Józef Kołodziej
POLINEZJA
FRANCUSKA...PRZEMIJAJĄCY RAJ
PERŁY
I POŻEGNANIE POLINEZJI
We wtorek, 29 września odpływamy rano z Huahino, kierując się na wyspę
Raiatea (odwiedzoną poprzednio), gdzie zamierzamy uzupełnić zbiorniki
wody pitnej w bazie firmy czarterowej „Dream yacht Ch
arter”
w Marina – d’Uturoa i kolejną noc spędzić na katamaranie. Tutejsze
przepisy nie pozwalają ze względu na bezpieczeństwo, na żeglowanie w
nocy po tym akwenie.
Wiatry nam sprzyjają, więc o 11 rano stawiamy grota i foka, wyłączając
jednocześnie silniki. Co za ulga! Cisza i tylko szum wody rozbijanej
przez dzioby kadłubów utwierdzają mnie, że to jest takie prawdziwe
żeglowanie. Ale nie na długo, gdyż już za 2 godziny ze względu na
wzmagający się wiatr, zrzucamy foka, ale żeglujemy w dalszym ciągu bez
silników. Na powierzchni pokazują się małe białe grzywacze, fenomenalnie
kontrastujące z turkusowym kolorem wody. Prędkość katamaranu (8 – 10
węzłów) jest zbyt duża i dlatego n
ie
możemy z Wojtkiem „postraszyć” trochę rybki.
Tuż przed wpłynięciem do osłoniętej zatoki przez wulkaniczne wzgórza
wyspy, chcę nabrać wiaderkiem wody aby umyć pokład. Zarzucam więc
wiaderko uwiązane do sznurka, który trzymam w ręku. Sznurek został mi w
ręku ale wiaderko ....w wodzie oddalając się powoli od jachtu. Decyduję
się na skok do wody, aby po chwili z pomocą załogantów, wdrapać się na
jacht – razem z wiaderkiem oczywiście. Ale złośliwości przedmiotów
martwych nie da się przewidzieć, bo do końca rejsu jeszcze dwa razy
musiałem wskakiwać do wody i „gonić” wiaderko, mimo, ze było niby dobrze
uwiązane do sznurka. Duchy Poli
nezji?
Po 4 godzinach żeglowania cumujemy do bojki w zatoce Faarda przy wyspie
Raiatea. Jest jeszcze chwila czasu więc aby go nie stracić w tym
polinezyjskim raju, Wojtek, Ewa, Beata, Agatka, kapitan i miejscowy
przewodnik, wyruszają na krótką przejażdżkę pontonem do małej rzeczki
wpadającej do oceanu. Wracają (na szczęście nie „pożarci” przez tubylców
pełni kolejnych wrażeń z którymi dzielą się ze wszystkimi podczas
wieczornej „nasiadówki”.
Uwielbiam te wieczorne rozmowy w kokpicie przy dobrym zimnym
lokalnym piwie, przy chwiejącym się pokładzie na tle panoramy
wspaniałego zachodu słońca.
W takich momentach, nie dziwię się żeglarzom, którzy wiele lat swojego
życia (jak mój znajomy kapitan – Andrzej Plewik) spędzają na morzu.
Jak zwykle układam się do snu na wyścielanym siedzeniu w kokpicie,
czując łagodny powiew zefirka na mojej twarzy, nie zapominając jeszcze
przed uśnięciem, ustawić wędki na „grubego zwierza”.
Poranne słońce nie pozwala na długie leniuchowanie, dlatego już o 9
rano wpływamy do portu d’Uturoa na wyspie Raiatea, aby uzupełnić
prowiant i odebrać wodną pompę oddaną uprzednio do naprawy. O ile
prowiant został zakupiony przez panie bez problemów (nie licząc ich
wysokiej ceny – zwłaszcza alkoholu) o tyle informacja z portu niezbyt
pomyślna. Części do odsalarki jeszcze nie ma i Bóg raczy tylko wiedzieć
kiedy dotrą (oczywiście części), bo tutaj, na południu, nikomu się tak
bardzo nie spieszy.
No cóż, napełniamy zbiorniki słodką wodą i uprzedzeni przez kapitana,
będziemy musieli ją oszczędzać, zwłaszcza przy kąpieli, kiedy to mamy
wyznaczony przysłowiowy garnuszek na „głowę”. Dobrze, że tej słonej wody
wokół jachtu nie brakuje więc
korzystamy z niej do woli.
Śniadanie jemy już na jachcie gdyż nie mamy zbyt dużo czasu jako, że
czeka nas dzisiaj nie lada atrakcja – zwiedzanie farmy hodowanych pereł.
Ale aby się tam dostać, cumujemy jacht przy małym motu (wysepce) gdzie
przesiadamy się na dwie łodzie motorowe, które dowiozą nas do niej. Nie
możemy dopłynąć do fermy naszym jachtem, gdyż jest ona usadowiona
wszakże daleko od brzegu, ale za to na brzegu rafy, którą mógłby
uszkodzić nasz jacht. A to nie wchodzi absolutnie w rachubę.
Ferma tylko z nazwy odpowiada, że się tam
coś
hoduje, ale nie ma porównania do fermy na przykład kurzej. Inna
specyfika i skala przedsięwzięcia. To mały drewniany budyneczek,
ustawiony na palach tuż na skraju rafy. Aby warunki do hodowli były
spełnione, musi ją otaczać krystalicznie czysta woda o temperaturze nie
niższej jak 11 stopni Celsjusza (poniżej tej temperatury, małż ginie)
oraz odpowiednio głęboka woda. Tu na Polinezji Francuskiej, niewiele
osób trudni się tym zajęciem.
Na farmie wita nas jej właścicielka – Ana Summer, rodowita Amerykanka,
która tutaj znalazła swoje miejsce do pracy. Niezmierna okazja, aby
poznać cały proces hodowli, który bardzo szczegółowo demonstruje nam jej
pomocnik – Polinezyjczyk.
Na Polinezji Francuskiej hoduje się perły o nazwie - „perły
słonowodne Tahiti” – tak zwane perły jądrowe. Charakteryzują się one
naturalną ciemną barwą i są nazywane perłami „czarnymi”. Ale w przypadku
tych pereł ich idealnie czarna barwa uznawana jest za mało atrakcyjną. Z
reguły osiągają rozmiary od 8 do 18 mm i bardzo rzadko trafiają się
perły powyżej 18 mm lub poniżej 8 mm. Perły są wytworzone z tej samej
substancji co weiej
Ciekawostką jest to iż masa perłowa z których robi się jądrownętrzna
strona muszli, czyli masy perłowej. Jest wiele kolorów pereł jak: białe,
brązowe, kremowe, czarne, różowe i kilka jeszcze innych. Perły różnią
się także kształtem.
W Polinezji Francuskiej perły są hodowane w łonie małży
Pinctada
margaritifera, bytujace głównie w wodach Polinezji Francusk (kawałek
muszli) nie zakupuje się na Polinezji Francuskiej lecz zagranicą.
Pochodzą one z rzeki Mississippi w stanie Tennessee w USA – najlepsze.
Aby zainicjować proces tworzenia perły, należy kulisty zarodek (jądro)
wykonany z masy perłowej wraz z fragmentem tkanki nabłonkowej (pobrany
od innego osobnika) umieścić (wszczepić) w gonad („kieszeń’) mięczaka.
Następnie wkłada się je do siatek lub uwiązuje na linkach, zanurza się
kilka metrów pod powierzchnią wody i przymocowuje do konstrukcji farmy.
Sam proces powstawania pereł zależy od wielu czynników jak:
temperatura wody, jej skład chemiczny czy też sztormy. Ostatecznie około
30% daje w końcowym etapie perły i tylko kilka z nich, na około 100
pereł hodowanych jest najwyższej jakości.
Dopiero po dwóch latach pobytu w wodzie, perły mają wartość handlową.
Ale na perły o najwyższej jakości (dorodne) trzeba czekać 5 a nawet
więcej lat.
Sztuczne perły hoduje się w takich krajach jak wspomniana Polinezja
Francuska, Japonia, Chiny (światowy potentat hodowli pereł), Meksyk,
USA, Filipiny, Indonezja czy też Birma.
Dzięki znajomości naszego kapitana Jacka z właścicielką jednej z
farmy pereł, mieliśmy szanse na zwiedzanie takiej farmy „z bliska”.
Najpierw właścicielka opowiedziała nam o całym procesie powstawania
pereł na jej farmie a jej pracownik, zademonstrował nam praktycznie jak
to się wykonuje od początku do momentu otrzymania perły z małży.
Oczywiście, o pewnych tajemnicach tyczących się uzyskiwania pereł na
swojej farmie, nie mieliśmy się prawa dowiedzieć. Bo żaden hodowca nigdy
nie zdradzi tych swoich sekretów związanych z hodowlą i ulepszaniem tego
cyklu.
Ana pozwoliła nam na snorkowanie i obejrzenie jej małży, które produkują
perły zawieszone jak wspomniałem na sznurkach lub siatkach, kilka metrów
pod wodą. W zestawieniu z fantastycznymi kształtami i kolorami
koralowców, ciemną tonią głebi tuż przy konstrukcji farmy, robi
niesamowite wrażenie. Nie wszyscy z nas zdecydowali się na snorkowanie,
a szkoda bo widok tego podwodnego „królestwa pereł”, był niepowtarzalną
okazją. Bo nie wszyscy hodowcy pereł pozwalają turystom na snorkowanie i
oglądanie „swojego majątku” pod wodą.
Po wyjściu z wody czekała panów niezbyt miła niespodzianka – panie
twierdziły i udowodniły, że wręcz przeciwnie. Bo panie nie zapomniały
(o, nie!) oczywiście o przyrzeczeniu danym sobie na poprzedniej farmie i
rozpoczęły „buszowanie” wśród pereł i ozdób z nimi związanych,
skwapliwie podsycanych przez właścicielkę. Ale za to nasze kieszenie
trochę się „odchudziły”, czego nie mogę powiedzieć o nas samych, bo
jedzenie podczas tego rejsu przyrządzane przez nasze panie, było
naprawdę wyśmienite! Po dokonaniu „niezbędnych” zakupów pereł, pełni
kolejnych wrażeń, wracamy łódkami motorowymi z powrotem do naszej bazy (katamarana)
– czyli bazy firmy charterowej w d’Uturoa.
Czekająca nas noc, będzie ostatnią, którą spędzimy na jachcie przed
wyjazdem, dlatego obchodzimy ją na wesoło, włącznie z tańcami na
pokładzie. Mimo, że rano musimy wcześnie wpłynąć do portu d’Utuora na
Raiatea, to dopiero w środku parnej polinezyjskiej nocy, zmęczeni „układamy”
się do snu.
Wczesnym rankiem 1 października, 2015 roku, na silniku wypływamy w
końcowy odcinek naszego rejsu do portu w d’Utuora, gdzie wyładowujemy
swoje „klamory” na nadbrzeżu. Przy tej okazji (klarowanie kabin),
odnalazły się 3 butelki czerwonego wina, które natychmiast na kei
zostały „skonsumowane” co wyraźnie poprawiło nasze humory „nadszarpnięte”
nieubłagalnym zakończeniem rejsu.
Ale samolot z Utuora do Papetee (Tahiti) mamy dopiero wieczorem, więc
kapitan załatwia nam kilkugodzinny pobyt (oczywiście nie za darmo) pobyt
w hotelu z basenem. Dzięki temu możemy się rozkoszować (na zamówienie)
wspaniałym lunchem składającym się z typowo polinezyjskich potraw,
trochę „posolone” ceną za nie – około 400 XPF (1$ =6 XPF) za lunch). Ale
jeste
śmy
w tym polinezyjskim raju prawdopodobnie ostatni raz więc nie mogliśmy
odpuścić takiej kulinarnej atrakcji urozmaiconej świetną obsługą z
anegdotkami serwowanymi nam przez sympatycznego francuskiego kelnera.
Dużo lokalnych owoców, warzyw, ryb, mogło zaspokoić gusta każdemu z nas.
Jeszcze tylko kapiel w oceanie w krystalicznie czystej wodzie i późnym
popołudniem jedziemy na lotnisko, aby zdążyć na samolot odlatujący do
Papetee o 17. Znów mamy pecha bo ze wzgledu na pogodę, wylatujemy do
Papeete (na lotnisko Faa na Tahiti)z prawie dwugodzinnym opóźnieniem. Na
szczęście samolot z Papeete do Los Angeles „czeka” na nasz lot. Możemy
wreszcie wystartować. Spoglądam z lekkim żalem na światełka migocące na
wysepkach tego przemijającego polinezyjskiego raju.
Bo tutaj, jak i w wielu jeszcze w miarę dziewiczych miejscach na
świecie, cywilizacja zaborczo wdziera się w naturę, życie mieszkańców,
wypierając systematycznie ich kulturę obyczaje i tryb dotychczasowego
życia. Bo pieniądz nie liczy się z niczym i nikim, rządząc się swoimi
wilczymi praw
ami,
przed którymi takie naturalne raje nie mają żadnych szans na
przetrwanie – a szkoda! Trzeba się spieszyć, aby jeszcze choć odrobinę
doświadczyć i zobaczyć ten częściowo jeszcze zachowany polinezyjski raj.
Bo za kilkanaście czy też kilkadziesiąt lat, ten orginalny polinezyjski
raj, będziemy mogli obejrzeć już tylko na dokumentalnych filmach i
starych fotografiach.
A konsekwencją spóźnionego wylotu z Papeete, jest niezdążenie na
nasz planowany przelot z Los Angeles (stan Kalifornia) do Newarku (stan
New Jersey). Nie mamy wyjścia, lecimy kilka godzin później i dopiero nad
ranem 2 października, 2015 roku docieramy do Newarku.
Choć pełen wrażeń i radosnego uczucia z powodu, możliwości zobaczenia
tego polinezyjskiego raju, docieram do domu, to jednak gdzieś we mnie
pozostaje nutka żalu. Żalu za utraconym rajem, którego chyba już nigdy
nie będzie mi dane powtórnie zobaczyć, ciesząc się jego pięknem, urokiem,
powabem i niesamowicie bajeczną Naturą.
Chociaż...może kiedyś? Tekst: Józef Kołodziej
Tekst: Józef Kołodziej
Foto: Beata Tarka i
Józef Kołodziej
Korekta: mgr Krystyna Sawa
Listopad 15, 2015
CZĘŚĆ PIERWSZA
CZĘŚĆ DRUGA
CZĘŚĆ
TRZECIA
CZĘŚĆ
CZWARTA
CZĘŚĆ
PIĄTA