Grenadyny, zwane również Wyspami Korzennymi, jak wiele innych, na
których uprawia się rośliny przyprawowe, należą do Małych Antyli – wysp
oddzielających Morze Karaibskie od Oceanu Atlantyckiego (Wschodnie
Karaiby), około 120 mil na północ od Wenezueli. Trzy większe: Grenada,
Carriacou i Petiti Martinique wchodzą w skład państwa Grenada,
zamieszkanego przez około 93 tysiące ludzi, ze stolicą Saint George’s.
Grenada jest największą wyspą wulkaniczną archipelagu, ma ok. 440
kilometrów kwadratowych i charakter wulkaniczny. Najwyższy szczyt – Góra
Św.Katarzyny (840 m), jest właśnie kraterem wygasłego przed milionami
lat wulkanu, który utworzył tę wyspę. Marzec 2001 Chciałoby się
powiedzieć, parafrazując tytuł książki Teresy Remiszewskiej, „z goryczy
smutku nasza radość”.Goryczą była choroba „Wuja”, przyjaciela, który w
naszym środowisku nosi zasłużone miano Kapitana Kapitanów.
Na początku swego rejsu dookoła świata Wujo zapadł na choróbsko i
musiał na jakiś czas powrócić do Stanów, aby się podreperować przed
dalszym pływaniem. Jego jacht pozostał na Grenadzie, wSaint George’s.
Wynikł więc problem opieki nad nim, bo kapitańska dusza zawsze jest
wrozterce, gdy statek pozostaje bezpański w obcym porcie.
Jest koniec lutego, zima kąsa ze wszystkich stron moje kochające
tropik cielsko, ręce mdleją od skrobania lodu z szyb samochodu. Sama
rozpacz, tylko zaszyć się w jakiś kącik, położyć i zdechnąć. I nagle
myśl, jak ta błyskawica, nawiedza mój podmarznięty mózg – przecież ja
jestem dobry człowiek. Zdolny do ogromnych poświęceń wimię przyjaźni,
zwłaszcza do Wuja. Szybko znajduję w osobie brata-łaty Andrzeja, przez
bliskich zwanego Bieńczysławem lub po prostu Bieńkiem, kolejnego
filantropa. Bieniek, w naszych morskich układach człowiek najbliższy
Wujowi, nie odmawia.
A może to właśnie Bieniek wymyślił to całe zamieszanie, a ja nie
odmówiłem? Obojętne, jak to było, ważne, że jedziemy z zimnego New
Jersey do palm, które szeptać nam będą na ucho sekrety przyniesione
przez pasat, do tych atoli błękitnych i tropików ukochanych. Decyzja
zapadła, musimy się poświecić dla Wuja i zadbać o jego jacht. Jedziemy!
W ostatniej chwili dobieramy do załogi Henia, „koń-traktora” (kontraktora)
–mojego starego druha, który na morzu jeszcze nie był. Ponieważ jednak
planujemy raczej pływanie portowe, to powinien się sprawdzić jako „oficer
rozrywkowy”. I sprawdził się w stu dziesięciu procentach. Otym jednak
potem, jak mówią prawnicy zapytani o honorarium.
Wyruszamy na ten rozrywkowy rejs (że o przysłudze dla Wuja nie wspomnę)
pod koniec marca. Odprowadza nas porywisty wiatr ze śniegiem i deszczem,
który zawziął się, aby na pożegnanie pourywać nam ręce razem z drzwiami
taksówki. Lecimy najpierw do San Juan w Puerto Rico, gdzie mamy
przesiadkę, a stamtąd już na Grenadę. Docieramy do celu późnym
wieczorem. Nasze zmęczenie natychmiast mija pod czujnym wzrokiem
Przywódcy Rewolucji Kubańskiej, który spogląda na nas podejrzliwie z
wielkiej płaskorzeźby umieszczonej na ścianie sali przylotów. Jesteśmy w
Międzynarodowym Porcie Lotniczym im. Fidela Castro! Niby byli tu nasi w
1981 roku (inwazja Stanów Zjednoczonych), okazuje się jednak, że do
końca nie posprzątali. Nasze amerykańskie paszporty nie robią dobrego
wrażenia. Urzędnicy traktują nas w stylu dawnych pograniczników z byłej
NRD – wiedzą, że wpuścić muszą, ale nie lubią tego, więc strasznie się
puszą i celebrują odprawę, dając nam poznać, że teraz to kur… MY! Pies
im mordę lizał, znieśliśmy to ze stoickim spokojem. Tym bardziej że
Fidel ze ściany wyraźnie puszczał do mnie oczko. Wychodząc po odprawie,
dałem mu „palec”. Byliśmy na dzisiaj kwita. Wyszedłem przed budynek
dworca i rozkrzyżowując ręce jak Jezus z Rio, chłonę ciepło w każdą
komórkę ciała, biorę w objęcia kłaniające mi się palmy. Nie zważam nawet
na to, że wiatr zerwał mi z głowy moją wyjściową panamę…
– A temu co? – pyta kapitan, którego przyjechaliśmy zmienić.
– Nic, wariat zwykły i nieszkodliwy – odpowiada Bieniek.
– On się kocha w tropiku! Ale dotąd jakoś tak chyba bez wzajemności,
dodaje po chwili, ciągnąc mnie do czekającej taksówki.
Boże, jak to dobrze mieć takich przyjaciół, którzy rozumieją twoją
duszę i całe twoje poplątane wnętrze. Bieniaszek mnie rozumie i dlatego
zaraz po przybyciu na jacht wlał w moje wnętrze szklanicę rumu, żebym
łatwiej zniósł powitanie z platoniczną miłością. Platoniczną do czasu,
bo jestem przekonany, że moja pełna cierpienia miłość i wierność
zostanie doceniona i pewnego dnia ukochana Tropika przyjmie mnie na
swoje łono. Dzieci już raczej mieć nie będziemy, ale zestarzejemy się z
godnością.
Żegnamy następnego dnia sympatyczną załogę lubelską, która dbała
oWujowy jacht przed nami, i zabieramy się do roboty, ponieważ Wuj, chcąc
sprawić nam jeszcze większą przyjemność w znajdowaniu rozkoszy z
poświęcania się, dał Bieńkowi listę pilnych prac, które należy wykonać
na jachcie. Więc Bieniek, jako elektryk, zaczyna smakowanie tropiku od
szperania wzęzach, a ja – szkutnik, od klejenia tego, co Wujo połamał, i
wzmacniania tego, czego, dziwnym zrządzeniem losu, połamać mu się do tej
pory nie udało. Konferencje telefoniczne z armatorem odbywaliśmy co
wieczór:
– Wuju, gdzie jest na jachcie jakaś
wiertarka?
– Jest chyba z osiem. Poszukajcie, to znajdziecie. Gdzieś…Chyba…
– Masz zapasową śrubę do silnika
przyczepnego?
– Pewnie, że mam. Poszukajcie, to
znajdziecie. Gdzieś…Chyba…
– Wujaszku, jak się czujesz? – sprytnie zmieniamy drażliwe tematy.
– Siła by gadać!
– No to do jutra, trzymaj się kochany…
– No!
Rozmowy, jaka się odbyła następnego wieczora, nie będę opisywał. A jak
ktoś jest ciekaw i chce wiedzieć, jak przebiegała, to niech sobie
przeczyta ponownie powyższy dialog. Gadatliwość Wuja znana jest na
wszystkich oceanach świata!
Mała dygresja, związana z tą właśnie cechą charakteru tego
wspaniałego człowieka. Jedziemy moim samochodem do Baltimore załatwić
kilka spraw jachtowych i przy okazji pocelebrować nasze wspólne urodziny
(rodziliśmy się tego samego lipcowego dnia, ale w różnych latach). Były
to chyba urodziny sto piąte z kolei. Po dwóch godzinach jazdy pytam:
– Wujo, jedziemy najpierw do Wiesia czy do Mariny?
Po piętnastu minutach pada odpowiedź:
– Jak chcesz…
Odzywam się po dziesięciu kolejnych minutach:
– To może najpierw do Mariny?…
– Nie gadaj tyle, tylko jedź!
Dojechawszy na miejsce, idziemy na jedzonko do naszego ulubionego baru.
Senne lipcowe przedpołudnie, bar pusty. Tylko my i śliczna barmanka.
Przerywam Wujową zadumę i zagajam:
– Wuju, to jak my podzielimy te nasze sto pięć lat?
– Na pół.
– Ale…
– Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt! Niezrażony kontynuuję pogawędkę:
– Wuju, śliczna ta barmanka, co?
– Przecież mi jaja ucięli! (Tak określa swoją kondycję poszpitalną, czemu
Krysia – jego żona, stanowczo zaprzecza).
– Ale masz oczy, nie?
– I to jest mój cholerny problem! – powiedział jednym zdaniem
Wuj-gawędziarz Wracajmy jednak na Grenadę. Kiedy wraz z Bieniaszkiem
leczyliśmy większe lub mniejsze rany jachtu, Henry zwiedzał z „meszta” (jego
określenie na chodzenie piechotą) okolice i wypatrywał miejsc godnych
naszego wieczornego zainteresowania. A miał do tego dryg
niesamowity.Mogliśmy na nim polegać. Wynajdywał kafejki urokliwe, gdzie
można było zjeść tradycyjne, wyspiarskie potrawy, lub knajpy ekskluzywne,
gdzie spotykało się śmietankę tutejszego high society i gdzie można było
w jeden wieczór stracić całą kasę okrętową.
Po zakończeniu prac remontowych przyszła pora zwiedzania wyspy i
chłonięcia jej klimatu. Pewnego dnia, utrudzeni marszem po okolicznych
pagórkach i zmaltretowani upałem, przysiedliśmy wcieniu lokalnego baru,
czyli baraczku stojącego bezpośrednio na plaży. Sącząc zimne piwo,
obserwowaliśmy to, co działo się wokół nas. Jedyny wyraźny ruch, który
przyciągał nasz wzrok i zakłócał senną atmosferę, pochodził od krajowca.
Miarowym ruchem walił kawałkiem deski w konchowe ślimaki, po czym
wrzucał je do worka. Andrzej podniósł się leniwie, wzbudzając tym we
mnie niekłamany podziw, i pomaszerował w jego stronę. Wszyscy byliśmy
ciekawi, co zmuszało tego człowieka do takiej morderczej aktywności w
tym piekielnym upale i co mu zawiniły te ślimaki. Tylko Andrzej był w
stanie wykrzesać z siebie resztki sił, aby zaspokoić żądzę wiedzy.
Czarny, jakby tylko czekał na okazję do przerwania swojej mordęgi,
odłożył pałę i zaczął coś tłumaczyć naszemu wysłannikowi,
machając gwałtownie rękami.
– Ale ma ikrę! – mruknął Henio, topiąc szyjkę oszronionej butelki
heinekena w przepastnej brodzie á la urokliwy szef al-Kaidy.
– Nawykły od małego do ciepełka, pewnie widzi jakąś korzyść, zaraz się
dowiemy.
Przypadkowo miałem rację. Bieniek dobił targu na wykonanie dla nas
kolacji z zawartości worka. Mieliśmy się stawić wieczorem na placyku
przed barem, skąd Japo – tak się nazywał nasz nowy przyjaciel – miał
zabrać nas do swojej wioski, gdzie jego matka miała przygotować dla nas
lambi. Tak właśnie nazywa się miejscowa potrawa przyrządzana ze ślimaków
konchowych.
Wieczorem, uzbrojeni wgłęboką wiarę, że wrócimy cali i zdrowi,
wędrowaliśmy z naszym przewodnikiem przez leśne ostępy wkierunku jego
sadyby. Żałowałem, że nie zostawiłem zegarka na jachcie, przywiązałem
się do niego i nie chciałbym, żeby od dzisiejszej nocy zdobił czyjąś
inną rękę. Andrzej miał już ten problem z głowy, bo jego seyko zmieniło
cichcem właściciela już parę dni wcześniej. Może dlatego maszerował
jakby raźniej. Do wioski dotarliśmy już prawie o zmroku. Czekając na
biesiadę, przyglądamy się otoczeniu. Jak zwykle w tych rejonach świata –
brudna, leniwa bieda. Wyleniałe, chude psy obdrapujące klapiaste uszy,
spoglądające na nas zaropiałymi oczami. Dzieci obserwują nas z kolei
zamglonymi smutkiem oczami, wktórych jednak dostrzec było można
interesowną ciekawość. Tak też patrzą na nas dorośli, choć czynią to –
powstrzymywani udawaną godnością – niby mimochodem; właśnie teraz,
właśnie w okolicy ławeczki, na której przysiedliśmy, załatwiają jakieś
swoje szczególnie ważne sprawy. Nasza wizyta zaciekawia, jak film w
telewizji. Coś się wreszcie dzieje! Coś, co przyciąga uwagę, zakłóca
nieznośną monotonię codzienności.
W końcu zapraszają nas do izby jadalnej. Zaskakująco młoda matka
naszego przewodnika, pokazując w szerokim uśmiechu dwa reprezentacyjne
zęby, podaje nam na liściach palmowych plastry ślimaka upieczone na
ruszcie. To jest właśnie lambi. Do tego chleb własnoręcznie pieczony
wpiecu ziemnym: wykopana wziemi dziura, wyłożona kamieniami, na których
pali się ogień; po jego usunięciu, rozpalone kamienie służą jako piec (tak
zwany earth oven).
Ślimaki były wyborne, choć dość pikantne. W smaku przypominały troszkę
niedopieczony kotlet schabowy. Natomiast chleb był wspaniały. Zapijamy
to wszystko ciepławym piwem, które taszczyliśmy po tych bezdrożach.
Resztę napoju zostawiamy gospodarzom, którzy wynieśli się z domu na czas
biesiady, mimo naszego zaproszenia do stołu.
Musimy się zbierać do powrotu na jacht, bo noc zapada na tych
szerokościach geograficznych jak kurtyna w teatrze. Prosimy gospodynię o
rachunek. Patrząc pod nogi, mówi nieśmiało… dziesięć dolarów. Zostawiamy
znacznie więcej i nabywamy cały zapas chleba, jaki jej pozostał. Za taki
wieczór nie ma ceny! Wkońcu poto pętamy się po różnych dziurach tego
najpiękniejszego ze światów, żeby je poznawać od środka.
Następnego ranka wychodzimy w morze. Już czas najwyższy, bo zaczynamy
„wrastać wkrajobraz”, co źle się zakończyło dla niejednej załogi i
niejednego statku. Musimy przewietrzyć siebie i jacht, a także – to
chyba najważniejsze – własne dusze, w które też zaczynają wrastać jakieś
Tashe i inne pokusy cielesne.
Po wyjściu z zacisznej osłony portu jacht kładzie się na
burtę,przygięty silnym pasatem. Na burtę kładzie się także Henry.
Pozostaną w takiej pozycji obaj – statek i on aż do najbliższego portu,
z tą różnicą, że Henry będzie w tym czasie zmieniał kolory, a jacht nie.
Płyniemy do wyspy Ronde, to nie jest daleko, jakieś trzydzieści pięć
mil na północ od Saint George’s. Idziemy wzdłuż zachodniego brzegu
Grenady, robiąc na samej genui sześć–siedem węzłów. Piękna żegluga, aż
serce zaczyna szybciej trzepotać w piersi. Nie może być, przynajmniej
dla mnie, nic piękniejszego niż pochylony głęboko na burtę jacht,
płynący po butelkowozielonkawych, spienionych falach, z „kością w zębach”,
czyli pchający przed dziobem białą kipiel piany, która, porywana wiatrem,
chłodzi rozpaloną twarz. Jakże piękne jest życie w takim jak ten
momencie! Kolor oceanu, który wręcz kaleczy oczy, lekko klaszczący lik
wolny białego żagla… Uniesienia duszy przerywa widok Henia, który,
wisząc na burcie, przybiera właśnie kolor morza – zielony.
– Bieniaszku, wejdziemy chyba do najbliższego portu, bo naszej załodze
pozostał już tylko kolor blady. Trupio blady.
– Nie bój żaby! Jedź dalej! – mamrocze „wykrwawiony” załogant.
– Już mi przechodzi – dodaje po chwili słabiutkim głosem.
– Jesteś pewien? – pytam.
Ponowne – „Nie bój żaby” upewnia nas w przekonaniu, że Heniu nie odda
łatwo swojego życia. W tej sytuacji dalej rozkoszujemy się tą porywającą
żeglugą.
Na kotwicowisko w Ronde wchodzimy po południu. Mamy dość czasu na
zwiedzanie wyspy. Praktycznie ogranicza się to do przedefilowania
deptakiem wzdłuż plaży. Wieczorem otwierają się okoliczne kramiki, które
serwują nielicznym turystom specjalność domu – rum z przeróżnymi
korzeniami. W jednym z takich przybytków spotykamy niemiecką parę.
Opowiadają nam o gehennie swojej podróży dookoła świata. Na wyprawę
wybrali się na zbudowanym i zaprojektowanym przez niego katamaranie. Z
oddali mogliśmy podziwiać tę „radosną twórczość wolnego narodu”. Ona,
dziennikarka radiowa, dołączyła do wyprawy, pragnąc przeżyć przygodę.
Podejrzewam jednak, że blond czupryna „Wilusia” też stanowiła istotny
motyw przy podejmowaniu tej odważnej decyzji. Wyglądało na to, że oboje
mają już dość rejsu, przygody i siebie… Jednego, czego nie mieli dosyć,
to pieniędzy. Pomni na odwieczną przyjaźń polsko-niemiecką, pomagamy im
topić smutek w korzeniach rozpuszczonych w rumie, finansując tę terapię,
a także kolację. Przecież
oni naszym polskim gastarbaiterom też dają jeść. Zapraszają nas na
swój jacht. Delikatnie wymigujemy się, choć powrócony cudownie do życia
Henry (w momencie, gdy kotwica wbiła swe pazury w dno, był już cały i
zdrowy), ma chęć do tego, aby dopomóc Niemcowi wjego kłopotach z
załogantką. Ja jednak zbyt kocham jachty, by oglądać z bliska jego
twórczość. Wystarczy mi to, co widziałem z dużego dystansu. Co się na
tym świecie porobiło! Przecież jeszcze nie tak dawno właśnie Niemcy
imponowali nam swoimi świecidełkami…
Kończymy ten wieczór przyzwoitą kolacją na pokładzie własnego jachtu i
idziemy spać, by następnego ranka rozpocząć ponownie katowanie Henryka.
Przed świtem rwiemy kotwicę. Z zamiarem opłynięcia Grenady kładziemy
się na kurs południowy – ku wschodowi. Żegluga taka sama jak dnia
poprzedniego, z tą różnicą, że jacht i Henry leżą na przeciwnej, choć
tej samej burcie.
Andrzej wypatruje kępki palm, wystającej z oceanu. Podchodzimy bliżej,
aby napaść wzrok bielą koralowej wysepki. Wszystkie większe wyspy
Grenady są pochodzenia wulkanicznego, mają więc kolor szarobrudny. Ta
natomiast świeci bielą koralowego płachetka piasku, ledwie wystającego z
błękitu wody. Taka większa wydma, porośnięta kilkunastoma palmami. Nie
podchodzimy do niej zbyt blisko, bo nie mamy szczegółowej mapy, a wokół
rafy. Rzucamy kotwicę dość daleko od brzegu. Sytuacja z poprzedniego
dnia powtarza się jak wkalejdoskopie. Kotwica – pion, Henry także.
Jeszcze nie sklarowaliśmy z Andrzejem pokładu, a Henry z płetwami pod
pachą już był gotów do czerpania życia pełnymi rękami, a w tym przypadku
także i nogami. Tym bardziej że podpalmami wypatrzył przez lornetkę
potencjalną towarzyszkę dalszego życia. Andrzej bierze sprzęt do
fotografowania podwodnego i także skacze za burtę. W tej sytuacji
zostaję na pokładzie, aby pilnować interesu. Z nudów wbijam w oczy
okulary lornetki, obserwując poczynania naszego Adonisa. Jeszcze dobrze
nie dopłynął do plaży, kiedy zza wydmy wynurzył się samiec – właściciel
bezstanikowego dobra, opalającego się opodal. Dalej było jak na filmach
przyrodniczych o gorylach. Ten, który już obsikał swój teren, stał w
gotowości bojowej, prężąc mięśnie klatki piersiowej, a natręt „rżnął
głupa”, że przyszedł zbierać muszelki, ale też napinał się jak na
pokazach kulturystycznych. Dusiłem się ze śmiechu, wyłem ze śmiechu, by
wkońcu zacząć się tarzać po pokładzie w bezsilności spowodowanej rykiem
ze śmiechu! Po rytualnym spacerku, który zmusił panienkę do przykrycia
piersi, a z samca właściciela wydobył zapewne ostrzegawczy pomruk,
Heniek, udając rozczarowanego muszelkami i kamykami, oddał pole i rzucił
się efektownie w fale przyboju, wracając na jacht.
– Brzydactwo było okrutne – stwierdził.
– Które? Samiec czy samica? – Obydwa!
Dobre życzenia dla nas tych dwojga z plaży spełniły się natychmiast.
Odchodziliśmy z kotwicy na silniku, przy dość silnym wietrze, wynoszącym
na pełne morze. W pewnym momencie usłyszałem łomot pod rufą i silnik
stanął. O rafę nie mogliśmy uderzyć, bo miałem na sondzie prawie
dwadzieścia stóp. Wołam do Bieńka:
– Mamy problem! Chyba przekładnia się nam rozleciała!
Andrzej nurkuje do silnikowni i każe mi startować ponownie silnik.
Silnik zaskakuje, by włomocie znów zatrzymać się ponownie. Teraz
zauważam, że wiatr wynosi nas na pełny ocean, ale jakoś powoli. –
Andrzej, pilnuj steru, ja skaczę za burtę!
Oczywiście! Na śrubę i wał napędowy mamy nawiniętą klatkę do łapania
krabów. Widzę niknącą gdzieś w głębinie dość grubą taśmę stylonową
szerokości czterech cali. Tam gdzieś, dużo niżej, czego już nie jestem w
stanie dostrzec, wisi potężna klatka stalowa na kraby. Wisi, ponieważ
jacht, cofając się z wiatrem, oderwał już to dziadostwo od dna. Grozi
nam utrata śruby lub – w najlepszym wypadku – wygięcie wału napędowego.
Przy panujących warunkach nie ma mowy o pozbyciu się tego balastu w
całości. Jacht już złapał oceaniczną falę, od której chroniła nas
dotychczas wyspa i chodzi na niej w górę i w dół jak pospieszna winda.
Pourywa nam ręce przy próbie uwolnienia się od tego złomu. Na nasze
szczęście mamy dość miejsca do dryfowania po zawietrznej. Andrzej szybko
oblicza kurs do najbliższej wyspy, aby pod jej osłoną dokonać naprawy.
Obaj z Heniem przygotowujemy do postawienia żagle, a tym razem Andrzej,
jako licencjonowany „płytki nurek”, czyli płetwonurek, skacze za burtę i
odcina po kilku próbach taśmę, najniżej jak to jest możliwe. Uwolniony
jacht skacze do przodu jak źrebak. Wyciągamy na pokład Andrzeja,
wlokącego się za nami na linie asekuracyjnej, i stawiamy żagle. Połowę
problemu mamy z głowy, ale musimy mieć sprawny napęd mechaniczny. Do
cieśniny, za którą znajduje się Saint George’s, za Boga Ojca nie
wejdziemy na samych żaglach. Cały czas wisi nad nami cień Wuja, który,
gdybyśmy zrobili krzywdę jego „dziecku”, niechybnie spowodowałby, że też
mielibyśmy – jako cholerny nasz problem – tylko oczy do patrzenia!
Na szczęście bezpiecznie wchodzimy na żaglach w ciasną zatoczkę
pobliskiej wysepki.
Teraz to już bułka z masłem. Skaczemy za burtę na zmianę z Andrzejem i
po kawałku wycinamy ze śruby i wału zapieczoną na plastik taśmę. Odbywa
się to przy akompaniamencie zagrzewających okrzyków Henia, podnieconego
tym, że coś się w końcu na jachcie dzieje. Bo, jak stwierdził dzisiaj,
rzygać mu się ciągle chce właśnie od tej monotonii oceanicznego
żeglowania.
Po godzinie pracy nasz stateczek wraca na otwartą wodę, przytulając do
zawietrznej burty zamilkłego Henryka. Już wiemy, że nie należy się tym
przejmować. Będą trwali wtym lubieżnym uścisku, dopóki Henry nie usłyszy
łoskotu łańcucha kotwicznego w kluzie. Wtedy nastąpi natychmiastowa
metamorfoza. Zanim zdążymy ustawić się na „haku” z wiatrem, on będzie
już wykąpany i gotowy do zwiedzania miasta z meszta.
Pożytek z tego taki, że parę dni temu wywiedział się, iż premier Grenady
nazywa się…Andrew Brzeziński!
Właśnie wracamy do Saint George’s na umówione z nim spotkanie.
Jeszcze jeden dzień pięknej żeglugi, nocleg w urokliwej zatoczce (na
tych wodach unika się nocnego pływania), z której wyganiają nas nad
ranem rybacy, zamykający sieciami wejście, aby przy odpływie wiadrami
wygarniać z nich ryby.
Dzięki wczesnej pobudce jesteśmy ponownie na naszym starym miejscu w
porcie dużo przed południem. Mamy więc czas do wieczora na przygotowanie
się do kolacji z premierem. Umówieni jesteśmy na siódmą w eleganckiej
restauracji „Tout Bagay,” należącej do Denisa Rossa, naszego nowo
poznanego kolegi, który okazał się być przyjacielem naszego sławnego
rodaka (?) i pośredniczył w aranżacji tej „audiencji”, na którą podobno
pan premier bardzo się cieszył.
Po obiedzie zjedzonym w Klubie Jachtowym, z którego kotwicowiska
korzystamy, Henry znika na dłuższy czas, aby zmaterializować się pod
postacią dżentelmena pysznej urody. Wyjaśnia nam, że ma na mieście
sprawy do załatwienia. Będzie na nas czekał u Denisa. My tymczasem
leniwie pociągamy zimne piwo. Po chwili Andrzej przerywa milczenie:
– Myślisz, że to ta kelnerka od Rossa?
– Może. Jeśli tak, to będzie miał co wspominać…
– Daj mu Panie Boże…
Na spotkanie wychodzimy dużo przed czasem, bo mamy chęć
przespacerowania się przez miasto. Położone wokół zatoki, ma dużo uroku
szczególnie wieczorem, kiedy skwar przestaje być tak dokuczliwy, a
mieszkańcy oraz nieliczni turyści wylegają na ulice. Docieramy na
miejsce godzinę przed czasem. Przy wejściu do restauracji jest rodzaj
betonowego podwyższenia w formie koła o średnicy około dwudziestu metrów,
obsadzony wokół palmami i kwiatami hibiskusa. Zawsze, kiedy tu byliśmy,
było na nim pusto.Podwyższenie to wyglądało jak wybetonowany środek
ronda, bo wokół jeździły samochody, zresztą tutaj nieliczne. Teraz
miejsce to oświetlone było lampionami i zastawione stolikami, przy
których rezydował tłumek barwnego, acz dostojnego towarzystwa, o czym
świadczyły, przebłyskujące tu i ówdzie, garnitury i mundury…
Nagle Bieniek gwałtownie wyrwał mi rękę ze stawu barkowego, wskazując
na postać, która rezydowała przy głównym stole i dawała nam przyjazne
znaki łapą wielkości sporego kowadła. Broda Osamy bin Ladena
jednoznacznie wskazywała, że to nasz załogant Henry! Zanim zdążyliśmy
zacząć się bać, co on znowu wymyślił, przystojny Mulat w mniej niż
średnim wieku zgrabnie zeskoczył z podwyższenia i szedł do nas z
wyciągniętą ręką: – Dobry wieczór panom, Andrew Brzeziński jestem.
Zapraszam do stołu. Mamy, co prawda, posiedzenie gabinetu, ale już
prawie kończymy i zaraz podadzą kolację. Serdecznie zapraszam. Waszego
kolegę gościmy już od dawna, przyprowadził go Denis.
Wszystko to zostało wypowiedziane czystą angielszczyzną z londyńskim
akcentem. Zanim zdążyliśmy cokolwiek powiedzieć, dwóch, już nie tak
przystojnych, panów wskazało nam miejsca obok premiera.
– Bieniaszku, wygląda na to, że uczestniczymy wobradach Rady Ministrów.
Przerabiałeś już to kiedyś?
– Nie, dziewica jestem w tych sprawach.
– Ja też… – A ja też, Henia gołymi rękami za szyję… i o stół! Przyszedł
zawcześnie i wsadził nas na minę. –
Udawajmy, że dla nas
tydzień bez takiego posiedzenia to tylko tydzień na urlopie.
Nasze rozważania przerwał uradowany Henry:
– Bomba, co? Ale wam załatwiłem wejście smoka!
Właściwie to miał rację. Gdyby nie on, pewnie bym umarł i nie widział
na żywo posiedzenia rządu, a już Grenady to na pewno.
Trafiliśmy rzeczywiście na koniec obrad. Jeszcze premier udzielał
jakichś wskazówek ministrom, a oni coś zawile mu tłumaczyli, ale
kelnerzy dyskretnie opanowywali już przyszłe pole walki. Wszelka
polityka zamarła wraz z przybyciem żony premiera, która z kilkuletnią
córeczką przysiadła się do mężowskiego (naszego) stolika. Mister
Brzeziński przedstawił nas obu pięknym damom. Obie – matka i córka –
były naprawdę zachwycającej urody.
Przy dobrych drinkach i wyspowym jedzeniu
(ale jednak już nie takim, jak tamto lambi w górach), popłynęła opowieść
o pochodzeniu pana Brzezińskiego, lecz, co ciekawe, on niewiele się
odzywał, to jego żona wprowadzała nas w historię rodu męża. Historię tak
typową dla milionów Polaków. W skrócie było to tak: ojciec Andrew, jedno
z dzieci-uchodźców z czasów drugiej wojny światowej wywiezionych „Batorym”
z trwającej w Europie zawieruchy wojennej, trafił jakimś cudem na te
zapomniane wyspy. Osiadł tu i wrósł w ten kraj, jak tylko chyba Polacy
na całym świecie potrafią. Ożenił się z tubylką i spłodził kilkoro
dzieci. Jednym z nich był Andrew. Ojciec musiał dorobić się sporego
majątku, bo syn zdobył gruntowne wykształcenie w Anglii, aby po powrocie
zostać premierem tego tropikalnego kraju. W każdym razie Polska ma dwóch
wysoko postawionych Brzezińskich po tej samej stronie Oceanu
Atlantyckiego. Choć ten, którego wtedy poznaliśmy, pewnie nie bardzo
wiedział, gdzie ta Polska leży.
Dalsza cześć wieczoru
minęła na gawędach w niezależnych grupkach. Zaciekawiły mnie kobiety
podjeżdżające dobrymi samochodami pod „podium” i odbierające tutaj od
kolejnego dygnitarza identyczną żółtą kopertę. Zaintrygowany spytałem
któregoś z nich, co ten ceremoniał znaczy.
– Jak to co, piątek dzisiaj, dzień wypłaty, to żony przyjeżdżają odebrać
pieniądze, zanim przepadną w barach starego Denisa.
Zadumałem się nad tym, jak pięknie upublicznione jest tu życie
polityczne. Bez kamer z Kapitolu i sprawozdawców telewizyjnych. Każdy
może sobie przyjść i popatrzeć, jak rządzi elita polityczna i jak
posłusznie oddaje ciężko zarobione pieniądze w te jedynie godne ręce
swoich małżonek.
Zawdzięczamy Henrykowi także wprowadzenie nas na salony władzy. Warto
mieć takiego oficera rozrywkowego na pokładzie…Do dzisiaj korzystam z
jego umiejętności dyplomatycznych, także na moim własnym jachcie, choć
zdaję sobie sprawę, że na klomb przed Kongresem już mnie raczej nie
wprowadzi. Choć… Kto to wie, co on jeszcze ma w zanadrzu?
Był to nasz ostatni wieczór na Grenadzie. Następnego dnia
zabezpieczamy jacht przy klubowym nabrzeżu i odlatujemy do kraju i do
już prawie majowo cieplejszego New Jersey.
I tym razem dostałem jeszcze od tropików kosza, ale będę uparcie dążył
do odwróconej sytuacji, kiedy powiem: – Wracam do siebie, na wyspę!…
Opowiadanie to pochodzi z książki autora - Mariusza Marciniaka
„W POGONI ZA HORYZONTEM”
Zainteresowani kupnem prosimy o kontakt:
Mariusz Marciniak (w Polsce)
chatka_atka@wp.pl
Józef Kołodziej (w USA)
ziut@verizon.net