Przygoda z Naturą

 MGŁA CZASU..
 

         Wrzesień 1971 albo 1972 Jest jeszcze ciepło, płyniemy na północ, do Zatoki Fińskiej, więc to rejs prawie polarny. Biegam za II oficera, choć to jest efekt kumoterstwa, wynikający z mego współżycia z kapitanem, a nie z osiągnięć na morzu. Do tej pory zajmowałem się żeglarstwem regatowym (olimpijskim, klasie FD). Widocznie smalec mojej babci Walerci, który wysmażyła nam na ten rejs, był na tyle dobry, że dostałem tę fuchę oficera „żywnościowego”. Mamy smalec, „borygo” (samogonek z miętowych cukierków!) i jeszcze kilka niezbędnych do przeżycia wiktuałów – możemy wypływać.
    Dzięki Jurkowi rejs jest całkiem prywatny. Ale przecież nasze rodziny żegnają nas na plaży w Górkach Zachodnich niemal jak Kolumbów lub innych Cooków. Widziałem nawet prześcieradła powiewające na słabej bryzie wieczornej – to musiał być pomysł Elżbiety lub Wandy. Pijani wolnością, czyli prawem opuszczenia jedynego raju, orzemy Zatokę Gdańską kursem północ ku wschodowi. Niegroźny nam nawet Hel, gdzie Jurek stracił kiedyś okulary. Ja natomiast, jego I oficer, straciłem w tamtym rejsie (na dwie godziny) serce dla ślicznej studentki AWF i w rejsie zatokowym wyjechałem poza przylądek helski, a następnie, na polecenie ścigającego nas trałowca, wykonałem zwrot przez rufę. I wtedy właśnie Jurka nos spotkał się z nokiem bomu „Farysa”.
    Wstyd! Nie dość, iż kapitański nos, broczący krwią, żądał teraz mojej krwi, a jego okulary pozostały (częściowo) na bomie, to na dodatek ukochana wstrzymała wszelkie świadczenia na czas około piętnastu minut, zanim zorientowała się, że poszkodowany kapitan i tak jest poza jej zasięgiem, wiec lepszy młody oficer w…garści niż ślepy kapitan po omacku.
    Stało się! Okazało się przecież, że jednak lepszy kapitan bez okularów niż okulary bez kapitana, i tak popłynęliśmy razem dalej. Jurek wybaczył mi wspaniałomyślnie to zdarzenie. Wziął też pewnie pod uwagę, że zakochany I oficer (z wzajemnością, w tym krótkim momencie), jest lepszy niż podwójne wachty bez niego. I pewnie to ugruntowało naszą przyjaźń na następne dwadzieścia lat.
    Wracając jednak do naszego rejsu do Tallina, bo taki był nasz port docelowy, muszę stwierdzić, że jesień na Bałtyku ekscytuje tylko masochistów, choć na początku szło nam całkiem poprawnie, a nawet lepiej. Ulgowe wiatry, choć zimne, dobrana załoga (same „przyjacioły” i przyjaciół przyjaciele), cel – oczywiście przemytniczy.    Żaden z nas przecież elitą finansową nie był, więc aby nie okradać rodzin, nasze nakłady finansowe poniesione na rejs musiały się zwrócić.
    Przy wejściu do Zatoki Fińskiej pierwsza niespodzianka. Nad ranem wchodzimy (albo raczej oni wchodzą na nas) w eskadrę jakiejś floty ZSRR. Jeden okręt był bardzo duży, reszta, jak pieski, otaczała go kordonem adoracji. W tej sytuacji można było wydać tylko jeden rozkaz: – Bandera do salutu!
    Bandera jedzie w dół. Jeden z piesków wali pełną szybkością na nas. W momencie kiedy nas dopadł, na dużym bandera leci do połowy masztu. Widziałem tego biedaka, który gnał per pedes na rufę olbrzyma, żeby tego dokonać. Piesek nie miał już na to czasu, więc ryknął do nas przez głośniki:
 – My was toże pozdrawlajem – i zawinął ciasną rundę wokół naszego jachtu.
 Fala odkosów dziobowych wywaliła na pokład, a głównie za burtę, miskę śliwek „zorganizowanych” z sadu matki trzeciego oficera…Pozbierawszy do kupy resztki śliwek imyśli, idziemy uparcie dalej.
    Dni, a zwłaszcza noce, stają się coraz bardziej zimne i obfitujące w wiatry. Skradamy się do celu, aż tu jednej nocy nagle „rufa” sama mi wyszła. Bom grota, nadszarpnięty zębem czasu, poszedł w drzazgi jak zapałka. – Cała załoga na pokład! Wychodzi na to, że mam pecha z tymi niezapowiedzianymi  zwrotami przez rufę. Dobrze, że kapitańskich okularów tym razem nie było na pokładzie. Śliwek nie ma, bomu grota nie ma, ale póki jest borygo i załoga – jedziemy dalej. Kapitan postanawia wchodzić w nocy do Tallina. On mówi – my robimy! Do portu wślizgujemy się po północy, w sztormie, tylko na bezanie i foku.Poczatki kariery zeglarskiej w Polsce
    Nastroje bardziej niż dobre, oprócz mojego. Złośliwa trzecia wachta na sztormrelingu podwiesiła sznur łojowy do uszczelniania dławicy wału napędowego zamiast „krawata” (kawałków lin służących do mocowania zrzuconych żagli). Wiedzieli, że mam zwyczaj, pełznąc na dziób, zbierać je po drodze i trzymać w zębach, żeby mieć wolne ręce. Ssałem ten sznur uporczywie ze dwadzieścia minut, a po refowaniu drugie tyle oglądałem stępkę jachtu w dużym przechyle za burtę. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy rzygałem na morzu.
   Port w Tallinie przywitał nas deszczem, silnym wiatrem i zaskoczeniem (!) służb graniczno-celno-portowych. Po wymianie uprzejmości, typu – diabeł nam na kark was przysłał – zobaczyliśmy, jak wygląda krasnoarmiejski bieg przez płotki. Otóż leciał sołdat przez kolejne płoty z siatki (wysokie na około dwa i pół metra), którymi port był podzielony jak szachownica, w sposób dla nas absolutnie absurdalny. Rzucał przez płot „kałacha”, następnie sam się rzucał przez ten płot, wygrzebywał karabin z błota (deszcz dalej lał), i tak to powtarzał ze sześć razy, zanim w postaci błotnego bałwana dotarł do nabrzeża, gdzie śmieliśmy przycumować.
    Wymierzył ubłoconym karabinem w nadbudówkę jachtu i nakazał: – Nu, tak nie ruszajtie sie! Przecież po to tu weszliśmy, druhu złoty, żeby się nie ruszać.
    No bo gdzie, na sztormowe morze! Słowianie jesteśmy i rozumiemy się bez zbytnich dyskusji.
    Oficer, który przybył za pół godziny, Słowianinem chyba nie był
 – Do rana ma was tu nie być. Wyp… stąd do Piryty!
 – Gospodyn litościwy, sztorm, fale okrutne, awaria, miłość życia przeogromna, przyszłe wdowy… – Wyp… powtarzam! Władze w Pirycie powiadomione, zgłosić się do komandora Jacht klubu Marynarki Wojennej, Wołodii Z. Wykonać!
 – Aj, aj! Towariszcz komandir
    Błotny bałwan z błotnym karabinem pilnował nas do białego ranka. Zniknęli w momencie oddania przez nas cum, nie pozwalając załodze nawet oddać moczu na lądzie.
    W Pirycie, które to miasto leży tuż za miedzą portu tallińskiego, przyjęto nas jak oficjalną delegację bratniego kraju, nie zmuszając jednak do pocałunków na niedźwiadka. Wiedzieliśmy, że ta nadopiekuńczość polegała na pilnowaniu nas przez dwadzieścia cztery godziny na dobę (a najlepiej przez dwadzieścia pięć godzin), ale jednak wykraczała poza obowiązki tych przemiłych ludzi. Dostaliśmy do dyspozycji warsztaty Marynarki Wojennej, gdzie natychmiast przekonałem się, że kraj to mlekiem i miodem płynący. Żeglowałem w tym czasie na FD; jako nieliczni  szczęśliwcy w Polsce mieliśmy aluminiowy maszt Elvstrëma. Tutaj w kącie hangaru zauważyłem kilka wiązek tych masztów, nawet nierozpakowanych! W dwa dni uporaliśmy się z naprawą uszkodzeń. Nadszedł czas przystąpienia do realizacji celów zasadniczych – biznesow i czerpania pełnymi garściami radości z życia milionerskiego.
    Milionerem w tym czasie w kochanym ZSSR był każdy, kto posiadał więcej niż sto dolarów. Mieliśmy tej waluty trochę więcej, ale na razie zamrożonej pod postacią dżinsów-szarików, parasolek, żwaczki (guma do żucia), drewnianych trepów, bardzo wtedy modnych, oraz… prezerwatyw marki STOMIL!!! (Znawcy twierdzili, że wytrzymałością nie ustępowały w niczym słynnym oponom tejże firmy, ale żeby były aż na STO MIL!!!). Na nadchodzący wieczór musieliśmy się jednak ograniczyć do skarpetkowych dolarów uchowanych przed rodzinami.    Konrad, nasz Wódz Ziemny, czyli organizator życia towarzyskiego na lądzie, zadysponował dansing (tak, tak, było coś takiego!) w ekskluzywnym na tamte czasy hotelu Viru.
    Konrada wybraliśmy na stanowisko Wodza Ziemnego, ponieważ i tak się nikogo na lądzie nie słuchał. W cywilu był dyrektorem więzień, podobno wszystkich w Polsce po kolei! Uznaliśmy to za skrzywienie zawodowe i pozwalaliśmy, aby traktował nas tak jak klawisze więźniów, tym bardziej że chłopisko było rubaszne i swojskie z natury.
    A poza tym odniósł na morzu rany. Walcząc z żywiołem, złamał palec wskazujący, więc jak nikt z nas nadawał się do sprawowania władzy. Mnie osobiście ujął odwagą graniczącą z szaleństwem. Kiedy zawiozłem go z tym palcem do tamtejszego szpitala, bez zmrużenia oka pozwolił zrobić sobie zastrzyk strzykawką, którą babuszka wyjęła z kieszeni brudnego szlafroka, kiedyś pewnie kitla pielęgniarskiego. Miał także tę zaletę, że nie mówił ani słowa po rosyjsku, jak zresztą wszyscy pozostali członkowie załogi.
    Pod takim przywództwem szykowaliśmy się do wyjścia. Nawet Benek, pierwszy oficer, który miał wybitny wodowstręt, poszedł pod prysznic. Gdy pokazał się na kei, zgodnie stwierdziliśmy, że wygląda wspaniale – włosy na mokro, spodnie w kancik. Tylko psa na drut i może ruszać na niedzielny spacer.
   Po dotarciu taksówką pod hotel miny nam zrzedły. Przed wejściem, mimo późnej pory, kłębił się pokaźny tłumek tubylców żądnych rozrywki. Już mieliśmy dać sobie spokój, kiedy brat taksówkarz objaśnił mi (jako jedyny posługiwałem się językiem Puszkina, i to dosyć biegle – lubię ten język do dzisiaj), że jako obcokrajowcy wejdziemy bez kolejki. Kiedy podeszliśmy bliżej, zauważyliśmy ze zdziwieniem, że w tym tłumku zdecydowanie przeważał element żeński. Konrad wysłał mnie na rozpoznanie bojem szto eto takoje. Okazało się, że są to panienki prześlicznej urody, które mogły wejść na teren restauracji tylko w towarzystwie cudzoziemców. Wstępu bronił im groźny napis: Tolko dla innostrancow. O Kraju Wspaniały, czemuś przepadł! To wszystko było nasze! Oprócz napisu, wstępu bronił także gruby wykidajło w imitacji generalskiego munduru, objaśniający, że należy się nam po dwie panienki na chłopa. Realizując przydział, wprowadziliśmy do raju po trudnej selekcji osiem szczęśliwych krasawic. Co prawda część załogi usiłowała przekonać generała, że da sobie radę i z trzema panienkami, ten jednak był głuchy na te zapewnienia i sztywno trzymał się centralnego rozdzielnika.    Dziewczyny okazały się bardzo układne i solidarnie zaproponowały nam po pięć dolarów za wyrządzoną im przysługę oraz umożliwienie pracy zarobkowej w godziwych warunkach. My jednak, równie szarmancko, odmówiliśmy ślicznotkom przyjęcia tej gratyfikacji, zgodnie z obowiązującym w tym czasie hasłem o łączeniu się ludu roboczego. Jednak w tym wypadku o „łączeniu się” nie mogło być mowy, bo dziewczyny rwały się do roboty. Ponieważ byliśmy żeglarzami, a jak ogólnie wiadomo, każdy żeglarz musi być dżentelmenem, choć nie każdy dżentelmen musi być żeglarzem, zaprosiliśmy je do baru na szampanskoje. Niech nie mają Lachów za gburów! Rozumiejąc przecież, że praca jest dobrem niezbywalnym, po toaście pozwoliliśmy im się oddalić do ciążących na nich (wkrótce!) obowiązków. Hotel był bowien pełen atrakcyjnie bogatych Finów i Szwedów.
    Po wejściu do sali dansingowej następny szok. Pobojowisko! Orkiestra zbiera instrumenty, kelnerzy zbierają napiwki, a bardziej twardzi zbierają tych mniej odpornych, którzy usnęli przy biesiadzie. Czujemy się jak baba, co spóźniła się trzy godziny na pociąg, choć zawsze twierdziła, że na nic nigdy nie jest za późno. Już zamierzamy się sami pozbierać, kiedy Wódz, podnosząc wskazujący (zagipsowany) palec, nakazał:
 – Ani kroku wstecz! Ja to załatwię!
    Po czym oddalił się rączym krokiem wstronę podium orkiestry. Negocjacje trwały kilka minut. Po chwili dołączył do nich kierownik sali. Staliśmy zaciekawieni, co z tego wyniknie. Przecież Konrad, ta zaraza, nie mówi po ichniemu ani słowa.
    Zanim doczekaliśmy się relacji od Wodza, pierwsze skrzypki kapeli objaśniły przez mikrofon niedobitków, że „żeglarze z Polski fundują przedłużenie zabawy o dwie godziny”. Nasz Napoleon maszerował do nas jakby w takt marsza generalskiego, witany owacją tłumów!
 – Konrad, jak ty żeś się z nimi dogadał? – pytam.
 – Jak to jak? Po niemiecku się dogadałem!
 – A forsa na to? – A… te sto dolarów już dawno miałem wydać. Pechowe były. Raz już je zgubiłem, będzie ze cztery lata temu. A odpuścić nie mogłem, bo nie po to dziadek z Piłsudskim do Kijowa chodził.
    Zabawa trwała do białego rana, bo pewnie jeszcze paru Finów i członków innych nacji przypomniało sobie o takich pechowych dolarach. Na koniec balu zjawiły się nasze honorowe dziewczynki, postawiły nam po armeńskim koniaku i oddaliły się, aby dorobić parę nadgodzin.
    Ranek powitał nas w osobie komandora Jacht Klubu Marynarki Wojennej Floty Bałtyckiej, czyli naszego opiekuna Wołodii, który oznajmił, głosem nienawykłym do sprzeciwu, że wieczorem idziemy na „Szalonego Johna”. Był to zakotwiczony w porcie szkuner-knajpa, tylko dla wybrańców. Aby tam się dostać, trzeba było mieć rezerwację i koneksje.
    A teraz parę słów o tym człowieku. Wołodia był komandorem Marynarki Wojennej ZSSR, dowódcą krążownika. Kiedy go poznaliśmy, już nie pływał, pełnił obowiązki dyrektora tego klubu. Dusza człowiek, operowy głos i litrowe gardło. Sama serdeczność na dwóch nogach. Jest mi przykro, bo prawdopodobnie drogo zapłacił za zbyt bliskie kontakty z nami. Bardzo chciał przyjechać do Polski. Jednak mimo zaproszeń, które wysyłaliśmy mu oficjalnymi kanałami, jak i prywatnych listów – nigdy nie otrzymaliśmy odpowiedzi.
    Wracam do swej opowieści. Na „Szalonym Johnie” miał się odbyć kiermasz, to znaczy wymiana naszej kontrabandy na gotówkę. Jako gramotny, zostałem wyznaczony przez załogę do roli sklepikarza. Wieczorem, w gali pierwszego stopnia (klubowe granatowe marynarki plus szare spodnie), meldujemy sie uWołodii. Gdy wyszedł do nas, aż przykucnąłem z zachwytu. Czapka jak lotniskowiec, złota na czerni munduru więcej niż u wszystkich jubilerów w Trójmieście razem wziętych, śnieżna biel koszuli… Narody klękajcie! Pierwszy raz widzimy go w mundurze i do tego chyba w galowym! Teraz zrozumiałem, dlaczego nie potrzebujemy zaproszenia ani rezerwacji. Mamy właściwe koneksje! Ot, durak odin!
    Co tu dużo gadać, poczuliśmy smak władzy, choć byliśmy tylko w jej cieniu. Pełny szpan na pomoście, ręce do daszków na motorówce, która wiozła nas na szkuner, tupot bacznościowy na trapie. Tak wyglądała nasza „rezerwacja”.W porcie
    Dzięki uprzejmej pomocy jednej z aktorek knajpowego kabaretu, która odstąpiła swoją garderobę na mój Pewex, i jej niebywałej wprawie w handlu pozbyłem się towaru w godzinę. Z kieszeniami wypchanymi rublami dołączam do towarzystwa, które jest na etapie zajęć w podgrupach. Jurek z Wołodią reprezentują, Benek kocha się w kwiaciarce, Konrad udowadnia językiem migowym Armeńczykom, że skoro oni wyprodukowali koniak, który wspólnie piją, to również powinni za niego zapłacić, na co chętnie się zgadzają, a reszta załogi usiłuje nie podeptać się nawzajem, chcąc zatańczyć ze śliczną Ormianką. Zaczynam rozumieć, że Konrad został rzucony na pożarcie męskiej części orientalnej familii, by oczyścić przedpole dla naszych, pragnących zdobyć żeński przyczółek. Zostaję przedstawiony i szybko nadrabiam towarzyskie zaległości. Przy rosyjskim szampanie bawimy sie świetnie, ale w połowie wieczoru Wołodia, odciągając mnie dyskretnie na bok, prosi o lekkie pohamowanie koleżków w ich sarmackich zalotach do Ormianki, bo – tłumaczy – „Ormiaszki zawsze mają noże przy sobie i wiedzą doskonale, jak je użyć, a kultury naszej to oni nie rozumieją”. Wobec tego kapitan prosi, żebym równie dyskretnie zebrał załogę na górnym pokładzie. Mam wobec tego być trąbką, która „do odwrotu wzywa”.
    Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Poza naszą salą są tu jeszcze trzy bary i następne dwa pokłady… Mam także świadomość, że jak znajdę dwóch i odstawię ich do trapu, to przecież po powrocie z następnym delikwentem będę miał na trapie tylko jednego – tego, którego właśnie dostarczyłem. „Siła by gadać”, jak tego dokonałem, ale w końcu do zameldowania szefowi wykonania rozkazu brakowało mi tylko Konrada. Co gorsze, stwierdziłem też brak kilku Ormiaszków. No, myślę sobie, zaczynają się schody. Powiadamiam o sytuacji Jurka i zaczynamy poszukiwania we dwójkę. Pozostał tylko górny pokład, gdzie nie ma już wyszynku, a jedynie świeże powietrze i szalety.
    Bingo! Widzę Konrada otoczonego wianuszkiem kilkunastu osób. Rzuca się, jakby go zmora dusiła, strzelając do nich gipsowym pistoletem palca. W pierwszym momencie wyglądało to na horror, ale widzę, że wszyscy bawią się świetnie. Kiedy starałem się zabrać zgubę ze sobą, o mało nie zostałem zlinczowany przez tłumek jego wielbicieli. – Coś ty, do diabła, tam wyprawiał?
 – Ja? Opowiadałem im western W samo południe. Oni tego jeszcze nie widzieli.
 – A po jakiemu to robiłeś, znowu po niemiecku?
 – Nie, po niemiecku nie rozumieli. Musiałem po polsku.
 – A po polsku rozumieli? Ormianie?
 – A co? Nie widziałeś, jak się cieszyli?
    Imprezę zakończyliśmy na jachcie wspólnymi polsko-ruskimi śpiewami. Wołodia i zaproszeni przez niego goście pokazali, czym się różni nasze polskie pijackie zawodzenie od śpiewu rasowej rosyjskiej duszy. Zrozumiałem to nawet i ja, choć mam pierwszy stopień słuchu – to znaczy rozróżniam, kiedy grają, a kiedy nie.    Było jeszcze parę podobnych dni. Poznaliśmy jeszcze kilku wspaniałych ludzi. Byliśmy w Domu Zasłużonych Artystów ZSSR, w mieszkaniu rdzennych Estończyków, gdzie nie było nakryć na stole, a pani domu roznosiła pyszności rosyjskiej i estońskiej kuchni, podając je bezpośrednio do naszych ust. Taki u nich zwyczaj, wyrażający najwyższą formę gościnności. Wojtek uszczęśliwił młodego człowieka, sprzedając mu ściągniętą z grzbietu (a raczej brzucha) koszulkę z napisami reklamowymi „Wieczoru Wybrzeża”, na co on zakrzyknął uradowany:
 – Nu! Tiepier ja playboj!
    Jeszcze raz spowodowaliśmy, że na „Szalonym Johnie” zabrakło szampana. Pewnie też paru statkowym dziewczynom łza tęsknoty się w oku zakręci na nasze wspomnienie.
    Cóż, „młodości, ty nad poziomy wylatuj”… Jednak nadszedł czas powrotu do brutalnej rzeczywistości. Czas pożegnań.
    Bez żadnej alchemii szmaty zamieniły się najpierw w ruble, żeby potem przybrać formę złotych pierścionków, które po powrocie do kraju pozostały na palcach naszych dziewczyn lub zamieniły się w złotówki…
    Odwlekamy jednak wyjście w morze, bo dobrze nam tutaj w tym porcie, z tymi wspaniałymi i serdecznymi ludźmi, których tak dobrze poznaliśmy i polubiliśmy. Żal tych długich nocy, przegadanych z nimi – cichcem o polityce, głośno o kobietach i świecie. Szkoda tych jeszcze ciepłych świeżością przyjaźni, szkoda tego czasu, gdy głowa szampanem i winem popłynęła.
    Pożegnanie przeszło oczekiwania wszystkich. Nie zapomnę go nigdy, bo nigdy już w swoim żeglowaniu takiego nie doznałem.
    Było – prawem zakazane – strzelanie rakiet przy oddaniu cum. Była pieśń potężna tak jak dzwon: „Praszczaj rodimyj gorod!”. Były w końcu i łzy rozmazane stwardniałą ręką lub płynące po wychłostanych morzem mordach moriaków, którzy tyłki mieli obrośnięte muszelkami, ale w sercu jakiś dziwny żal…
    Nigdy w pożegnaniach portów, ludzi i zdarzeń nie osiągniemy rutyny. I dobrze.
    Jest to jedyne w tym zbiorku opowiadanie pisane całkowicie z pamięci, którą zapewne przesłoniła mgła czasu. A jednak widzę ten rejs, jakbym wrócił z niego wczoraj. Z ludźmi z tamtej załogi moje morskie i nie tylko morskie drogi krzyżowały się i krzyżują nadal.
    Dlatego jeśli coś przeinaczyłem – niech mi wybaczą – mgła czasu!
     Słowniczek wyrazów i określeń morskich:
 Bączek – mała łódka służąca najczęściej do komunikacji z lądem, gdy jednostka stoi na kotwicy.
 Bezan – tylny maszt na jachcie dwumasztowym (z wyłączeniem szkunera).
 Blinda – potocznie – pasażer na gapę; „zablindować się” ukryć się na statku w celu odbycia podróży na gapę.
 Bom – poziome ruchome drzewce (belka) służące do rozpinania dolnego brzegu (liku) żagla.
 Bukszpryt – drzewce stałe, zamontowane na dziobie, „przedłużające” jacht
 Copra Boat – mały statek kursujący między wyspami, zajmujący się przewozem pasażerów i towarów.
 Cuma – lina utrzymująca jednostkę przy nabrzeżu lub pomoście.
 Cumowanie longside – cumowanie wzdłuż burty innej jednostki.
 EPIRB – (ang. Emergency Positioning Indicating Radio Beacon) elektroniczne urządzenie przesyłające automatycznie poprzez satelity pozycję zagrożonego statku do brzegowych służb ratowniczych.
 Echosonda – elektroniczne urządzenie do pomiaru głębokości.
 Fok – trókątny żagiel, rozpinany pomiędzy dziobem i masztem przednim.
 Gafel – drzwce stawiane i opuszczane razem z żaglem.
 Genua – duży fok.
 GPS – (ang. Global Positioning System) system nawigacji satelitarnej, także odbiornik tego systemu podający między innymi współrzędne pozycji statku.
 Grot – główny żagiel na jachcie, rozpinany między masztem głównym (grot masztem) a bomem.
 Kambuz – kuchnia okrętowa.
 Kluza – okucie w postaci zamkniętego (np. kluza kotwiczna) lub półotwartego (kluza cumownicza) pierścienia.  
 Koja – miejsce do spania na statku.
 Kokpit – miejsce, najczęściej pod postacią zagłębienia w pokładzie, przeznaczone dla załogi wachtowej – miejsce dowodzenia.
 Klar, klarowanie – stan uporządkowania lub określona gotowość (np. klar morski), czynności porządkowe.
 Lik – krawędź, brzeg żagla.
 Master Captain – morski stopień oficerski przejęty z dawnej floty brytyjskiej; w odróżnieniu od „Captain”, inaczej „Skipper”, które to określenie dotyczy funkcji (etatu) kierownika jednostki i nie odzwierciedla rzeczywistego stopnia.
 Mila morska – (Mm) – jednostka długości stosowana w nawigacji morskiej; jedna minuta kątowa – równa się 1852,2 metra.
 Nok – wolny koniec ruchomego drzewca – np. bomu (z wyjątkiem gafla).
 Rufa – tylna część kadłuba.
 Sztrandowanie – umyślny manewr wprowadzenia jednostki na płyciznę; najczęściej w sytuacji awaryjnej.
 UKF-ka – (ang. VHF), radiotelefon pracujący w zakresie fal „V”.
 Wachta – okres służby na jednostce pływającej (najczęściej czterogodzinny). Zaczynająca się o północy zwana jest „psią wachtą”.
  Wanta – lina olinowania stałego (nieruchomego); podtrzymuje i usztywnia maszt w płaszczyźnie prostopadłej do płaszczyzny symetrii kadłuba.
 Wręg – belka nadająca kadłubowi kształt i sztywność; podstawowy element konstrukcji kadłuba.
 Zęza – najniżej położona przestrzeń kadłuba, gdzie zwykle zbiera się woda; tam też przeważnie znajdują się zbiorniki wody i paliwa.
 Zwrot przez rufę – zwrot z wiatrem; przechodzenie linii wiatru rufą.   
 
Opowiadanie to pochodzi z książki autora - Mariusza Marciniaka
„W POGONI ZA HORYZONTEM”

   Zainteresowani kupnem prosimy o kontakt:
   Mariusz Marciniak (w Polsce)   chatka_atka@wp.pl
   Józef Kołodziej (w USA)   ziutek1945s@gmail.com
 

OSTATNIE ARTYKUŁY:

  Atlantis Na Rafie
 Bizony w Pensylwani
 Tana - W Pogoni za Horyzon...
 Kava - W Pogoni za Horyzont...
 Grenadyny - Wyspy Korzenne
 Rafa W Drodze Do Moreseby
 Okrutne Morze
 Paryż Pacyfiku
 Skwierczący Nowy Rok
 Papau - Nowa Gwinea
 Curry i Kawa z Mlekiem
 Pirat...
 Impresje Pacyficzne
 Mgła Czasu