywa dom.
Zamiast spać spokojnie, odrąbujemy maczetami kawały pływających wysp,
które niesione silnym prądem, atakują łańcuch kotwiczny, grożąc
zabraniem
nas ze sobą, wbrew naszej woli, w dalszą podróż w dół rzeki. W takiej
sytuacji skracamy ten nerwowy postój. Gościmy obiadem (made in ja)
naszych księży. Część załogi jedzie pirogą na wycieczkę w górę rzeki,
reszta „czyni powinności pokładowe”, a także bawi naszych gości, którzy
na odchodnym fundują nam mszę, celebrowaną na pokładzie przez siedmiu
księży! Zastanawiam się, czy „Queen Mary” miała kiedyś taki religijny
serwis?
Żegnamy naszych gości. To kochani ludzie. Mam nadzieję, że spokojnie
powrócili po zakończeniu swej misji do kraju. Zawsze będę ich miał we
wdzięcznej pamięci. Wracamy do Madangu, zatrzymując się na chwilkę w
Alexishafen. Madang przyjmuje nas jak starych znajomych, a my, dzięki
temu, mamy namiastkę powrotu do domu, na stare śmieci.
Andrzej i Maciek wybierają się do Mount Hagen z zamiarem zdobycia Góry
Wilhelma – nie byle co, bo 4509 metrów n.p.m. Mam na razie dość lądowych
wędrówek. Moje muszelki, którymi mam obrośnięty tyłek, też wolą pozostać
na jachcie, czyli w naturalnym dla nas środowisku.
„Gwinejczycy” (neologizm od „taterników” lub „alpejczyków”) wrócili już
z wyprawy wprost do Lae, dokąd dopłynęliśmy we dwójkę z Jurkiem.
Przynieśli ze sobą siedem milionów świńskich wszy, których nabawili się,
śpiąc w jakimś szałasie. Pędzili z góry, jak mogli najszybciej, w stronę
jachtu. Stawka rzeczywiście była wysoka. Albo zostaną zjedzeni przez
wszy, albo dopadną na czas do jachtu i wytrują je chloraksem. Na
szczęście wygrali te zawody. Okazało się, że Górę Wilhelma zdobyli,
wzbudzając tym wyczynem nasz podziw. Natomiast naszą sympatię zaskarbili
sobie tym, że nie weszli na jacht, póki nie pozbyli się w łaźni swoich
towarzyszek podróży. Gdyby tak się nie stało, pobilibyśmy kolejny rekord
– tylu blindów (pasażerów na grupę) „Queen Mary” też nie miała.
Czas ucieka i trzeba ruszyć w drogę. Pracowicie spędzamy parę dni
wprzyjaznym Madangu. Szykujemy jacht do opłynięcia wyspy i dotarcia do
Port Moresby, stolicy państwa. Straszą nas okrutnymi gwałtami i
morderstwami, jakie wciaż zdarzają się w tym mieście. Ale być w Rzymie…
Poza tym mam w pamięci niedawną deklarację kapitana:
– Ja. Ja tam nie wejdę?
No pewnie! Jak nie my, to kto?
Malujemy więc, szlifujemy. Kapitan siedzi z głową w mapach. Wieczorami
przez nasze głowy płynie „South Pacific Lager- -Export”. Kto to wie,
kiedy zimne piwo przydarzy się nam ponownie? Przy pomoście jacht klubu w
Lae korzystamy z resztek cywilizacji, kąpiąc się do woli w gorącej
wodzie. Kiedy oznajmiono nam pierwszy raz, że jesteśmy gośćmi klubu,
poszliśmy gremialnie zmyć sól z naszych cielsk. Najpierw poparzyliśmy
się wrzątkiem z prysznica (odwykliśmy od takich luksusów jak ciepła woda)
i ryczeliśmy z bólu, aby potem ryczeć do łez ze śmiechu, patrząc na
nasze bielusieńkie jak lodowiec tyłki, które przedstawiały zaiste
groteskowy widok w zestawieniu z czarną, wielomiesięczną opalenizną.
Oczywiście natychmiast poznaliśmy Polaka, który zobaczywszy z okna
swojego biura polską banderę, przyszedł do nas z wizytą. Kolejna
znajomość, kolejny ciekawy człowiek. Jurek kiedyś powiedział, że
kapitałem tego rejsu są poznawani po drodze ludzie. I tu się z nim
całkowicie zgadzam.
Wojtek był jednym z dzieci ocalonych z zawieruchy wojennej i
ewakuowanych przez Persję (Iran) do Nowej Zelandii. Pracuje dla rządu
Papui-Nowej Gwinei, kieruje Departamentem Pracy. Kolejny opiekun, tym
razem Australijczyk, oddaje nam do dyspozycji mały terenowy samochodzik
suzuki. Jako jedyny doświadczony kierowca w naszym zespole, z praktyką w
PNG, dostaję posadę kierowcy. Ruch jest oczywiście lewostronny,
oznakowania szczątkowe. Już zaraz po wyjeździe z bramy klubu wzbudzamy
ogólne przerażenie tubylców. Co za cholera? Objaśniają mi, że jadę pod
prąd. Ale przecież nie było żadnego znaku! Słyszę w odpowiedzi:
– Ty tępaku! Tu nigdy nie było znaku, ale wszyscy przecież wiedzą, że to
ulica jednokierunkowa.
Zawracam bez dyskusji. Gdyby ktoś wybierał się do Nowej Gwinei,
chętnie objaśnię, która to była z tych sześciu ulic w Lae i w którą
stronę była jednokierunkowa.
Nieuniknione musi w końcu nadejść. Wojtek Michalik zaprasza nas do
swojego uroczego domu na pożegnalną kolację. Uściski, wilgotne oczy…
Napiszę… Pamiętaj… Znaczy, że czas wychodzić w morze.
Po krótkiej, ale uciążliwej żegludze docieramy do wysp Trobrianda,
które rozsławił nasz rodak, etnolog, profesor Bronisław Malinowski,
swoją pracą Życie seksualne dzikich. Cumujemy przy wiosce Kaibola.
Kiepskie miejsce do kotwiczenia, robimy więc kilka „seksualnych” zdjęć
jako reklamę dla gdańskiej spółdzielni studenckiej i odchodzimy na noc
do pobliskiej wysepki Kilelina. Rzucamy kotwicę przy wiosce Giva, gdzie
postój wygląda na bezpieczniejszy.
Rutynowo już handlujemy z mieszkańcami, wymieniając kolorowe
podkoszulki na owoce i ryby. Jurek w tym czasie otwiera nasz „gabinet
lekarski”. Mamy wyjątkowe wzięcie. Na koniec kupujemy dla naszych
dziewczyn wspaniałe kolorowe spódniczki z włókna kokosowego – niestety,
zgniły w czasie rejsu, pozbawiając nas szansy oglądania ich w tym
odzieniu.
Następnego dnia, z samego rana, wybieram się z Maćkiem do wioski.
Bieda z nędzą, ale robię kilka dobrych zdjęć. W drodze do bączka, który
pozostawiliśmy na plaży bez nadzoru (zanik instynktu samozachowawczego!),
napotykamy zwartą grupę młodych wojowników, którzy zastępują nam drogę.
Zaczynam się czuć niespokojnie, ale, jak zwykle w takich wypadkach, mój
mózg zaczyna pracować znacznie bardziej precyzyjnie, niż mógłbym się
tego po nim spodziewać.
Najbardziej kolorowy obwieś występuje do przodu i wręcza mi karteluszek
papieru. Nawet nie patrzę na ten strzępek, przypominają mi się bowiem
opowieści „ludzi bywałych”, także parę lat wykładów z psychologii
podświadomie podpowiada mi, że nie mogę ujawnić wahania. Do zbawczej
plaży mamy za daleko, musimy jakoś ich przekonać, że nie warto nas zjeść.
Podejmuję decyzję, że trzeba bezczelnością torować sobie drogę.
– Co za szpargały śmiesz mi tu podawać? – walę z grubej rury.
– Kto ty jesteś, wojowniku? – grzmię w pidgeon english.
Widzę, że strategia jest właściwa, bo wojownik kładzie uszy po sobie,
mój tupet ich zaskoczył. Wiem, że lata niewolnictwa pozostawiły w ich
psychice niezatarty ślad. Staram się to wykorzystać. Otoczeni, zaczynamy
nieznacznie iść w stronę bączka.
– To jest mandat za wejście do mojego lasu bez mojej zgody i robienie
zdjęć w mojej wiosce! Należy się pięćdziesiąt kina (waluta PNG) gotówką!
– przemawia do mnie.
– Ale kto ty do diabła jesteś! Zaczynam bardziej podnosić głos,
obserwując jednocześnie, jaki to wywiera skutek. – Jestem naczelnik
(Councilor)!
Gówno prawda, myślę sobie – jesteś szczeniak z mlekiem pod nosem i
cwaniak, który chce mnie zubożyć o parę dolarów. Wiem też, że nie mogę
go upokorzyć przed jego ludźmi, bo może to przybrać niebezpieczny obrót.
– A ja jestem szefem tamtego statku, na którym siedzą twoi ludzie i
gdzie wczoraj leczyliśmy ich za darmo w imieniu rządu! W jego również
imieniu żądam teraz za to zapłaty dwustu kina! – idę na całość.
Zgłupiał zupełnie i po naradzie z wojownikami pozwala nam odejść, pod
warunkiem opuszczenia jego „wód terytorialnych”. Pies ci mordę lizał, i
tak wychodzimy przed nocą. Pozostanie tutaj byłoby czystym szaleństwem,
samobójstwem.
Po powrocie na jacht okazuje się, że kapitan dostał podobny mandat.
Będąc u siebie nie patyczkował się zbytnio. Wywalił oszusta na zbity
pysk.
Jakiś czas potem Jurek mnie pyta:
– A jaki ty właściwie rząd reprezentowałeś, dając im swój mandat?
– Rząd Ludzkich Dusz. A ten mandat był mandatem zaufania. Do zdrowego
rozsądku.
Ponieważ nie mamy zwyczaju ciągnąć lwa za ogon dwa razy, odchodzimy na
noc do następnej wysepki – Yaga. Witają nas serdeczni ludzie, jak zwykle
otaczając zakotwiczony jacht pirogami i usiłując coś nam sprzedać.
Najczęściej są to owoce. Dla zapewnienia przychylności dokonujemy kilku
transakcji.
Mając na dzisiaj dość oglądania w naturze „życia seksualnego dzikich”,
pozostajemy na jachcie. Nad ranem rwiemy kotwicę i idziemy dalej w
kierunku Port Moresby.
Około południa napotykamy rajsko widowiskową wysepkę. Kilkadziesiąt
palm kokosowych wyrastających – wydawało się – prosto z oceanu. Jednak
po ostrożnym podpłynięciu bliżej dostrzegliśmy spłachetek białego piasku,
ledwie wystający z turkusowej wody atolu. Wszystko to ma to nie więcej
jak sześćset–siedemset metrów długości i sto metrów szerokości.
Zaciekawia nas biała plandeka wyglądająca jak namiot. Może znajdziemy
rozbitka lub stuletniego pustelnika, który posiadł wiedzę o sensie
naszego istnienia? Bujna wyobraźnia wbija mnie w płetwy, maskę do
nurkowania i wykopuje za burtę. Nakazuje – idź i sprawdź! Jak zwykle
okazuje się, że moja wyobraźnia jest nie tyle bujna, ile chora.
Kilku młodych krajowców łowi małe rybki na nawietrznej stronie wyspy,
wykorzystując plandekę jako jedyną ochronę od palącego słońca. Są równie
zaskoczeni moim widokiem, jak ja tym, że nawet wszyscy razem wzięci nie
mają nawet stu lat. Obwąchujemy się nieufnie, ale ciekawość przełamuje
lody. Bardzo proszą o wodę, która skończyła im się wczoraj, a wysepka
oczywiście nie ma żadnego źródełka. Ja z kolei pytam o ryby i zapraszam
ich na jacht.
Dajemy im wodę, a w zamian za ryby proszą o troszkę ryżu. Tego
przysmaku mamy nawet w nadmiarze, bo zalęgły się w nim, mimo
hermetycznego opakowania z grubej folii, miliony robaków, o czym
lojalnie uprzedzamy chłopaków. Jak się tego spodziewaliśmy, wzbudza to
ich wielką radość. No pewnie, przecież oni uwielbiają wszelkie robactwo,
a zwłaszcza wielkie, tłuste, białe robale wydłubywane ze spróchniałych
pni powalonych drzew. Sam tego przysmaku próbowałem, ale nie tak jak oni
„w formie żywej”, tylko wędzone. Można je kupić na targowiskach w
Madangu, nabite po dwanaście sztuk na długie patyczki. W smaku
przypominają trochę pieczarki.
Tak więc dajemy im pół kilo ryżu za ryby, a te dwadzieścia gramów
robaków dostają gratis. Oni zaś, nie chcąc być gorsi, dodają nam dwa
piękne kolorowe kraby. Żeby nie przedłużać tej wymiany uprzejmości, bo
zachodziła obawa, że to oni w końcu odpłyną naszym jachtem, podnosimy
kotwicę i wychodzimy z tej namiastki raju. Kapitan łaskawie zastępuje
mnie przy sterze, twierdząc, że on lubi sobie czasami (?!) posterować, a
mnie oburącz będzie łatwiej czyścić ryby na obiad. O mój ty wspaniały
łaskawco!
Zanim uporałem się z tą śmierdzącą robotą, z morza wyłoniła się
następna wyspa – Tuboga, wysoko wypiętrzona pochodzenia wulkanicznego,
porośnięta zgniłozieloną dżunglą. Od strony nawietrznej widać dość dużą
wioskę, ale nie ryzykujemy stania na kotwicy z wiatrem dociskającym do
plaży. Odchodzimy na zawietrzną stronę i odkrywamy urokliwą zatoczkę.
Wciskamy się w nią, ale echosonda ciągle nie pokazuje dna. Kiedy
jesteśmy już prawie dziobem w lesie, dno gwałtownie idzie wgórę. Bardzo
głęboko! Nie mamy jednak większego wyboru, bo powoli zapada zmrok, ale
pociesza nas fakt, że jesteśmy zasłonięci od wiatru i praktycznie stoimy
jak samochód w garażu. Mimo to szef zarządza wachty kotwiczne na
dzisiejszą noc. Ma to sens, bo nie znamy przecież naszych gospodarzy.
Ci nie pozwolili nam na siebie zbyt długo czekać. Już paru
najszybszych wisi na burcie, proponując handelek. Widzieli nas jak
okrążaliśmy wyspę i w rekordowym czasie przebrnęli przez górę i dżunglę.
Owoców mamy dosyć, więc kupujemy trochę oryginalnych miejscowych
wyrobów do własnych zbiorów i dla Muzeum Morskiego w Gdańsku. Zapraszają
nas do wioski. Mimo że zmrok zapada, Andrzej, Maciek i ja dajemy się
namówić. Pniemy się, przedzierając przez dżunglę, po prawie pionowej
ścianie wygasłego wulkanu, widząc tylko na wysokości oczu pięty naszych
przewodników. Noc, jak to na tych szerokościach bywa, zapada jak czapka
na oczy. Zaczynamy mieć wątpliwości, czy decyzja wycieczki była słuszna.
Na szczęście docieramy na szczyt i zaczyna my zjeżdżać po glinie na
czterech literach, czepiając się wszelkimi możliwymi członkami
wszystkiego, co jest dookoła. Podróż w dół zajęła nam dosłownie kilka
chwil, jednak naszą radość mąciła myśl o powrocie i konieczności
dokonywania podobnych akrobacji już w kompletnej ciemności.
Docieramy do wioski, mądrzejsi o nabyte doświadczenia, idziemy do
naczelnika z darem w postaci laski tytoniu. Prosimy o zgodę na
zwiedzanie jego królestwa. Wizę dostajemy z radością i od ręki. Okazuje
się, że osadę zaludnia jedna rodzina. W sumie około trzydziestu pięciu
dorosłych, pewnie z siedemdziesiąt dzieciaków i sto pięćdziesiąt psów.
Jest jednak czysto i urokliwie. Oglądamy wyrób garnków, uruchomiony mimo
późnej pory na naszą cześć, zwiedzamy domostwa tych ujmujących i chyba
szczęśliwych ludzi. Na koniec naczelnik daje nam dwóch przewodników.
Ruszamy do zaprawy wieczornej: w górę pełzanie czołganiem i radosny
zjazd w dół. Przebudzone
i głodne komary dodają nam skrzydeł w tym rajdzie.
Na własnym siedzisku wjeżdżam prosto na swoją wachtę kotwiczną, czyli
mam czas na doprowadzenie się do ludzkiego stanu od 24.00 do 4.00. Mam
również czas na poczytanie, dokąd to zawędrowaliśmy. Okazuje się, że
Tuboga jest częścią archipelagu Amphett Group na Morzu Salomona… Dalej
nie doczytałem, bo nasze wędzisko zaczęło hałasować, dając znać, że mamy
śniadanie na haku. Jednak to nie śniadanie – po zaświeceniu reflektorem
w krystaliczną wodę stanąłem nos w nos z niezbyt zadowolonym rekinem!
Znaczy to, że zamiast śniadania (a że to była niedziela, to sam kapitan
serwował jajko i kakao!), będziemy mieli walkę z tym potworem. Tymczasem
zostawiam ten nocny połów pod opieką kolejnej wachty i wtulam się w
denerwująco nieruchomą kojkę.
Rano, przy asyście tubylców, wyciągamy żarłacza (ma około 1,2 metra)
i ku ogólnej radości, i naszej i krajowców, darowujemy go wiosce w
podzięce za serdeczne przyjęcie nas poprzedniego dnia. Kotwicę rwiemy
już w gwiżdżącym szkwale, spadającym zza góry jak lawina, i w
oślepiającym deszczu. Forsując silnik, uciekamy na bezpieczne morze.
Przed nami cieśnina China i Port Moresby.
Tłuczemy się po oceanie, mając albo przeciwne wiatry, albo zupełny ich
brak. Po kilku dobach mordęgi postanawiamy wrócić do wysp, które
minęliśmy parę godzin wcześniej, żeby złapać trochę oddechu i kupić
paliwo. Chowamy się za wyspę Kawato i podchodzimy do lepiej osłoniętej
Samarai, gdzie widać zabudowania jakiejś bazy rybackiej. Rzucamy kotwicę
i jadę z Maćkiem na zwiady. Nasze poświęcenie zostaje nagrodzone po
królewsku! Odkrywamy w małym sklepiku źródełko zimnego piwa! Przy takim
odkryciu niczym jest dokopanie się do „żyły dżemu”. Życie zaczyna być
znowu piękne.
Egoistycznie wlewamy w siebie po dwie butelki i dopiero przy trzeciej
sumienie nas rusza. Reszta zasolonej i przemokniętej załogi to przecież
nasi przyjaciele. Zabieramy, ile się da tego płynu szczęśliwości, który
na dodatek jest zimny, co na naszym bezlodówkowym jachcie jest przednim
walorem i spieszymy z uradowanymi gębami podzielić się tym z resztą
załogi. Właściciela tego sezamu, sympatycznego Australijczyka Jana
Poole, przebiegle i na wszelki wypadek, serdecznie zapraszamy na jacht.
Oczywiście „przegadaliśmy” prawie całą noc z Janem i jego
przyjacielem Andym, który jest szefem miejscowej „stoczni”. Zyskaliśmy
kolejnych przyjaciół, wielki kapitał tej wyprawy.
Rankiem, z ciężkimi głowami i radosnymi sercami, jedziemy odwiedzić
Jana i jego sklepową lodówkę. Po kolejnym stwierdzeniu oczywistego faktu,
że „piwo z rana jak śmietana”, wspólnie przeprowadzamy jacht do stoczni
Andy’ego, żeby kupić paliwo i zatankować wodę.
Tak to już zawsze jest, gdy jest za dobrze – trzeba w morze. Na
pożegnanie, całą gromadą przenosimy się do lodówki Jana i z oszronionymi
gardłami opuszczamy to gościnne miejsce i tych sympatycznych ludzi. Mamy
jeszcze kilka dobrych – oby – dni żeglugi do Port Moresby.
W nagrodę za dobrze spełniony obowiązek Maciek przed nocą łapie na
swojej wachcie dorodną hiszpańską makrelę, więc będzie mógł ją osobiście
wypatroszyć i ku uciesze reszty usmażyć. Szczęściarz, jakby tego było
mało, po chwili łapie drugą! 17 marca 1995 roku Piątek, historyczny
dzień w tym długim rejsie, bo po kilku latach płynięcia ciągle na wschód
jacht skierował dziób w drogę powrotną do domu – na zachód. I tak już
będzie przez następnych parę lat trwania tego rejsu dookoła świata. Dla
mnie skończy się on w Darwin, ale chłopaki popłyną dalej. Środa, 22
marca 1995 Na razie, po kilku dniach dość spokojnej żeglugi, wchodzimy
do Port Moresby, stolicy Papui-Nowej Gwinei. Port wita nas pochmurną
pogodą i duszącym upałem, a także ściskającą do bólu ręką cywilizacji,
czego już tak dawno nie doświadczyliśmy. Wellcome home!
Wchodzimy przy ogólnym zainteresowaniu do Royal Papua Yacht Club.
Bucowaty kierownik przybytku na dzień dobry życzy sobie ubezpieczenia
jachtu na minimum dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów! A poza tym, to
i tak nie ma dla nas miejsca przy kei. Won na kotwicowisko! Cóż robić,
ujęci jego serdecznością wychodzimy z portu jachtowego, szukając
dogodnego miejsca do kotwiczenia między większymi braćmi – tankowcami i
innymi statkami przeróżnej maści. Kręcimy się jeszcze po redzie, kiedy
dopada nas motorówka z jacht klubu. Zażywny jegomość macha przyjaźnie
ręką, a za sterem stoi osowiały kierownik. Mamy wracać do klubu, gdzie
czeka na nas przygotowane miejsce. Zawijają pętelkę i prowadzą nas do
nabrzeża. Po zakończeniu manewrów cumowania pan z motorówki wchodzi na
pokład i przeprasza za zachowanie kierownika. Brian Hull, jeden z
szacowniejszych członków tego klubu, pozostał do końca pobytu naszym
opiekunem i przyjacielem. Potem okazało się, że inni członkowie, widząc
jak nas potraktowano, zadzwonili do niego z interwencją. Była to
interwencja zdecydowana, ponieważ byliśmy do końca postoju gośćmi RPYC,
czyli zostaliśmy zwolnieni od wszelkich opłat, a kierownik nas wyraźnie
nie lubił.
Czas beztroskiego życia wyspiarskiego mieliśmy już zdecydowanie za
sobą. Czekała nas żegluga przez Cieśninę Torresa do Darwin w Australii.
Jacht wymagał solidnego przeglądu po miesiącach tułaczki po bezludziu, a
także część załogi potrzebowała wiz australijskich.
Czyli normalny kocioł portowy. Prace biurowo-papierkowe, przerywane
szlifowaniem, skrobaniem, dokręcaniem i, co najważniejsze, wszelkim
załatwianiem. Mimo to wyrwaliśmy trochę czasu na zwiedzanie okolicy i na
życie towarzyskie.
Pewnego dnia odwiedził nas Egipcjanin, który najczystszą polszczyzną
zaprosił nas do siebie na obiad. Okazało się, że był dowódcą łodzi
podwodnej i szkolił się w Polsce. Adel i jego przyjaciel Jacek, rdzenny
Polak, porywali nas wieczorami z jachtu na zwiedzanie lub „odchamianie”
na stałym lądzie.
Miasto jest jak na tamtejsze warunki duże, bo ma około dwustu
pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców. Należy jednak do
najniebezpieczniejszych miejsc w PNG. Chwilami ma się wrażenie, że
połowa ludności jest zatrudniona w policji lub ochronie i pilnuje drugą
połowę. Tubylcy właśnie kończą chlubnie dzieło rozwalania tego, co
zbudowali kolonizatorzy, przerabiając każdy dostępny kawałek metalu na
kraty i bramy, które mają ich chronić przed nimi samymi. Smutek.
W tej sytuacji pracujemy od świtu do nocy, by maksymalnie szybko
uporać się z przygotowaniem jachtu do wyjścia w morze. Niedziela, 26
marca 1995 Ostatecznie opuściliśmy Pacyfik i weszliśmy w Cieśninę
Torresa. Żegnaj PNG, żegnaj kraju na krańcu świata, gdzie ludzie
epoki kamienia łupanego jeżdżą toyotami, za przekąskę mając swoich
wrogów, gdzie młoda demokracja ma twarz wykrzywioną dzikim uśmiechem. A
jednak – piękny kraju! Spełnił się kolejny mój sen… Sen o najczystszej
egzotyce, jaka nam jeszcze na tym świecie pozostała… Sen o Nowej Gwinei…
Opowiadanie to pochodzi z książki autora - Mariusza Marciniaka
„W POGONI ZA HORYZONTEM”
Zainteresowani kupnem prosimy o kontakt:
Mariusz Marciniak (w Polsce)
chatka_atka@wp.pl
Józef Kołodziej (w USA)
ziutek1945s@gmail.com