Przygoda z Naturą

POLINEZJA FRANCUSKA...PRZEMIJAJĄCY RAJ

    PERŁY I POŻEGNANIE POLINEZJI
     We wtorek, 29 września odpływamy rano z Huahino, kierując się na wyspę Raiatea (odwiedzoną poprzednio), gdzie zamierzamy uzupełnić zbiorniki wody pitnej w bazie firmy czarterowej „Dream yacht ChPlyniemy na farme perelarter” w Marina – d’Uturoa i kolejną noc spędzić na katamaranie. Tutejsze przepisy nie pozwalają ze względu na bezpieczeństwo, na żeglowanie w nocy po tym akwenie.
  Wiatry nam sprzyjają, więc o 11 rano stawiamy grota i foka, wyłączając jednocześnie silniki. Co za ulga! Cisza i tylko szum wody rozbijanej przez dzioby kadłubów utwierdzają mnie, że to jest takie prawdziwe żeglowanie. Ale nie na długo, gdyż już za 2 godziny ze względu na wzmagający się wiatr, zrzucamy foka, ale żeglujemy w dalszym ciągu bez silników. Na powierzchni pokazują się małe białe grzywacze, fenomenalnie kontrastujące z turkusowym kolorem wody. Prędkość katamaranu (8 – 10 węzłów) jest zbyt duża i dlatego nW drodze mijamy motu i inne jachtyie możemy z Wojtkiem „postraszyć” trochę rybki.
   Tuż przed wpłynięciem do osłoniętej zatoki przez wulkaniczne wzgórza wyspy, chcę nabrać wiaderkiem wody aby umyć pokład. Zarzucam więc wiaderko uwiązane do sznurka,  który trzymam w ręku. Sznurek został mi w ręku ale wiaderko ....w wodzie oddalając się powoli od jachtu. Decyduję się na skok do wody, aby po chwili z pomocą załogantów, wdrapać się na jacht – razem z wiaderkiem oczywiście. Ale złośliwości przedmiotów martwych nie da się przewidzieć, bo do końca rejsu jeszcze dwa razy musiałem wskakiwać do wody i „gonić” wiaderko, mimo, ze było niby dobrze uwiązane do sznurka. Duchy Polinezji?
    Po 4 godzinach żeglowania cumujemy do bojki w zatoce Faarda przy wyspie Raiatea. Jest jeszcze chwila czasu więc aby go nie stracić w tym polinezyjskim raju, Wojtek, Ewa, Beata, Agatka, kapitan i miejscowy przewodnik, wyruszają na krótką przejażdżkę pontonem do małej rzeczki wpadającej do oceanu. Wracają (na szczęście nie „pożarci” przez tubylców pełni kolejnych wrażeń z którymi dzielą się ze wszystkimi podczas wieczornej „nasiadówki”.
     Uwielbiam te wieczorne rozmowy w kokpicie przy dobrym zimnym lokalnym piwie, przy chwiejącym się pokładzie na tle panoramy wspaniałego zachodu słońca. W takich momentach, nie dziwię się żeglarzom, którzy wiele lat swojego życia (jak mój znajomy kapitan – Andrzej Plewik) spędzają na morzu.
    Jak zwykle układam się do snu na wyścielanym siedzeniu w kokpicie, czując łagodny powiew zefirka na mojej twarzy, nie zapominając jeszcze przed uśnięciem, ustawić wędki na „grubego zwierza”.
    Poranne słońce nie pozwala na długie leniuchowanie, dlatego już o 9 rano wpływamy do portu d’Uturoa na wyspie Raiatea, aby uzupełnić prowiant i odebrać wodną pompę oddaną uprzednio do naprawy. O ile prowiant został zakupiony przez panie bez problemów (nie licząc ich wysokiej ceny – zwłaszcza alkoholu) o tyle informacja z portu niezbyt pomyślna. Części do odsalarki jeszcze nie ma i Bóg raczy tylko wiedzieć kiedy dotrą (oczywiście części), bo tutaj, na południu, nikomu się tak bardzo nie spieszy.
   No cóż, napełniamy zbiorniki słodką wodą i uprzedzeni przez kapitana, będziemy musieli ją oszczędzać, zwłaszcza przy kąpieli, kiedy to mamy wyznaczony przysłowiowy garnuszek na „głowę”. Dobrze, że tej słonej wody wokół jachtu nie brakuje więc korzystamy z niej do woli.
    Śniadanie jemy już na jachcie gdyż nie mamy zbyt dużo czasu jako, że czeka nas dzisiaj nie lada atrakcja – zwiedzanie farmy hodowanych pereł.
    Ale aby się tam dostać, cumujemy jacht przy małym motu (wysepce) gdzie przesiadamy się na dwie łodzie motorowe, które dowiozą nas do niej. Nie możemy dopłynąć do fermy naszym jachtem, gdyż jest ona usadowiona wszakże daleko od brzegu, ale za to na brzegu rafy, którą mógłby uszkodzić nasz jacht. A to nie wchodzi absolutnie w rachubę.
   Ferma tylko z nazwy odpowiada, że się tam coś hoduje, ale nie ma porównania do fermy na przykład kurzej. Inna specyfika i skala przedsięwzięcia. To mały drewniany budyneczek, ustawiony na palach tuż na skraju rafy. Aby warunki do hodowli były spełnione, musi ją otaczać krystalicznie czysta woda o temperaturze nie niższej jak 11 stopni Celsjusza (poniżej tej temperatury, małż ginie) oraz odpowiednio głęboka woda. Tu na Polinezji Francuskiej, niewiele osób trudni się tym zajęciem.
    Na farmie wita nas jej właścicielka – Ana Summer, rodowita Amerykanka, która tutaj znalazła swoje miejsce do pracy. Niezmierna okazja, aby poznać cały proces hodowli, który bardzo szczegółowo demonstruje nam jej pomocnik – Polinezyjczyk.
   Na  Polinezji Francuskiej hoduje się perły o nazwie - „perły słonowodne Tahiti” – tak zwane perły jądrowe. Charakteryzują się one naturalną ciemną barwą i są nazywane perłami „czarnymi”. Ale w przypadku tych pereł ich idealnie czarna barwa uznawana jest za mało atrakcyjną. Z reguły osiągają rozmiary od 8 do 18 mm i bardzo rzadko trafiają się perły powyżej 18 mm lub poniżej 8 mm. Perły są wytworzone z tej samej substancji co weiej
  A oto oprawione perly z fermy Ana Ciekawostką jest to iż masa perłowa z których robi się jądrownętrzna strona muszli, czyli masy perłowej. Jest wiele kolorów pereł jak: białe, brązowe, kremowe, czarne, różowe i kilka jeszcze innych. Perły różnią się także kształtem.
    W Polinezji Francuskiej perły są hodowane w łonie małży Pinctada margaritifera, bytujace głównie w wodach Polinezji Francusk (kawałek muszli) nie zakupuje się na Polinezji Francuskiej lecz zagranicą. Pochodzą one z rzeki Mississippi w stanie Tennessee w USA – najlepsze.    Aby zainicjować proces tworzenia perły, należy kulisty zarodek (jądro) wykonany z masy perłowej wraz z fragmentem tkanki nabłonkowej  (pobrany od innego osobnika) umieścić (wszczepić) w gonad („kieszeń’) mięczaka. Następnie wkłada się je do siatek lub uwiązuje na linkach, zanurza się kilka metrów pod powierzchnią wody i przymocowuje do konstrukcji farmy.
   Sam proces powstawania pereł zależy od wielu czynników jak: temperatura wody, jej skład chemiczny czy też sztormy. Ostatecznie około 30% daje w końcowym etapie perły i tylko kilka z nich, na około 100 pereł hodowanych jest najwyższej jakości.Port w Utuora
   Dopiero po dwóch latach pobytu w wodzie, perły mają wartość handlową. Ale na perły o najwyższej jakości (dorodne) trzeba czekać 5 a nawet więcej lat.
   Sztuczne perły hoduje się w takich krajach jak wspomniana Polinezja Francuska, Japonia, Chiny (światowy potentat hodowli pereł), Meksyk, USA, Filipiny, Indonezja czy też Birma.
   Dzięki znajomości naszego kapitana Jacka z właścicielką jednej z farmy pereł, mieliśmy szanse na zwiedzanie takiej farmy „z bliska”. Najpierw właścicielka opowiedziała nam o całym procesie powstawania pereł na jej farmie a jej pracownik, zademonstrował nam praktycznie jak to się wykonuje od początku do momentu otrzymania perły z małży.      
  Oczywiście, o pewnych tajemnicach tyczących się uzyskiwania pereł na swojej farmie, nie mieliśmy się prawa dowiedzieć. Bo żaden hodowca nigdy nie zdradzi tych swoich sekretów związanych z hodowlą i ulepszaniem tego cyklu.
  Ana pozwoliła nam na snorkowanie i obejrzenie jej małży, które produkują perły zawieszone jak wspomniałem na sznurkach lub siatkach, kilka metrów pod wodą. W zestawieniu z fantastycznymi kształtami i kolorami koralowców, ciemną tonią głebi tuż przy konstrukcji farmy, robi niesamowite wrażenie. Nie wszyscy z nas zdecydowali się na snorkowanie, a szkoda bo widok tego podwodnego „królestwa pereł”, był niepowtarzalną okazją. Bo nie wszyscy hodowcy pereł pozwalają turystom na snorkowanie i oglądanie „swojego majątku” pod wodą.
  Po wyjściu z wody czekała panów niezbyt miła niespodzianka – panie twierdziły i udowodniły, że wręcz przeciwnie. Bo panie nie zapomniały (o, nie!) oczywiście o przyrzeczeniu danym sobie na poprzedniej farmie i rozpoczęły „buszowanie” wśród pereł i ozdób z nimi związanych, skwapliwie podsycanych przez właścicielkę. Ale za to nasze kieszenie trochę się „odchudziły”, czego nie mogę powiedzieć o nas samych, bo jedzenie podczas tego rejsu przyrządzane przez nasze panie, było naprawdę wyśmienite!  Po dokonaniu „niezbędnych” zakupów pereł, pełni kolejnych wrażeń, wracamy łódkami motorowymi z powrotem do naszej bazy (katamarana) – czyli bazy firmy charterowej w d’Uturoa.
   Czekająca nas noc, będzie ostatnią, którą spędzimy na jachcie przed wyjazdem, dlatego obchodzimy ją na wesoło, włącznie z tańcami na pokładzie. Mimo, że rano musimy wcześnie wpłynąć do portu d’Utuora na Raiatea, to dopiero w środku parnej polinezyjskiej nocy, zmęczeni „układamy” się do snu.
   Wczesnym rankiem 1 października, 2015 roku, na silniku wypływamy w końcowy odcinek naszego rejsu do portu w d’Utuora, gdzie wyładowujemy swoje „klamory” na nadbrzeżu. Przy tej okazji (klarowanie kabin), odnalazły się 3 butelki czerwonego wina, które natychmiast na kei zostały „skonsumowane” co wyraźnie poprawiło nasze humory „nadszarpnięte” nieubłagalnym zakończeniem rejsu.
  Ale samolot z Utuora do Papetee (Tahiti) mamy dopiero wieczorem, więc kapitan załatwia nam kilkugodzinny pobyt (oczywiście nie za darmo) pobyt w hotelu z basenem. Dzięki temu możemy się rozkoszować (na zamówienie) wspaniałym lunchem składającym się z typowo polinezyjskich potraw, trochę „posolone” ceną za nie – około 400 XPF (1$ =6 XPF) za lunch). Ale jesteśmy w tym polinezyjskim raju prawdopodobnie ostatni raz więc nie mogliśmy odpuścić takiej kulinarnej atrakcji urozmaiconej świetną obsługą z anegdotkami serwowanymi nam przez sympatycznego francuskiego kelnera. Dużo lokalnych owoców, warzyw, ryb, mogło zaspokoić gusta każdemu z nas. Jeszcze tylko kapiel w oceanie w krystalicznie czystej wodzie i późnym popołudniem jedziemy na lotnisko, aby zdążyć na samolot odlatujący do Papetee o 17. Znów mamy pecha bo ze wzgledu na pogodę, wylatujemy do Papeete (na lotnisko Faa na Tahiti)z prawie dwugodzinnym opóźnieniem. Na szczęście samolot z Papeete do Los Angeles „czeka” na nasz lot. Możemy wreszcie wystartować. Spoglądam z lekkim żalem na światełka migocące na wysepkach tego przemijającego polinezyjskiego raju.
   Bo tutaj, jak i w wielu jeszcze w miarę dziewiczych miejscach na świecie, cywilizacja zaborczo wdziera się w naturę, życie mieszkańców, wypierając systematycznie ich kulturę obyczaje i tryb dotychczasowego życia. Bo pieniądz nie liczy się z niczym i nikim, rządząc się swoimi wilczymi prawZegnaj Polinezjo- pazdziernik 2015ami, przed którymi takie naturalne raje nie mają  żadnych szans na przetrwanie – a szkoda! Trzeba się spieszyć, aby jeszcze choć odrobinę doświadczyć i zobaczyć ten częściowo jeszcze zachowany polinezyjski raj. Bo za kilkanaście czy też kilkadziesiąt lat, ten orginalny polinezyjski raj, będziemy mogli obejrzeć już tylko na dokumentalnych filmach i starych fotografiach.  
   A konsekwencją spóźnionego wylotu z Papeete, jest niezdążenie na nasz planowany przelot z Los Angeles (stan Kalifornia) do Newarku (stan New Jersey). Nie mamy wyjścia, lecimy kilka godzin później i dopiero nad ranem 2 października, 2015 roku docieramy do Newarku.
  Choć pełen wrażeń i radosnego uczucia z powodu, możliwości zobaczenia tego polinezyjskiego raju, docieram do domu, to jednak gdzieś we mnie pozostaje nutka żalu. Żalu za utraconym rajem, którego chyba już nigdy nie będzie mi dane powtórnie zobaczyć, ciesząc się jego pięknem, urokiem, powabem i niesamowicie bajeczną Naturą.
   Chociaż...może kiedyś?  Tekst: Józef Kołodziej

 Tekst: Józef Kołodziej
 Foto: Beata Tarka i Józef Kołodziej
 Korekta: mgr Krystyna Sawa

 Listopad 15, 2015

CZĘŚĆ PIERWSZA

CZĘŚĆ DRUGA

CZĘŚĆ TRZECIA

CZĘŚĆ CZWARTA

CZĘŚĆ PIĄTA





     

 

OSTATNIE ARTYKUŁY:

Karaibskie Niespodziankiz
Marzenia na 3 Lata
Skarb w Polskim Wraku
Zygzakiem Trókąt Bermudzki
Kpt. Ziemowit Barański
Polinezja Francuska 1...
Polinezja Francuska 2...
Polinezja Francuska 3...
Polinezja Francuska 4...
Polinezja Francuska 5....
Polinezja Francuska 6....
Kapitan - Andrzej Plewik
Żeglarski Świat z New Jersey