Józef Kołodziej
POLINEZJA
FRANCUSKA...PRZEMIJAJĄCY RAJ
MAUPITI
Po tym krótkim wędkowaniu, (Wojtek złowił małą makrelę) opuszczamy
błękitne wody wokół Bora-Bora i płyniem
y na żaglach (wiatr nam chwilowo
sprzyjał) na kolejną wyspę położoną około 40 km od Bora-Bora.
Przed nami bajecznie kolorowe wody Oceanu Spokojnego i przyjemny
sześciogodzinny rejs w jej kierunku (atol z wulkaniczną wysepką pośrodku),
którą będziemy zwiedzać przez cały dzisiejszy dzień. To Maupiti (tylko
11 km2 powierzchni) i jak inne wyspy Polinezji Francuskiej, odkryta
przez słynnego żeglarza, kapitana Jamesa Cooka. Jej nazwa w języku
haitańskim znaczy – dwie góry, które zresztą do tej pory górują nad całą
wyspą, a przy dobrej pogodzie widoczne są nawet z Bora-Bora. Większa z
nich Pahahere (380 m n.p.m.), tworząca strome urwisko porośnięte
zachłanną tropikalną roślinnością
nad wioską Vaiea, sterczy na początku
wyspy jakby witała żeglarzy. U jej stóp znajduje się duży kościół z
charakterystycznym czerwonym dachem, gdzie modlą się (choć nie wszyscy)
mieszkańcy tej wyspy. A zamieszkuje ją ich około tysiąca dwustu, z
których jeszcze wielu posługuje się językiem tahitańskim – urzędowym
jest język francuski. A obiegowym pieniądzem jak i na całej Polinezji
Francuskiej jest XPC – Francuski Polinezyjski Frank.
Wyspa Maupiti otoczona rafą koralową stawia żeglarzom duże wyzwanie
gdyż, aby dostać się na wody wewnątrz atolu otaczające wyspę, trzeba
przepłynąć wąskim przesmykiem w rafie (Passe ‘Onoiau) – przejście
południowe. Natomiast przejście północne koło Motu Pae’ao, jest „zablokowane”
barierą koralową (Barriere de Corail de Maupiti Nord) i nie pozwala na
wpłynięcie do atolu takim dużym katamaranem jak nasz.
Żeglugę dodatkowo utrudniały silne prądy wywołane pływami i falą
przybojową oraz spłyceniem w przesmyku. Mimo to, nasz kapitan bez
większych trudności pokonał ten odcinek (przejście południowe) wpływając
pomiędzy Motu Tiapaa i Motu Pitiahe, na błękitno-szmaragdowe i spokojne
wody laguny, aby po krótkim rejsie po ich bajecznie czystych wodach
zakotwiczyć naprzeciwko wioski Vaiea posiadającej nadbrzeże do cumowania
małych stateczków turystycznych i pontonowych jachtów. Na wysepkę tą
można dostać się także małym samolotem, dowożącym przede wszystkim
turystów.
Atrakcją tej wysepki jest droga biegnąca dookoła wyspy, wzdłuż wybrzeża,
która oferuje niezwykle urocze zakątki natury a także możliwość
obserwacji życia tutejszych mieszkańców. Trasę tą – liczącą sobie 10 km,
można spokojnie pokonać wypożyczonym rowerem, co też uczyniły Beata z
Witkiem lub przejść na piechotę po jej części, z czego skwapliwie
skorzystali: Ela, Ewa, Wojtek i autor. Natomiast Jagoda, pokonując ból
nogi, wspięła się wraz z
mężem (Joe) i Agatką na górę, trasą turystyczną,
skąd mogły podziwiać oszałamiający widok laguny, małych wysepek oraz
porośniętych bujną roślinnością zboczy gór. Mimo, że nasz spacer był
stosunkowo krótki, to pozwolił nam zaobserwować i zobaczyć ciekawe
miejsca. Jednym z nich był grobowiec pierwszego „wójta” tej wioski –
pochowanego na zboczu góry w 2001 roku. To także na tej wyspie mogliśmy
zobaczyć grobowce w... ogródku, w których pochowani są członkowie
rodziny zamieszkujący tutaj za życia. Władze usiłowały kiedyś zakazać
tego zwyczaju, ale wobec oporu jej mieszkańców pragnących kultywować
tradycje przodków – zrezygnowały z tego zamiaru. Także dzięki
sprzeciwowi tutejszych mieszkańców (chwała im za to) nie wybudowano na
tej wyspie hoteli – kolosów, a tury
ści mogą zamieszkać w małych
prywatnych pensjonatach na wyspie. W ten sposób na szczęście, uniknięto
zabetonowania części tej jakże pięknej wyspy z bujną tropikalną
roślinnością poprzetykaną orgią kolorów tropikalnych kwiatów.
Flora polinezyjska to przede wszystkim wszędobylskie wilgotne lasy tropikalne,
które znalazłszy sobie tutaj doskonałe warunki, swoją niepohamowaną
żarłocznością pokrywają każdy wolny skrawek ziemi nie wyłączając
powulkanicznych gór. Królują w nich palmy kokosowe i drzewa chlebowe.
Drzewa i krzewy tworzą przepiękny zielony kobierzec, zachwycający
wszystkich odwiedzających ten archipelag.
Bezsprzecznie jednak, królową roślin a przede wszystkim kwiatów na PF
jest kwiat gardenii (Gardenia taitensis) nazywany w lokalnym języku – „Tiare
Tahiti”, który swą oryginalnością i delikatnością kolorów, może
zachwycić największych koneserów kwiatów. Jest noszony często przez
kobiety zip
uchem. Jeżeli lewym to znaczy, że kobieta jest aktualnie w
związku z mężczyzną a jeżeli za prawym to znaczy, że „pani jest wolna,
czyli do wzięcia”. Ale jeżeli spotkamy kobietę z takim kwiatem noszonym
za lewym uchem i odwróconym do dołu to znak, że kobieta wszakże jest w
związku, ale... jest otwarta na zawarcie nowych znajomości. Czyli
panowie... podrywamy!!! Kolejnym kwiatem cieszącym się wielką sławą,
jest Alpinia purpurata (zwana czerwonym imbirem), który to kwiat jest
uznawany za króla polinezyjskich bukietów. Inne bajecznie kolorowe
kwiaty PF to: Begonia nitida, żółta i oryginalna w kształcie kwiatu –
Cassia alata czy też chętnie hodowana w przydomowych ogródkach
tahitańczyków, mająca różnorodne kwiaty – Lantana camara o intensywnie
pachnących liściach. Oczywiście nie sposób nie wspomnieć o całej
plejadzie kwiatów z rodzaju hibiskusów, których tu na PF można się
doliczyć czterdziestu gatunków i ponad trzystu o
dmian!
Spacerując powoli po prawie opustoszałej drodze, mamy okazję zobaczyć
na podwórku jednego z domów kawałek dużej kości, która według wyjaśnień
właściciela domu jest kością wieloryba (kawałek szczęki), którego dawno
temu upolował jego dziadek. Dobrze, że nie cały szkielet bo zająłby
zapewne.....pół wyspy!
A dla mnie pewnym zgrzytem w tej polinezyjskiej naturze, była masywna
zadaszona konstrukcja (bez ścian zewnętrznych) boiska do koszykówki
postawiona na grubej cementowej płycie (mającej pewnie wytrzymać
trzęsienie ziemi!) – koszmarna budowla. Także złe nawyki cywilizacji
odcisnęły swoje niechlubne piętno w postaci porzuconej zardzewiałej
betoniarki i drewnianej dwukołowej platformy. Ale za to mile zask
oczył
mnie widok piejącego koguta, który tak na mój gust, musiał „przedostać”
się tutaj z Polski, na co wskazywało jego piękne „polskie” upierzenie.
Zaskoczyła nas też Lisa (jeżdżąca na rowerze), dwunastoletnia tahitanka,
która na pytanie o udzielenie informacji, odpowiedziała płynnie po
angielsku! Czyli posiadała znajomość 3 języków (francuski, tahitański i
angielski)!
Czekając przy nadbrzeżu na ponton, który zabierze nas z powrotem na
jacht, dostrzeg
am obok pod zadaszeniem z jedną tylko frontową ścianą (na
której przymocowane są jakieś zapisane kartki w niezrozumiałym dla mnie
języku), zbierających się tubylców. Przyjeżdżają samochodami, rowerami i
nawet przybywają na piechotę. Dwóch z nich ma gitarę i bęben, na których
trenują jakieś lokalne melodie. Zaciekawiony tym, zapytuję po angielsku
jakiegoś wysokiego młodego mężczyznę, dlaczego gromadzą się tutaj. Jak
się okazało, był to mer tej wyspy mówiący świetnie po angielsku. To on
wytłumaczył mi, że właśnie dzisiaj odbędzie się konkurs piosenek
tahitańskich śpiewanych w tym języku. Jakby na potwierdzenie jego słów,
do nadbrzeża dobija prom z kilkudziesięcioma tubylcami z innych wysp.
Część z nich to uczestnicy konkursu a reszta to towarzyszące im rodziny
i sąsiedzi. Zmieniamy nasze plany i postanawiamy chwilę zostać na tym
wyspiarskim konkursie, spontanicznym, żywiołowym, bez żadnych dekoracji,
telewizji, w codziennych roboczych strojach i co najważniejsze – nie
reżyserowanym specjalnie dla turystów jak to bywa w wielu takich
podobnych miejscach. Takiej, więc okazji podziwiania tego naturalnego i
nieskażonego jeszcze cywilizacją wyspiarskiego folkloru – nie możemy
odpuścić. Konkurs śpiewów prowadziła a raczej intonowała stara tahitanka,
a uczestniczący śpiewacy z tej wioski posługiwali się tekstem piosenek
wywieszonych (jak wspominałem uprzednio) na ścianie, przy
akompaniamencie bębna i gitary. Żal było mi opuścić konkurs (choć ze
względów czasowych – musiałem), więc nie wiem która
grupa i z jakiej
wioski zwyciężyła. Ale myślę, że dla tych ludzi nie było to
najważniejsze. Bo oni bardziej traktują takie spotkania, jako rzadką
okazję do wzajemnego poznania się i nawiązania sąsiedzkich przyjaźni. Chyba
nam, ucywilizowanym społeczeństwom, zapędzonym wyścigiem do pomnażania ”majątków”,
daleko do tej naturalnej radości tubylców, którym do szczęścia potrzeba
tak niewiele!
Na jacht wracamy tylko po to, aby się przebrać, bo już za dwie godziny
o 7 wieczorem wracamy na nadbrzeże gdzie w jedynej knajpce w tej wiosce
mamy zaproszenie od właścicieli na lampkę własnego wyboru „nalewki” (oczywiście
z lokalnych produktów). Restauracja położona tuż nad wodą prowadzona
jest przez Nicole i jej męża Noro a pomaga im Linda, która pracowała
kiedyś 11 lat dla Air Thaiti. Przy wspaniałej atmosferze i
smacznych
lokalnych potrawach, czas upływał bardzo szybko, więc na jacht
dotarliśmy krótko przed północą.
Jednak to piękno, które otacza nas w tym polinezyjskim raju, nie
pozwala nam na długie wylegiwanie się w kabinach (odeśpimy po powrocie),
więc po wczesnym śniadaniu płyniemy pontonem na płytkie miejsce na rafie
znane dobrze kapitanowi, gdzie snorkując możemy oglądać płaszczki. Nie
udało się nam „spotkać” ich zbyt dużo (zaledwie 3), ale za to Ewie udało
się zobaczyć pięknego strzępiela, jak zawsze majestatycznie i wolno
płynącego u podnóża małej rafy koralowej. A już wczesnym popołudniem
wracamy na Bora-Bora, próbując po drodze „popłoszyć” trochę rybki.
Niestety, ale żadna nie dała się „namówić” na nasze sztuczne, lecz za to
bardzo kolorowe smakołyki.
Wieczór spędzamy (drugi już raz) w
restauracji „Bloody Marys”, gdzie wystrój i atmosfera typowa dla
wyspiarskich restauracyjek, ale ceny w niej... raczej europejskie, można
powiedzieć „paryskie”. Po powrocie na jacht, jeszcze chwila pogawędki
przy wieczornym drinku, a ja z Wojtkiem zastawiamy nasze
gruntowe
zestawy na rybki. Może jednak się coś złapie?
Witek, śpiący w mesie, słyszał około drugiej w nocy, odgłos „wciekłej”
grzechotki kołowrotka oznajmiającej odwijanie żyłki przez zaciętą rybę.
Będąc przekonany, że ja śpię na pokładzie i podejmę jakąś akcję, nie
zareagował. Niestety, ale ja spałem w koi i wczesnym rankiem pozostało
mi zwinąć tylko żyłkę, bo haczyk został urwany razem z przyponem przez
walczącą o uwolnienie rybę. Bywa i tak.
Rano 24 września, korzystamy z uprzejmości tutejszego Yach Club, aby „wypłukać”
się pod prysznicem, bez konieczności oszczędzania wody, do czego
jesteśmy (ze względu na pojemność zbiorników wody słodkiej) zmuszeni na
naszym jachcie. Kiedy już odpływaliśmy od jachtowego pomostu, Joe
zorientował się, że w łazience zostawił cały zestaw toaletowych
przyborów. Z opresji wyratowała go Jagoda (jego żona), która bez wahania
skoczyła do wody, podpłynęła do pomostu i z powrotem po zabraniu jego „kosmetyczki”,
wpław (rekin jej na szczęście nie skonsumował) dopłynęła powtórnie do
naszego jachtu. Manewr dobijania i odpływania od kei, trwałby znacznie
dłużej.
Teraz już bez przesz
kód mogliśmy kontynuować zaplanowany dzisiejszy
rejs dookoła Bora-Bora, podziwiając oszałamiające widoki, jakie odkrywa
przed nami ta słynna na całym świecie polinezyjska wyspa – mekka
turystów z bardzo wielu krajów.
A po południu, płyniemy na małą wysepkę w pobliżu Bora-Bora gdzie udało
się nam załatwić lunch mimo braku wcześniejszej rezerwacji. Właścicielka
potrzebuje trochę czasu, aby go przygotować, więc wykorzystujemy to na
oglądanie rekinów w małej odgrodzonej zatoczce, które są atrakcją tej
restauracyjki. Na kąpiel w tej zatoczce z rekinami... jakoś nikt nie
miał ochoty, mimo zapewnień właścicielki restauracji o ich pogodnym i
przyjacielskim usposobieniu do turystów – uwierzyłem jej na słowo.
Kilkoro z nas obchodzi na piechotę tą niewielką niezamieszkałą wysepkę,
a pozostali uczestnicy pławią się w krystalicznie czystych i ciepłych
wodach, oraz dokumentują na fotkach niesamowite piękno kolejnej rajskiej
polinezyjskiej wysepki.
Jest odpływ, więc uwagę naszą przykuwają pochylone sylwetki kilkorga
tubylców z innyc
h wysp, brodzących w płytkiej wodzie. To ludzie
zarabiający na zbieraniu krabów, które oferuje im dobroczynna matka
natura.
Lunch i zachowanie właścicielki restauracji zaskakuje nas
całkowicie. Na naszą uwagę, że jedzenie jest zimne i stare, a psy
właścicielki nie umilają nam posiłku, w dosyć nieuprzejmy sposób, wręcz
chamski... każe się nam wynosić! Zrobiliśmy to z przyjemnością, bo z
takim zachowaniem spotkaliśmy się po raz pierwszy i nigdy później na
żadnej wyspie. Widocznie cywilizacja już pomału dociera do tego
polinezyjskiego raju, który kiedyś bezpowrotnie przeminie. A nasz
kapitan na pewno tu nie przypłynie z następną grupą.
Na noc zostajemy na
wodach tej wysepki, a nocna „zasadzka” na rybki nie przyniosła
spodziewanych efektów, mimo że spałem na pokładzie i pilnie „nasłuchiwałem”
grzechotki kołowrotka. Choć tak trochę bez przekonania na sukces za
sprawą oczywiście... Morfeusza, który tu na Polinezji włada
niepodzielnie na pokładach jachtów.
W piątek, (25 wrześni
a) kolejny ranek i wschód słońca (dla tych, co nie
śpią) zostawia w naszej pamięci niewyobrażalne piękno barw,
pomarańczowych refleksów odbijanych od nieporuszonej najmniejszym
powiewem wiatru - powierzchni oceanu, z którego niczym kopce wystają
powulkaniczne góry na sąsiednich wysepkach, osnute lekką poranną i
zwiewną mgłą. A do tego nieskazitelna cisza niezakłócana jeszcze
wrzaskliwymi jak zawsze, mewami. Przed ósmą rano odczepiamy naszą linkę
przywiązaną do boi i żegnając się z Bora-Bora, kierujemy się na silniku
w kierunku wyspy Taha’a, która jest połączona wspólną rafą koralową z
wyspą Raiatea. Mijamy opustoszałe kolonie domków na wodzie, sprawiające
wrażenie opuszczonych (około 80% z nich jest niewynajętych), nie
tętniących turystycznym gwarem i z nadzieją oczekujących na napływ wiel
u
turystów. A na to się za bardzo nie zanosi ze względu na koszty takich
wakacji, na co ma główny wpływ – cena biletów samolotowych.
Pod nami szmaragdowy kolor wody, jako że biała rafa koralowa jest tutaj
zaledwie 2 – 3 metry pod wodą (później jest już większa głębokość i inny
kolor wody). Przy nabieraniu wody wiadrem (aby zmyć pokład jachtu),
niesforne wiadro „uwalnia” się z linki. Nie ma czasu na zastanawianie
się i dlatego natychmiast decyduję się na skok do wody. Udaje mi się go
„dopaść” zanim prąd nie oddalił go od jachtu i zanim nie znalazł się na
dnie. Kapitan zwalnia prędkość a ja wciągam
wiadro (razem z
sobą
oczywiście) po drabince na pokład.
Lekki wiatr przegonił zaspane resztki chmur, co pozwala nam na
oglądanie pięknej Bora-Bora i widocznej słabo w oddali, naszej Taha’a.
Ale zanim dotrzemy do niej, kierujemy się już na żaglach (wiatr nam
sprzyja) do portu w Raiatea aby naprawić pompę do odsalania morskiej
wody oraz uzupełnienia zapasów (tych procentowych także – okrutnie
drogich, a niektóre z nich - niezbyt dobre).
Tym razem wędkarskie szczęście nieco nam sprzyjało bo Wojtek wyholował
albacorę (
Thunnus
alalunga) z rodziny tuńczykowatych, a ja tuż po opuszczeniu portu, w drodze do Taha’a, małą (60
cm)
baracudę
(Sphyraena barracuda). Barakuda nie jest zbyt atrakcyjna kulinarnie, ale na bezrybiu
i rak rybą – jak mówi przysłowie.
A pompę do odsalania wody morskiej, trzeba było dopiero zamówić (stara
nie do naprawienia), więc nie czekając na dostawę, odpływamy o 5 po
południu, kierując się do celu dzisiejszej żeglugi, czyli wspomnianej
wcześniej, kolejnej cud-wysepki Polinezji Francuskiej -Taha’a.
Część trzecia......c.d.n.
Tekst: Józef Kołodziej
Foto: Beata Tarka i
Józef Kołodziej
Korekta: mgr Krystyna Sawa
Listopad 15, 2015
CZĘŚĆ PIERWSZA
CZĘŚĆ DRUGA
CZĘŚĆ CZWARTA
CZĘŚĆ
PIATA
CZĘŚĆ
SZÓSTA