Takiej ofercie niesposób było się oprzeć. Bo gdy tylko mój przyjaciel kpt. Andrzej Bieńkowski z New Jersey, przedstawił mi telefonicznie trasę rejsu z Martyniki na Grenadę z odwiedzenien “po drodze” a raczej po morzu, paru innych wysepek i zakątków, zdecydowałem się natychmiast z małym zastrzeżeniem. To małe zastrzeżenie to konsultacja z Ewą (prywatnie moją żoną), która ku mojemu zaskoczeniu dała się także namówić na drugi w jej życiu rejs. Do naszej grupy z USA dołączył jeszcze Witold-niezbyt wielki miłośnik morza (zwłaszcza falującego) ale za to wielki miłośnik wędkarstwa.
Parę minut po 10-tej wieczorem, 18 stycznia 2009 roku, lądujemy na Martynice (urzędowy język francuski) w Port-de France, gdzie odprawy paszportowej (celnej nie było) dokonał urzędnik na maleńkiej drewnianej półce zawieszonej przy wejściowych drzwiach do hali lotniska. I to w ciągu mniuty!. La vie est belle (życie jest piękne)-jak mowią mieszkańcy pewnego europejskiego kraju, gdzie życie żab ....nie jest już tak „różowe”. A na tej wyspie przesiąkniętej tropikiem, życie też jest piękne (należy ona do terytorium zamorskiego Francji), ale pod warunkiem, że się ma jednak...kasę bo ruch turystyczny nie wszystkim mieszkańcom daje pracę.
Niestety, nie jesteśmy w stanie się zmieścić wszyscy w samochodzie którym przyjechał po nas dowodzący jachtem kpt. Zbysław (rodem z Lublina), gdyż sporo miejsca zajmują nasze wędki. Dlatego musiał zrobić dwa kursy do odległego o 40 km miasteczka Le Marin. Tam w porcie, na kotwicy stał wyczarterowany nasz jacht –“Atlantic Adventure” (zarejestrowany w Chicago)-z pozostałymi uczestnikami przybyłymi z Lublina (Asia, Dominik-kapitan jachtowy i Krzysio-brat Andrzeja). Do późna w nocy już pod niebem południa poznajemy się lepiej zwłaszcza że piracki trunek (Rum-Kapitan Morgan) i nastrój żeglarskich wspomnień są bardzo w tym pomocne. Zmęczeni i pełni optymizmu co do jutrzejszego rejsu usypiamy kamiennym snem na swoich kojach.
Nasz optymizm skończył się już następnego ranka, kiedy okazało się że obydwa silniki wskutek niewłaściwej eksploatacji, odmowiły posłuszeństwa. Najpierw własnymi siłami a później z pomocą lokalnych mechanikow, udaje się je naprawić …dopiero po 2.5 dniach. A przy okazji remontu silników okazało się, że jacht jest niezbyt przygotowany do rejsu z wieloma jeszcze usterkami, które przekazujący nam jacht kapitan A.P. z Chicago oraz właściciel jachtu S.G.-nie usuneli przed naszym rejsem, choć było to ich obowiązkiem. Szczególnie dużym utrudnieniem była niedziałająca przez cały okres rejsu lodówka oraz brak wejściowych drabinek na końcu kadłubów katamarana co pozbawiło nas przyjemności zażywania wielu kapieli i narażenia nas na niebezpieczeństwo podczas wchodzenia z wody na pokład. Bo każdorazowe wyślizgnięcie się z wody na jacht graniczyło niemal z akrobatyką i dla wielu z nas było to niewykonalne. Niestety, dni stracone na naprawę silników skróciły nasz urlop i pozbawiły zwiedzenia wielu ciekawych miejsc.
Już po powrocie z rejsu, zgłaszamy właścicielowi swoje krytyczne uwagi ale jego wykrętne odpowiedzi całkowicie mijają się z prawdą. No cóż, widocznie trzeba zapłacić tak zwane „frycowe”, ale to po raz ostatni. Bo po przykrych doświadczeniach z tego rejsu jesteśmy pewni, że nigdy więcej nie będziemy korzystali z polskich „biznesów” i ich nieodpowiedzialnych właścicieli.
W porcie Le Marin, spotykamy paru polskich żeglarzy (pływających kiedyś na żaglowcu s/y “Pogoria”). Oni także, wyczarterowanym jachtem bedą podziwiali tutejsze wyspy. Dopiero w południe w środę wypływamy w kierunku stolicy wyspy-Fort-De France. Wreszcie po 3 latach przerwy czuję jakże przyjemne dla oka wypełnione wiatrem żagle oraz jednostajne kołysanie jachtu na błękitnych wodach Morza Karaibskiego.
Późnym popołudniem mijamy po zachodniej stronie Martyniki wysmaganą od wiatrów i fal – Diamond Rock, która oglądana z bliska, robi na nas duże wrażenie. To w tym rejonie zwędkowałem pierwszą na tym rejsie rybkę-spanish mackerel. Późnym popołudniem dopływamy do niezbyt głęboko wrzynającej się w ląd zatoki -Grand Anse D’Arlets o nieskazitelnie czystej wodzie. Krótka kąpiel przywraca nam wreszcie uroki otaczającej nas natury i zamazuje niemiłe wrażenia przymusowego postoju w porcie Le Marin.
Wieczorem po raz pierwszy podczas tego rejsu, rozkoszujemy się specjałami w urokliwej restauracyjce-Bidjoul. Ustawione na piasku stoliki, tuż na krawędzi wody i plaży, pod daszkami pokrytymi liśćmi palmy, malowane pomarańczowymi promieniami zachodzącego słońca, oraz wyśmienita kuchnia z dodatkiem wybornego wina, stwarzają ten specyficzny nastrój, którego niesposób zapomnieć.
Następny dzień wita nas błękitem morza i ciszą, do której jeszcze nie przywykliśmy po długim obcowaniu wśród wielkomiejskiego zgiełku. Wypływamy wcześnie rano dokonując odprawy paszportowej w małym miasteczku-Anse Mitan. Na jego nadbrzeżu i stojącym nad morzem hotelem, widać jeszcze straszliwe skutki huraganu, które przyroda i ludzie, nieprędko jeszcze przywrócą do pierwotnego stanu. Po odprawie paszportowej, dokonaniu zakupu drobnych pamiątek, wypływamy w kierunku stolicy wyspy-Fort De France ze starym fortem obronnym królującym tuż przy wejściu do zatoki oraz widoczną ponad niską zabudową miasta- Fort De France Catedral. Zniszczona przez żołnierzy Ruyter’s, trzęsienie ziemi w 1839, pożar w 1890 i huragan w tym samym roku, została odbudowana od podstaw według architekta-Henry Pick i inaugurowana 2 lipca 1985 roku przez arcybiskupa Carmene. Piękne wnętrze, szerokie nawy a w jednej z nich....szopka Bożenarodzeniowa. Trochę mnie to zaskoczyło w zestawieniu z gorącym tropikalnym klimatem ...ale przecież to jest koniec stycznia a śniegu tutaj nie można oczekiwać.
Le Marin powtórnie wita nas wieczorem w czwartek 22 stycznia. Spotykamy się tu z kapitanem- legendą -Ziemowitem Barańskim, który wraz z polska załogą i ich rodzinami, będzie dowodził jachtem S/y Paroo w rejsie po Karaibach.
W piątek (podobnież żaden kapitan nie zaczyna rejsu w ten dzień tygodnia!) wczesnym rankiem po uzupełnieniu paliwa, wody pitnej i odprawie paszportowej wypływamy w kierunku St. Lucia. Na głównym maszcie tuż pod sailingiem obok polskiej bandery powiewają dwie małe banderki “Bractwa Wybrzeża”-(Mesa Kaprów Polskich) Andrzeja-nr członkowski 38 i Zbysława -nr. 92. Organizacja ta jest częścią dużej międzynarodowej organizacji „La Hermandad de la Costa”.
Ja z Witkiem, korzystamy wreszcie z wyjścia na pełne morze i ustawiamy na troling nasze wędki licząc na ładne trofeum wędkarskie. Wyniki całego rejsu nieco nas rozczarowaly. Tylko dwie rybki-spanish mackerel i dolphin (mahi-mahi) dały się nabrać na nasze plastykowe cudeńka. Był to także dzień kiedy spełniło się marzenie Andrzeja, bo po paru godzinach żeglowania wiatr spełnił to jego marzenie obdarowując nas „prezentem” w postaci rozkołysanego morza i 8 stopni w skali Beauforta (utworzona w 1806 roku) co niektórym z nas nie pozwalało wyjść z koi.
St. Lucia (jezyk urzędowy-angielski) wita nas w zatoce-Rodnej Bay, gdzie czeka nas wielkie rozczarowanie, gdyż większość lini brzegowej jest zajęta przez plażę hotelową a reszta to prywatne tereny i park. O kapieli przy brzegu nie ma więc mowy a na środku zatoki nie pozwala nam na to brak wejściowych drabinek. Część z nas symbolicznie stawia stopę na lądzie i wkrótce wracamy na pokład. Jak wszędzie tak i tutaj tubylcy namawiają nas na odrobinę handlu. To znaczy oni powinni sprzedać a my kupić (no i oczywiście zapłacić), ale dziś odmawiamy kolejnym podpływającym do nas „sklepikarzom na łódkach”. Jednemu, odpływajacemu już od naszego jachtu z orginalnym wystrojem (różnymi państwowymi flagami) swojego pływajacego sklepiku, robię zdjęcie. Wraca z wielką awanturą, że to zabronione i on się na to nie zgadza. Chciał jak to często bywa, dostać za zdjęcia- pieniądze. Nic nie wskórawszy odpłynął z wielką złością. Ale to był jedyny tego typu przypadek tutejszego tubylca, bo na ogół może trochę nagabują do handlu na wszystkich zwiedzanych wyspach, ale niezbyt natarczywie.
Po krótkim postoju, opuszczamy tą zatokę w południe, kierując się ku następnemu miejscu na tej wyspie- uroczej jak z bajki zatoce -Marigot Bay, otoczonej zewsząd powulkanicznymi wzgórzami okrytymi gęsto tropikalną roślinnością. Tuż na wejściu do niej miejscowy „biznesmen” proponuje kapitanowi znalezienie wolnej bojki do zaczepienia jachtu. Zaczepiliśmy ten jacht za jedyne...parę słów ugody i ...$30. Zaraz po zarzuceniu kotwicy, podpływają tubylcy oferując różne turystyczne usługi. Z jednym z nich umawiamy się na następny dzień na wycieczkę do stolicy wyspy- Castries. A wieczór spędzamy w uroczej restauracyjce na skarpie tuż nad brzegiem zatoki. Bez bocznych ścian, które w tym klimacie są zbędne, ale za to z wyśmienitą lokalną kuchnią, wybornym zestawem win i światowymi ....cenami.
Stolica wyspy, mało ciekawa z dominującym w mieście portem do którego zawijają wielkie statki turystyczne (cruisers boat). Ale za to droga do niej od naszej zatoki, pełna zakrętów, wąska, osaczona wdzierającą się nań tropikalną roślinnością jest godna utrwalenia w naszej pamięci. Po powrocie do przystani Zbysław z Andrzejem dokonują odprawy paszportowej a my w restauracyjce obok o sympatycznej nazwie-Rainforest Hideaway, zamawiamy pizzę na podgrzanie której czekamy...ponad pół godziny mimo, że jesteśmy jedynymi klientami. Ale to pewnie ten czar południa spowodował, że obsługujące nas 3 kelnerki poruszają się ruchami ...łabędzicy w zalotach pływającej na stawie w otoczeniu adoratorów. No cóż, wielu z nas to nie dziwi gdyż wiemy, że południe rządzi się nieco zwolnionym rytmem i swoimi niepisanymi prawami. Bo tu, w tej pięknej zatoce żyje się rytmem przypływających i odpływających jachtów a w tym czasie nie widać było nowych na wejściu do zatoki. Więc po co się spieszyć?
Powoli i my poddajemy się temu rytmowi. Jednak nie na tyle aby pozostać w tej uroczej zatoce na dłużej. Po południu obieramy kurs na kolejny punkt naszej morskiej podróży- Cumberland Bay na wyspie St. Vincent (język urzędowy-angielski). Na południowym końcu St. Lucia żegna nas charakterystycznymi dwoma kopcami pochodzenia wulkanicznego-Pitons. Większy-Gros Piton mierzy sobie 2619 Ft (768m) a niższy Petit Piton ma 2461 Ft (739m). Obydwa, o stromych krawędziach i porośnięte roślinnością, położone na granicy wody i lądu, pozostaną w mojej pamięci najbardziej wyrazistym symbolem Karaibów.
Dopiero późnym wieczorem przy silnym wietrze, docieramy do naszej zatoki, bardzo słabo oświetlonej i małej z paroma tylko jachtami na kotwicowisku. Korzystamy też z serwisu tubylców, zjawiających się w łódce jak na zawołanie, którzy wiążą nasz jacht do pali na brzegu ($20). O wyjściu na ląd raczej musimy zapomnieć, bo jedyna knajpa nie zachęcała wyglądem zewnętrznym do przekroczenia jej progów. Za to prawie przez całą noc nadawała tak głośną muzykę, słyszalną pewnie na okolicznych wysepkach, że nawet mnie, przywykłemu do spania „na kamieniu”, parokrotnie przerywa spanie. Dlatego jeszcze przed świtem-(niedziela 25 styczeń) decydujemy się na opuszczenie tego miejsca.
Kiedy tylko rano zapaliły się światła na naszym jachcie, natychmiast podpłynął do nas wpław tubylec z propozycją odcumowania naszych lin. Kiedy kapitan Zbysław przystał na zaproponowaną cenę ($10) to zaraz usłyszał –„mony first capitan”. Widocznie nauczony kiedyś nieprzyjemnym doświadczeniem, nie miał zamiaru gonić wpław jakiegokolwiek jachtu, aby wyegzekwować zapłatę. My jednak zaufaliśmy mu, nie będąc jednak tego tak do końca pewni, widząc go odpływającego w ciemności z zapłatą w zębach (w plastykowej torebce) -dosłownie. Nasze zaufanie zostało jednak wynagrodzone odcumowaniem lin. Zdecydowana wiekszość tubylców oferujących usługi jest bardzo uczciwa. Bo niedotrzymanie tego typu umów „zawartych w powietrzu”, szybko rozniosłaby się wśród żeglarzy pozbawiając ich jedynego nieraz źródła utrzymania.
Po paru godzinach żeglugi wpływamy do ładnej dużej zatoki na wyspie Bequia-Admirality Bay. Tu wreszcie na pięknej piaszczystej plaży możemy wykąpać się dowoli, poszukać ładnych muszli oraz pooglądać kolorowe rybki na małej przybrzeżnej rafie. W portowej uroczej restauracyjce, degustujemy kolejne wyspiarskie jedzenie, popijając lokanym niezłym piwkiem. Jeszcze tylko parę pamiątkowych zdjęć, i wypływamy wczesnym popołudniem aby zdążyć przed świtem do kolejnej zatoki-Charleston Bay na wyspie Canouan. Niestety. Nie zdążyliśmy przed zmierzchem i mimo silnego wiatru, kapitan decyduje się na wejście do zatoki. A bojka do której mamy się uwiązać na noc, najwyraźniej bawi się z nami w ciuciubakę, coraz to pojawiając się to pod spodem katamarana to przy którejś z burt. Wreszcie udało się ją „ujarzmić” i podwiązać do niej nasz jacht. Zatoka ta nie jest jeszcze dobrze wyposażona w nowoczesne zaplecze sewisowe dla żeglarzy. Dlatego wodę słodką uzupełniamy z beczek na łodzi, oferowaną przez lokalnego dostawcę, który zabiera także nasze śmiecie (za oczywiście dodatkową opłatą) . Pozostaje nam jeszcze jedna sprawa do załatwienia - zakup pieczywa.
Z pokładu naszego jachtu nie widać na brzegu coś, co przypominałoby lokalny sklepik. Zdajemy się więc na młodego wyspiarza z kolegą którzy już od paru minut w łódce koło nas oferują swoje usługi. Ten młodszy, zapewnia kapitana, że on nam szybko kupi pieczywo i dostarczy na jacht. Zarzekał się kilkakrotnie, że jest bardzo uczciwy i można mu powierzyć bez obawy pieniądze na zakupy. Zaufaliśmy mu. Tyle, że nasza wiara w uczciwość musiała czekać na spełnienie się nie 15 jak zapewniał „dostawca” ale ... 45 minut. Bo naszemu zaopatrzeniowcowi wcale się nie spieszyło ( w przeciwieństwie do nas) i idąc brzegiem ucinał sobie pogawędki ze znajmymi a szczególnie z lokalnymi pięknościami.
No cóż, na tej wyspie życie jest także piękne (La vie est belle), choć jak wszędzie znacznie spowolnione. Mimo to nasze bagietki były coraz bliżej naszych wygłodniałych żółądków choć w ostatniej fazie transportu napotkały problem zapewne nie do rozwiązania w każdym tzw. cywilizowanym kraju. Ale nie na „południu” i nie na tej wyspie. Jego wspólnikowi od łódki widocznie nie opłacało się podpływać motorówką z tak mizernym zamówieniem więc bagietki dostarczył nam na ...surfingowej desce. Brak żagla i wiatru wcale mu nie przeszkadzało w dotrzymaniu słowa. Klęcząc na desce z naszymi bagietkami w plastikowym worku, silnie machał rekami służącymi mu w tym momencie za....wiosła.
W drodze na Tobago Cays mijamy wyspę Union, które tak jak inne wysepki ucierpiała bardzo od huraganu Ivan, pustoszącego ją w 2004 roku. Ucierpiało Także Tobago Cays, które Andrzej miał okazję odwiedzić kilka lat przed huraganem a które dziś są objęte statutem Morskiego Parku. Jeżeli ktoś myśli, że urzędnicy mają problem ze zbieraniem opłaty za wpłynięcie na teren parku to jest w błędzie, bo akurat tutaj ich pomysłowość jest szybka i skuteczna. Po prostu „okienko z kasą” (no i oczywiście z urzędnikami też) podpływa na motorówce do każdego jachtu wpływającego na teren parku.
W zamian za to kąpiemy się w krystalicznie czystej wodzie, w pięknej scenerii palm i piaszczystych plaż oraz snorkujemy obserwując żółwie pod wodą na wyciągnięcie ręki. Dobrze, że żółwie nie tylko na lądzie poruszają się w....”żółwiowym” tempie ale i pod wodą pływają wolno i majestatycznie tak, że Andrzejowi udało się pstryknąć parę zdjęć do pamiątkowej fotografi.
Te dwa i pół dnia stracone na początku naszego rejsu z powodu niesprawnego jachtu ciągle są nie do odrobienia. Dlatego po dwóch godzinach z żalem opuszczamy ten uroczy zakątek, kierując nasz jacht ku zatoce Tyrell Bay na małej wysepce Carriacou, gdzie mieliśmy zamiar zostać na noc. Zatrzymujemy się na kotwicowisku i korzystamy z kąpieli a Dominik w tym czasie wyruszył na rekonesans. Ponieważ zatoka niezbyt przypadła nam do gustu a Dominik nie znalazł nic ciekawego i godnego odwiedzenia wieczorem, decydujemu się więc płynąć już do Grenady mając nadzieję na dopłynięcie tam przed nocą.
Do dużgo basenu portowego w St, George’s, stolicy wyspy Grenada-(język urzędowy -angielski), ze stanowiskami dla jachtów, statków handlowych i dużych wycieczkowych kolosów, wpływamy dopiero po 9-tej wieczorem. Stolica wyspy, licząca sobie dzisiaj około 37, 000 mieszkańców a założona w 1763 roku, to typowe południowo karaibskie wyspiarskie miasteczko z wąskimi uliczkami o lewostronnym ruchu ulicznym. Nad miastem góruje stary fort, z którego rospościera się unikalny widok na wyspę, miasto i połyskujące refleksami słońca, błękitne wody Morza Karaibskiego. Rano we wtorek, wynajętym czystym i estetycznym mikrobusikiem z klimatyzacją, udajemy się na zwiedzanie wyspy a szczególnie podzwrotnikowego lasu tropikalnego (rainforest) obdarzonego przez naturę w bardzo wiele gatunków flory i z niesamowitą ilością bajecznie kolorowych kwiatów.
Nasz czarnoskóry tubylec, a zarazem właściciel mikrobusu-Kierran Sonny, stara się nam pokazać jak najwięcej ciekawych miejsc podczas tej naszej parogodzinnej wycieczki. Jednym z nich jest nieczynna już fabryczka przypraw korzennych (wszakże jesteśmy na wyspach słynących z różnorodnych przypraw), gdzie można wysłuchać krótkiej prelekcji połączonej z pokazem wielu przypraw rosnących na Grenadzie. Kupujemy parę torebek aby wypróbować je już w domu i udajemy się dalej w głąb wyspy. Podziwiamy z zachwytem gęsty las tropikalny (rainforest) z rosnącymi naturalnie na drzewach owocami, które większość z nas znała tyko ze sklepowej półki. Asfaltowa droga wijąca się po wzórzach i zanurzająca się w lesie jest bardzo zniszczona i na tyle wąska, że musimy niekiedy przystawać aby przepuścić samochody nadjeżdżające z przeciwnego kierunku. Na szczęście jest ich mało.
Mijane maleńkie miasteczka a raczej wioski, z domkami przylepionymi do wzórza, jeszcze do dzisiaj noszą ślady huraganu Ivan, który bezlitośnie spusztoszył tą wyspę w 2004 roku. Niektóre z tych kolorowych domków, zostały zniszczone na tyle, że odbudowa ich jest nieopłacalna.
W drodze powrotnej mamy okazję zobaczyć rzadkie na wyspach jezioro ze słodką wodą –Grand Etang, położone w lesie tropikalnym. Pokazy skoków ze skały przy wodospadzie, to doskonała okazja do zrobienia sobie zdjęć i ...wynagrodzenia skaczących. To ostanie nie jest obowiązkowe ale mile widziane, ...szczególnie przez skaczących. To tu także fotografujemy się z lokalnymi pięknościami noszącymi na głowie naręcze owoców i kwiatów. Ich „szefowa”, skutecznie „perswaduje mi”, że trzeba zapłacić równo wszystkim „artystkom”-zapłaciłem! Kolejne torebki przypraw kupujemy z Ewą, od czarnoskórej Melindy, której mówię że jest najpieknięszą kobietą jaką kiedykolwiek spotkałem-„you are the pretties woman I ever met before”. Spłoniła się zapewne (choć nie było tego widać pod jej czekoladową skórą) i lekko speszona dała nam w prezencie, naszyjnik z przyprawami korzennymi. No cóż, która kobieta nie lubi komplementów?
Bardzo szybko „zaliczamy” także zdjęcia z małpką usadowioną na ramieniu, bo ona by jeszcze szybciej powyciągała nam wszystko z kieszeni. Oczywiście wynagradzamy uśmiechem małpkę a właściciela lokalnym środkiem płatniczym. Bo tu, jak i wszędzie na wyspach morza Karaibskiego, trwa codzienna uporczywa walką o byt. O przetrwanie tego i kolejnego dnia. A im lepszy pomysł ma się na „turystów”, tym łatwiej można sobie poradzić z tą codziennością przetrwania. Po drodze mijamy na tej biednej wyspie szkoły z uczniami w jednakowych mundurkach (z których są b. dumni). To kolejna karaibska niespodzianka bo w pewnym kraju nad Wisłą było z tym różnie. W promieniach prażącego słońca spoglądamy ze starego fortu na wysokim wzgórzu na stolicę wyspy –St. George’s i rozpościerającą się w dole szmaragdową zatokę.
Wieczorem w uroczej restauracji nada samym morzem, spotykamy Kasię z New Jersey, która (studiuje tutaj medycynę) potwierdza wcześniejszą opinię Kierrana, że na wyspie (poza drobnymi kradzieżami) nie ma przestępczości a w jedynym więzieniu na wyspie odbywają karę handlarze narkotykami. Jeszcze tylko ostatnie wspólne zdjęcia i z wielkim żalem musimy opuścić następnego dnia, te jakże gościnne i zarazem pachnące egzotyką-Wyspy Korzenne, które, miejmy nadzieję odwiedzimy zapewne powtórnie. Bo ich przewspaniała flora, specyficzny nastrój południa odczuwalny w każdym miejscu, błękitno-szmaragdowe wody otaczające wyspy no i oczywiście ...lokalne piękności, długo jeszcze będą przywoływać niepowtarzalne wspomnienia.
Józef Kołodziej
Foto: Józef Kołodziej i Witold Pawlik
Styczeń-2009
Dane rejsu:
Jacht: Ocean Adventure” (z wieloma usterkami nie usuniętymi przed rejsem przez właściciela) Katamaran (Catana 48) o długości = 14,6m i szerokości = 7,20m Zanurzenie: 08 do 1,0m Kapitan: Zbysław Zbyszyński-Lublin (Polska) Ilość uczestników: 8 (Asia, Ewa, kpt. Andrzej, kpt. Dominik, Józek, Krzysztof, Witold i kpt. Zbysław,) Data rejsu: 18 do 28 styczeń 2009 Trasa: Le Marin (Martynika) do St George’s (Grenada) = 360 Mm. Ogólna ilość godzin żeglowania: 240 w tym: 54 godziny - żagle, 30 godzin – silniki i 156 godziny – postój. Ilość godzin przy wietrze powyżej 6 stopni B: 6