Zapraszam cię wraz z żoną w niedzielę (24 wrzesień 2011) do nas na małą
lampkę wina – usłyszałem w telefonie zaproszenie od naszego serdecznego
przyjaciela, kapitana jachtowego, Andrzeja Bieńkowskiego. Ponadto
będziesz miał okazję spotkać się z moim znakomitym gościem, kapitanem
Ziemowitem Barańskim, o
którym chcesz napisać na swojej stronie internetowej (www.przygodaznatura.com)
- dodał mój rozmówca.
Chętnie przyjęliśmy zaproszenie, gdyż dom Andrzeja i jego przemiłej
żony - Irenki, pełen ciepła, pogody ducha i obecności jak zawsze wielu
wspaniałych przyjaciół, bardzo chętnie odwiedzamy. Tym
bardziej, że dzisiaj mam zaszczyt po raz trzeci spotkać na swojej drodze
życia, tego wspaniałego człowieka, legendę morza i prawdziwego „wilka
morskiego”, - kapitana Ziemowita Barańskiego.
W przypadku tego kapitana słowo - legenda nie jest tylko pustym
frazesem. Jego żeglarski życiorys to historia żeglarstwa w Polsce po
wojnie aż do dnia dzisiejszego. Swoją przygodę z pływaniem zaczął tuż
po wojnie na... kajaku żaglowym na jeziorze Rejów (sztuczny zalew koło
Skarżyska Kamiennej), a następnie pływaniem na własnoręcznie zrobionej
małej łodzi żaglowej na tym samym akwenie. Już w 1950 roku zdobywa
pierwszy swój żeglarski stopień -żeglarz. Podczas studiów na UMCS (Uniwersytet
Marii Curie-Skłodowskiej - magister chemii) w Lublinie, działa w Lidze
Morskiej gdzie zdobywa stopień sternika jachtowego. Pierwszy morski rejs
w 1956 roku odbywa na S/y Generał Zaruski (wtedy nazywał się - Młoda
Gwardia). Po wielu kolejnych rejsach morskich uzyskuje w 1957 roku
stopień - jachtowy sternik morski.
Bardzo sobie ceni swoich pierwszych kapitanów i jednocześnie
nauczycieli żeglarstwa morskiego - kpt. Tadeusza Szpakowskiego i kpt.
Bolesława Kowalskiego (odbył z nim wiele rejsów jako oficer wachtowy aż
do 1961 roku), którzy przekazali mu solidną wiedzę żeglarską połączoną z
praktyką. Po uzyskaniu stopnia jachtowego kapitana morskiego w 1961 roku,
już samodzielnie odbywa swoje pierwsze rejsy.
W 1986 roku przyjmuje propozycje kpt. Krzysztofa Baranowskiego (do
dzisiaj dowodzi żaglowcem – Fryderyk Chopin) do wzięcia udziału w rejsie
Międzynarodowej Szkoły pod Żaglami (dookoła Ameryki Południowej) na S/y
Pogoria jako I oficer, co było początkiem jego praktyki na dużych
żaglowcach.
W 1990-92 nadzoruje budowę S/y Fryderyk, Chopin którym dowodził przez
następne 13 lat. W 1987 roku przechodzi na wcześniejszą emeryturę ( w
wieku 53 lat) i zajmuje się tylko zawodowym żeglarstwem. Pływa do
dzisiaj, choć już dużo mniej.
Do roku 2000 w 82 rejsach morskich przebył w sumie – 190 704 Mm, co
dało mu III miejsce wśród Jachtowych Kapitanów Żeglugi Wielkiej w
ubiegłym wieku (XX), a do dzisiaj; (grudzień 2011) - jak podaje - odbył
101 rejsów przebywając 223 828.2 Mm.
Odbył mnóstwo rejsów na takich jednostkach jak: S/y Mariusz Zaruski,
S/y Andromeda, S/y Sawa, S/y Nike, S/y Roztocze, S/y Czartoryski, S/y
Pogoria, S/y Oceania, S/y Fryderyk Chopin i wielu innych, w tym paru pod
zagranicznymi armatorami: na niemieckim S/y Stormvogel (w latach
60-tych jeden z najszybszych regatowych jachtów na świecie), czy też
niemieckim żaglowcu - S/v Mary Anne.
Próbował też swoich sił i umiejętności w wielu regatach (których trudno
tu wszystkich wymienić), zajmując wiele czołowych miejsc. Podaję tylko
kilka: Channel Race, Tail Ship Race czy też Columbus Race.
Najwięcej mil morskich kpt. Ziemowit Barański przepłynął na pięknym
brygu – S/y Fryderyk Chopin, do którego czuje wielki sentyment (nadzorował
zresztą jego budowę). Może dlatego, że na tym żaglowcu dużo pływał z
młodzieżą jednocześnie ją szkoląc. I wiele z tych osób zostało na morzu
uprawiając żeglarstwo bądź po skończeniu szkół morskich pływając
zawodowo.
Podczas żeglugi na S/y „ Fryderyk Chopin” w latach 1992 – 2011 (31
rejsów), przepłynął 132407 Mm w czasie 26490 godzin (3 lata 8 dni 18
godzin). Najdłuższym rejsem na tym żaglowcu był rejs wokół Ameryki
Południowej (statek był czarterowany przez Chrześcijańską Szkołę pod
Żaglami), podczas którego kpt. Z. Barański po raz drugi okrążył
przylądek Horn (pierwszy raz na S/y Pogoria w rejsie dookoła Ameryki
Południowej, jako I oficer). S/y Fryderyk Chopin, żeglując pod jego
dowództwem z zachodu na wschód opłynął Przylądek Horn dnia 22.01.1999
roku; godzina 09.51 GMT.
Podczas tego rejsu przepłynięto 25 778 Mm w czasie 4500 godzin (187 dni
12 godzin). Swój najlepszy przebieg dobowy, S/y Fryderyk Chopin pod
dowództwem kpt. Ziemowita Barańskiego osiągnął podczas regat STA -
„Columbus Race 1992” Boston – Liverpool w 1992 roku, podczas którego
zanotowano średni przebieg dobowy równy 275 Mm (średnio 11,46 węzła).
Kolejną pasją kapitana jest szkolenie młodych i nie tylko, adeptów
sztuki żeglarskiej. Na wielu obozach, kursach, rejsach wyszkolił
kilkaset osób, które otrzymały po tych szkoleniach, różne stopnie
żeglarskie. Zasiada też czasem w komisji egzaminacyjnej w Polskim Klubie
Żeglarskim w Nowym Jorku.
Przez całe swoje długie żeglarskie życie,
angażuje się bardzo w działalność społeczną, piastując różne stanowiska
we władzach LOZŻ (Lubelski Okręgowy Związek Żeglarski) oraz we władzach
PZŻ (Polski Związek Żeglarski), gdzie był członkiem Zarządu Głównego.
Jego działalność oraz wiedza żeglarska została wielokrotnie wynagradzana.
Jest odznaczony wieloma medalami i orderami i odznakami (w tym: Krzyż
Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Złoty Krzyż Zasługi „Zasłużony
Pracownik Morza”, Złota Odznaka „Zasłużony Działacz Kultury Fizycznej” i
wiele, wiele innych).
Za swoją wiedzę żeglarską i szlachetną postawę życiową zostaje w dniu
13 maja 1973 roku przyjęty z numerem 12 do „Bractwa Wybrzeża” – Mesa
Kaprów Polskich, której był współzałożycielem. W Polsce bractwo posiada
cztery tzw. Mesy - w Warszawie, Lublinie, Szczecinie i Gdańsku.
Organizacja ta jest częścią dużej międzynarodowej organizacji „La
Hermandad de la Costa”.
W “Bractwie Wybrzeża” kpt. Barański zajmuje przez szereg lat wiele
honorowych funkcji - między innymi dwie kadencje był Kanclerzem
Kapituły Chwały Mórz. Za jego działalność w tej organizacji zostaje
uhonorowany Nagrodą Chwały Mórz na rok 2006, Medalem Bractwa Wybrzeża i
Medalem Srebrnej Floty Argentyńskiego Bractwa Wybrzeża.
Podczas swojej wspaniałej kariery żeglarskiej, pływał nieraz w bardzo
ekstremalnych warunkach pogodowych i jak mówi o sobie, miał szczęście bo
nigdy pod jego dowództwem nie zatonęła żadna jednostka, a on sam...
nigdy nie wypadł za burtę. Każdy kapitan boi się usłyszeć na swoim
statku, okrzyku – „człowiek za burtą!”.
Jemu się to przytrafiło podczas dowodzenia S/y Fryderyk Chopin w trakcie
rejsu na Wyspy Karaibskie. Ale o tym fakcie tak opowiada sam kapitan:
Kapitanów od czasu do czasu trapią koszmarne sny. Ktoś z załogi wypadł
za burtę. Podejmowane są jakieś wysiłki, ale wszystko się nie udaje.
Statek wykonuje jakieś dziwne manewry, sytuacja staje się beznadziejna
i wreszcie budzimy się zlani potem aby stwierdzić z ulgą, że leżymy w
ciepłej koi, statek spokojnie płynie, a na pokładzie panuje cisza.
Niestety jednak taki sen czasem staje się jawą.
12 listopada 2004 roku ok. godziny 10.00 żaglowiec S/y Fryderyk Chopin
znajduje się około 300 mil na SW (południowy-zachód) od Lizbony i idzie
w kierunku Wysp Kanaryjskich. Wieje NNE o sile 6 do 8 w skali Beauforta,
fala jest już dość wysoka od 4 do 6 metrów, ale żegluga baksztagiem z
szybkością ok. 9 węzłów jest można powiedzieć komfortowa. Trochę dokucza
tylko spore boczne kołysanie. Żagle są zredukowane, stoją tylko dolny i
górny marsel na foku dwa kliwry i grotsztaksel. Spokojna i szybka
żegluga.
Nagle z pokładu rufowego rozbrzmiewa złowrogi okrzyk „człowiek za burtą”.
W tym momencie jestem na mostku, oglądam się i widzę kilka metrów za
rufą tratwę ratunkową, która wypadła z lewej burty, ale w ułamku sekundy
widzę też w pobliżu tratwy głowę człowieka. Jedno koło ratunkowe jest
już rzucone, krzyczę do oficera ogłaszaj alarm i rzucam drugie koło i
tyczkę z flagą i światłem stroboskopowym. Widzę jak otwiera się tratwa i
zaczyna działać pławka dymna przy kole. Pierwsza myśl jest pocieszająca.
Powinien dopłynąć do koła lub tratwy, a więc szansę na uratowanie są
duże.
Tymczasem zaczynam manewry pod żaglami. Wychodzę do wiatru, załoga
szybko zrzuca żagle i przygotowuje ponton do zrzucenia na wodę,
a mechanik uruchamia silnik. Jednak „Chopin” to nie mały jacht. W tym
momencie jesteśmy już co najmniej pół mili od człowieka. Widzę już tylko
dym z pławki i od czasu do czasu na wierzchołku większej fali tratwę.
Zaczynamy iść w tym kierunku, ale tak aby być po nawietrznej pławki
dymnej i tratwy, bo jeżeli człowiekowi nie udało się dogonić koła czy
tratwy to powinien być po ich stronie nawietrznej. Ta taktyka okazuje
się słuszna. Po zbliżeniu się widzimy człowieka, ale niestety płynie sam.
Nie udało mu się dogonić koła choć było rzucane w odległości kilku
metrów od niego. Tratwa dryfowała jeszcze szybciej i była już na
zawietrznej w odległości ok. dwóch kabli (1 kabel = 0,1 mili morskiej =
185.2 metra).
Zrzucamy ponton. Jest to karkołomna operacja bo fala wysoka. Dzięki
jednak sprawnej załodze ponton z bosmanem i II oficerem na pokładzie
jest już na wodzie. Silnik po chwili już pracuje i wkrótce są przy
człowieku i mają go na pontonie, zabierają też koła i tyczkę.
Nagle widzę jak biegnie wielka fala z grzywaczem. Ponton jest już na
jej grzbiecie, grzywacz się łamie. Mam ochotę nie patrzeć jak ponton się
przewraca, ale jednak patrzę jak zahipnotyzowany. Grzywacz nakrywa
ponton. Ponton jest pełen wody, ale na szczęście nie przewraca się,
silnik też pracuje. Statek ustawiam tak, aby osłaniał ponton od fali. Za
chwilę są już przy burcie. Drugi oficer i uratowany człowiek wchodzą po
trapie pilotowym na pokład, bosman zakłada renery, wraca na pokład i
podnosimy ponton. Od chwili ogłoszenia alarmu upłynęło 10 minut. Co za
ulga !
Warte jest podkreślenia, że człowiek w wodzie pomimo, że dobrze pływał
nie był w stanie dogonić koła ratunkowego pomimo niewielkiej odległości,
gdyż wiatr i fala powodowały bardzo szybki dryf koła. Nasuwa się tu
wniosek, że koła powinny być wyposażane w małe dryfkotwy lub podobne
urządzenia hamujące
ich szybki dryf.
Na koniec należałoby wspomnieć co było przyczyną
wypadku. Przyczyna była prozaiczna. Człowiek, który wypadł za burtę
usiadł na tratwie ratunkowej burty zawietrznej, a w momencie dużego
przechyłu na tą burtę złapał się za hak odrzutny tratwy i go zwolnił. W
rezultacie wypadł wraz z tratwą. Wypadek skończył się szczęśliwie jak
koszmarny sen, ale chyba pomimo wszystkich ćwiczebnych alarmów,
instruktaży alarmowych i szkoleń o takim zakończeniu zadecydowało
szczęście kapitana i człowieka, który wypadł. Szczęściu trzeba jednak
pomagać i dobre wyszkolenie załogi z pewnością mu nie zaszkodziło.
Podczas naszych spotkań oraz drogą korespondencyjną, miałem możliwość
zadać parę pytań kapitanowi Barańskiemu, na które zawsze i szybko
otrzymywałem odpowiedź, co świadczy o niezwykłej sumienności kapitana,
jego wspaniałego charakteru i szanowaniu wszystkich osób - bez wyjątku.
- Jak często pływa pan po Karaibach? I w
jakim celu (czarter, szkolenie załogantów)?
Na Małych Antylach pływam od wielu lat, a po raz pierwszy byłem tam na
jachcie „Stormvogel” na przełomie lat 1981/82 ( grudzień 1981 – maj
1982; rejsy czarterowe ), a następnie wielokrotnie w latach 1992 – 2003
kiedy byłem etatowym kapitanem „Fryderyka Chopina” (rejsy szkolne –
Szkoła pod Żaglami). Ostatnio pływałem w roku 2008 (jeden rejs), w roku
2009 (dwa rejsy) i w roku 2011 (jeden rejs).Te ostatnie rejsy to rejsy z
kolegami i znajomymi na jachtach czarterowanych na miejscu. W tym roku (grudzień
2011) byłem tam powtórnie, dowodząc żaglowcem S/y Fryderyk
Chopin ( na pokładzie uczniowie Szkoły pod Żaglami – kontynuacja
przerwanego awarią masztów rejsu z 2010 roku).
- Jaki był najniebezpieczniejszy i dlaczego rejs na Karaibach w
pańskiej karierze żeglarskiej? ...Pytanie jest trudne, gdyż żegluga na
Karaibach w miesiącach zimowych jest łatwa. Ustabilizowana pogoda,
niezbyt silne i stałe wiatry, brak huraganów – występują tylko w lecie i
na jesieni, poza tym akwen nie jest trudny nawigacyjnie. Reasumując, to
właściwie takiego rejsu nie miałem.
- Czy żeglowanie 30-40 lat temu różniło
się bardzo od dzisiejszego i dlaczego?
Oczywiście żegluga w tamtych czasach różniła się znacznie od obecnej.
Szczególnie dotyczy to przelotów przez Atlantyk z Europy. W tamtych
czasach nie było GPS-ów, więc żeglowało się z sekstantem w ręku, a w
rejsach powrotnych do Europy mozolnie obliczało się kursy ortodromiczne
przy pomocy Tablic Nawigacyjnych. Żegluga na samych Antylach była
podobna do dzisiejszej z tym, że nie było wtedy ploterów sprzężonych z
GPS i map elektronicznych, a więc znajomość klasycznej nawigacji
terrestrycznej była bardziej potrzebna niż obecnie.
Inaczej też wyglądała infrastruktura na wyspach. Nie było tak
rozbudowanych marin (przystani żeglarskich), nie było boi na
kotwicowiskach, były problemy z wodą, a raczej z jej tankowaniem, czy
też z ładowaniem akumulatorów.
Np. na Dominice w miejscu gdzie dzisiaj jest mały, ale ładny i
funkcjonalny terminal, pozwalający na cumowanie nawet sporych statków
pasażerskich, był tylko duży kamień do którego można było dobić pontonem
i jako tako suchą nogą zejść na ląd. Funkcję baru pełniła budka z
czterech słupków bambusowych z daszkiem i dwoma stolikami. Nie było też
tak bardzo rozbudowanych firm czarterowych oferujących co dusza
zapragnie. Większość jachtów pływających w tamtych czasach to były
jachty prywatne, często przypływające z różnych stron świata. Są one i
dzisiaj ale giną w gąszczu jednostek czarterowych. Obecnie zaczynają królować
katamarany, których dawniej prawie nie było.
- Czy pan ma sentyment do dawnego
żeglowania (tylko żagle) czy tez woli pan pływać z dzisiejszą „techniką”
i z silnikami?
Oczywiście sentyment mam, bo dawniejsza żegluga dawała satysfakcję z
zastosowania posiadanej wiedzy żeglarskiej i dawała większe poczucie
niezależności. Niemniej jednak nie uważam, że obecna technizacja jest
zła bo rzeczywistość wymusza pewne potrzeby, np. w latach
osiemdziesiątych praktycznie na każde kotwicowisko można było wejść pod
żaglami, co dzisiaj często nie jest możliwe ze względu na tłok jaki tam
panuje, nie mówiąc już o marinach. Co do pomocy elektronicznych to
oczywiście są one wygodne i zwiększają bezpieczeństwo żeglugi, ale
rozleniwiają żeglarzy i kiedy się coś zepsuje to czasem zaczyna się
panika. Uważam więc, że klasyczna wiedza nie zawadzi i każdy szanujący
się żeglarz powinien ją posiadać.
- Czy wyszkolenie dzisiejszych żeglarzy (korzystających
z techniki morskiej - komputery, GPS itd.) jest tak samo dobre jak
kiedyś bez tej techniki?
Niestety trzeba powiedzieć, że poziom wyszkolenia żeglarzy w ostatnich
czasach się pogarsza (mówię o Polsce, bo jak to wygląda w innych krajach
nie jest mi dobrze znane). Wynika to jak sądzę z kilku powodów. Po
pierwsze, udogodnienia techniczne powodują, że nie ma silnych bodźców do
nauki nawigacji skoro ma się na GPS pozycję co sekundę. Podobnie jest z
wiedzą bosmańską, bo serwisy i usługi mocno się rozwinęły i są wszędzie
pod ręką. Czasem to się mści, ale niestety cytat z Biblii pozostaje
ciągle aktualny „Duch ochoczy, ale ciało mdłe” co odnosi się także i do
chęci uczenia się.
Po drugie, w Polsce w ostatnich
latach miały miejsce posunięcia legislacyjne typu „ Nie matura, a chęć
szczera zrobi z ciebie oficera”, co oczywiście wpłynęło na poziom ogółu
żeglarzy, gdyż część osób zadufanych w sobie uznała, że skoro nie ma
obowiązku prawnego to po co się uczyć.
Po trzecie jest to też prawdopodobnie problem wzrostu ilości żeglarzy.
Żeglarstwo stało się bowiem sportem masowym, a zatem statystycznie rzecz
biorąc zwiększył się też procent ludzi słabiej wyszkolonych. Dawniej
żeglarstwo było bardziej elitarne, a presja środowiska wymuszała chęć
równania do lepszych. O wpływie techniki już wcześniej napisałem, ale
podkreślam, że nie jestem jej przeciwnikiem, choć uważam, że klasyczna
wiedza i praktyka są bardzo potrzebne.
- Czy sądzi pan, że dzisiejsi żeglarze
potrafią żeglować i poradzą sobie w przypadku gdyby zawiodła technika?
Byłoby nieprawdą, gdyby założyć, że dzisiejsi żeglarze bez obecnej
techniki nie byliby w stanie żeglować i poradzić sobie gdyby ona
zawiodła, gdyż na pewno znaczny ich procent jest dobrze wyszkolony i zna
klasyczną nawigację, a poza tym posiada dostateczną praktykę morską, aby
radzić sobie w różnych warunkach. Niemniej jednak, z powodów wyżej
przytoczonych zapewne jest pewien procent żeglarzy, który miałby kłopoty
w sytuacji braku pomocy technicznych i jeżeli zdają sobie oni sprawę ze
swoich braków to rozsądnym podejściem będzie jak najszybsze uzupełnienie
swojej wiedzy tak teoretycznej jak i praktycznej. Co prawda jest stare
powiedzenie, że „najlepszą pompą zęzową jest wiadro w rękach
przerażonego żeglarza”, ale nie zawsze taka sytuacja musi się dobrze
skończyć.
- Co było przyczyną iż poświęcił pan
żeglarstwu całe swoje życie - kto pana „wciągnął” po raz pierwszy w
żeglarstwo?
Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć, ale chyba zaczęło się od lektur
książek podróżniczych (np. London – Żegluga na jachcie Snark, Syn
Słońca, Korabiewicz – Kajakiem do minaretów i inne), ale też jakichś
podręczników czy temu podobnych książek o żeglarstwie i podróżach. Z
rzeczywistym żeglarstwem zetknąłem się jednak poprzez Szkolne Koło Ligi
Morskiej w kieleckim Liceum gdzie uczyłem się. W 1950 r. zostałem
zakwalifikowany na kurso-rejs żeglarski na jeziorach Mazurskich, gdzie
uzyskałem stopień żeglarza. W 1952 r. rozpocząłem studia w Lublinie,
gdzie działałem dalej w Lidze Morskiej i gdzie uzyskałem stopień
sternika jachtowego. Potem przyszły kolejne kursy i rejsy, gdzie byłem
już instruktorem.
Pierwszy rejs morski odbyłem na S/y Generał Zaruski w 1956 r. ( wtedy
nazywał się „Młoda Gwardia”), a po 1956 r. kiedy po dojściu do władzy W.
Gomułki nastąpiła pewna liberalizacja i można było pływać po morzu,
zaczęły się moje rejsy morskie.
Moimi pierwszymi kapitanami i nauczycielami żeglarstwa morskiego byli:
kpt. Tadeusz Szpakowski i kpt. Bolesław Kowalski. Z tym ostatnim odbyłem
wiele rejsów jako oficer wachtowy (w 1957 r. uzyskałem stopień
jachtowego sternika morskiego) aż do roku 1961, kiedy uzyskałem stopień
kapitana i odbyłem pierwsze samodzielne rejsy.
W 1988 roku kpt. Krzysztof Baranowski
zaproponował mi funkcję I oficera w rejsie Międzynarodowej Szkoły pod
Żaglami (rejs dookoła Ameryki Południowej na S/y Pogoria) i w ten sposób
zaczęła się moja praktyka na dużych żaglowcach. Potem nadzorowałem
budowę „Fryderyka Chopina” (1990 - 1992) i przez 11 lat byłem jego
etatowym kapitanem z roczną przerwą w 1997 roku, kiedy pływałem na
niemieckim żaglowcu czarterowym „Mary Anne” jako zastępca kapitana.
Pragnę dodać jeszcze, iż w ciągu całej mojej kariery żeglarskie, zawsze
starałem się dokształcać i korzystać z dostępnych mi doświadczeń innych
żeglarzy (lektury i rozmowy).
- Jakie były pana początki żeglarstwa?
Częściowo opisałem to w poprzednim pytaniu, ale moje pierwsze pływania
to kajak żaglowy na jeziorze Rejów (sztuczny zalew w pobliżu Skarżyska –
Kamiennej, gdzie mieszkałem), a potem na tym samym akwenie pływanie na
małej łodzi żaglowej, którą sam zbudowałem. Potem to jeziora Mazurskie,
gdzie od 1957 r. miałem też własnoręcznie zbudowany jacht „MAGDA” (jeden
z pierwszych w tym okresie jachtów kabinowych na Mazurach), a dalej to
już głównie jachty morskie.
- Czy pan znalazł się kiedyś
niespodziewanie za burtą?
Na szczęście nigdy nie wypadłem za burtę (Dzięki Bogu).
- Jakie cechy powinien posiadać kapitan
dowodzący jednostką pływającą?
Pozwolę sobie odpowiedzieć krótko: Powinien posiadać odpowiednią wiedzę
teoretyczną oraz praktyczną, umieć kierować ludźmi i z nimi
współpracować. No i mieć szczęście. Ja je miałem i to w najróżniejszych
sytuacjach - często bardzo niebezpiecznych.
- Żeglarstwo polskie ma bezsprzecznie
wiele wspaniałych osiągnięć w swojej historii - czy jesteśmy w czołówce
światowej? Jaki kraj ma najlepszych żeglarzy obecnie?
Pytanie jest trudne, bo wymaga doskonałej znajomości wielu aspektów
żeglarstwa światowego, której ja nie posiadam. Ponadto inną sprawą jest
żeglarstwo czysto sportowe (mam tu na myśli klasy olimpijskie – tu mamy
z pewnością szereg sukcesów), a inną regaty morskie długodystansowe
wymagające nie tylko treningu i praktyki załóg, ale i dużych pieniędzy
na wybudowanie i przygotowanie odpowiednich jachtów – tego raczej nie
mamy.
Inną kwestią jest żeglarstwo turystyczne, rekreacyjne i
szkolenie żeglarskie – dotychczas Polacy są na świecie postrzegani jako
dobrze wyszkoleni żeglarze, ale ostatnio z powodów, które podałem w
wypowiedziach powyżej, to się trochę psuje. Oceniać jaki kraj ma obecnie
najlepszych żeglarzy? - nie odważył bym się.
- Co sądzi pan o długich samotnych rejsach?
Czy nie jest to zbyt ryzykowne, a może zbyt brawurowe? Czy potrzebne? -
przecież liczyć można tylko na siebie.
Długie samotne rejsy? Są z pewnością ryzykowne, ale ludzi zawsze będzie
pchało do osiągania czegoś nieosiągalnego (patrz wspinaczka wysokogórska
i inne podobne przedsięwzięcia). Zbyt brawurowe? Brawura bez
przygotowania osobistego, treningu, odpowiedniego przygotowania sprzętu
i braku doświadczenia jest głupia, ale rozsądnie planowany rejs przez
doświadczonego żeglarza nie musi nieść zbytnich niebezpieczeństw i
bardzo często kończy się sukcesem. Czy potrzebne? Uczestnikom takich
przedsięwzięć na pewno tak, ale i dla innych stanowią dobry przykład
ludzkich możliwości.
- Plany żeglarskie na przyszłość?
Plany żeglarskie? Kapitan
Ziemowit Barański o swoich obecnych i przyszłych planach mówi: mam już
swoje lata (76) ale nie zamierzam siedzieć w fotelu. Na morze z
pewnością będę wracał, ale w chwili obecnej nie robię konkretnych planów.
Może w przyszłym roku uda mi się pożeglować na Oceanie Indyjskim bo
dotychczas nie miałem okazji tam pływać. Może dlatego, że było mi nie „po
drodze” w dotychczasowych rejsach? Ale mimo wszystko nie tracę nadziei
na pływanie po tym akwenie. A na dzień dzisiejszy moje plany są związane
z moim ulubionym żaglowcem (S/y Fryderyk Chopin - przyp. autora), którym
będę dowodził w rejsie na Wyspy Karaibskie. 15 października 2011 roku,
kiedy S/y Fryderyk Chopin zawinie na Wyspy Kanaryjskie , podmienię
kapitana Krzysztofa Baranowskiego. Rejs ten o charakterze szkoleniowym
rozpoczął się w Polsce w Gdańsku, a na jego pokładzie oprócz etatowej
załogi płynie młodzież. (Na dzień dzisiejszy – ten rejs został już
ukończony pod dowództwem kpt. Barańskiego - przyp. autora).
Ostatni mój rejs w tym roku (2011) to rejs z młodzieżą, która nie
dokończyła swojego rejsu podczas pamiętnej awarii (złamanie bukszprytu i
dwóch masztów) na Morzu Północnym we wrześniu 2010 roku. Dowodziłem
wówczas tym żaglowcem i poniżej opisuję to wydarzenie. Dwudziestego
dziewiątego października 2010 r. o godzinie 07.35 czasu miejscowego „Fryderyk
Chopin” znajdował się ok. 120 Mm od przylądka Lands End (Anglia).
Panowała sztormowa pogoda (wiatr o sile 9 stopni Beauforta z
silniejszymi szkwałami i wysoka fala), ale pod maksymalnie zredukowanym
ożaglowaniem „Fryderyk Chopin” posuwał się jednak naprzód z szybkością
ok. 5 węzłów.
Nagle złamał się fokmaszt nieco powyżej marsa, a po chwili
zorientowałem się, że przyczyną było złamanie i odkształcenie bukszprytu
co spowodowało poluzowanie wszystkich sztagów trzymających
tą część masztu. Złamany opadający fokmaszt pociągnął za sobą górną
część grotmasztu, która też uległa złamaniu. Nadaliśmy wezwanie w
niebezpieczeństwie z prośbą o asystę i wkrótce nawiązaliśmy łączność z
Brytyjskim Coast Guard w Falmouth. Nie wyraziłem zgody na ewakuację
uczniów, gdyż byłoby to bardziej niebezpieczne niż pozostanie na statku,
który zresztą poza złamaniem masztów nie był uszkodzony.
Początkowo niebezpieczeństwo stanowiła górna część grotmasztu huśtająca
się na fali i trzymana tylko linami. Dzięki jednak sprawnej akcji III
oficera Mieczysława Leśniaka udało się tą część masztu unieruchomić i
statek był bezpieczny. Nie mogliśmy jednak iść na silniku, gdyż pod
jachtem było dużo lin olinowania stałego i ruchomego, które mogły się
wkręcić w śrubę powodując uszkodzenie steru i śruby. Pozostało więc
holowanie. Coast Guard w Falmouth zaproponował trawler rybacki „Nova
Speero”, który po kilku godzinach dotarł na miejsce. Podano hol i
pierwszego listopada „Fryderyk Chopin” wszedł do portu Falmouth, gdzie
wyokrętowaliśmy uczniów. Statek pozostał w porcie i po prawie trzech
miesiącach targów z ubezpieczycielem (PZU – Polska) rozpoczęliśmy remont
w Stoczni w Falmouth, który praktycznie zakończył się w kwietniu 2011 r.
Były jednak kłopoty formalne (spór o wynagrodzenie za holowanie ) i
ostatecznie statek wrócił do kraju dopiero w czerwcu 2011 r. W tym
czasie zmienił się Armator statku. Nowy Armator Pan Piotr Kulczycki –
Firma „3 Oceans” sp. z o.o.” okazał się wielkoduszny i udostępnił statek
Fundacji „Szkoła pod Żaglami
Kapitana Krzysztofa Baranowskiego” od 15 września 2011r. do 15 grudnia
2011. Dzięki temu ta sama młodzież, która pechowo nie dokończyła rejsu w
2010 r. mogła go kontynuować w roku 2011. Rejs pod moim dowództwem
zakończył się w Fort de France 15 grudnia 2011 r., a 16 grudnia wszyscy
szczęśliwie wrócili do kraju. Tak więc okazało się, że pomimo
przeciwności jednak dopisywało mi szczęście. Miałem przyjemność
płynąć S/y Fryderyk Chopin pod dowództwem kpt. Ziemowita Barańskiego, po
raz pierwszy w 2005 r. w rejsie z Danii do Norwegii i z powrotem, będąc
pod wrażeniem jego ogromnej wiedzy żeglarskiej, opanowania i znakomitego
dowodzenia podległą mu załogą, a przy tym nie pozbawionego humoru i
jakże wspaniałego czaru "wilka morskiego".
Na zawsze utkwi mi w pamięci jego niesamowita wiedza i doświadczenie
żeglarskie, kiedy to dobijaliśmy do kei w norweskim fiordzie Hardanger w
miasteczku Norheimsund. S/y Fryderyk Chopin miał bardzo ograniczona
możliwość manewru podczas dobijania do kei lewą burtą, ze względu na
minimalną długość kei przeznaczonej dla naszego żaglowca.
Z mostku kapitańskiego dowodzonego przez kapitana Barańskiego padały
spokojne i precyzyjne manewry, które wśród załogi zaangażowanej w tą
operację nie pozostawiały cienia wątpliwości co do sposobu ich
realizacji. Kiedy cała operacja cumowania zakończyła się pomyślnie, z
nadbrzeża rozległy się gromkie oklaski (zgromadzonych tam mieszkańców)
przeznaczone dla załogi, a w szczególności dla kapitana. Kunszt i wiedza
kapitana były wysoko cenione przez kapitanat fiordu, który pozwolił mu
na płynięcie w tym fiordzie przez większość rejsu po nim, bez
towarzyszącego nam
pilota, którego usługi są bardzo drogie.
Le Marin na Martynice (Morze Karaibskie) wita nas wieczorem w czwartek
22 stycznia 2010 roku. Tam po raz drugi spotykam się z kapitanem -
legendą, Ziemowitem Barańskim, który wraz z polską załogą będzie
dowodził jachtem S/y Paroo w rejsie po Karaibach. Żałowałem tylko, że
nie mogłem powtórnie pożeglować razem z kapitanem, ale mam nadzieję
popłynąć z panem jeszcze raz - Kapitanie!
Rzadko spotyka się tak niezwykłych i nietuzinkowych ludzi jak Pan,
Panie Kapitanie. To dla mnie wielki zaszczyt, że mogłem pana poznać i
wspólnie żeglować do Norwegii (jako pasażer). Może kiedyś nasze ścieżki
się jeszcze spotkają. Oby na morzu.
Na podstawie rozmów z kapitanem Ziemowitem Barańskim i jego osobistych
pisemnych notatek, opracował: Józef Kołodziej
Korekta: mgr Krystyna Sawa
P.S. Kpt. Ziemowit Barański (żona Krystyna) jest ojcem syna Tomasza (sternik
jachtowy) oraz dziadkiem dwojga wnucząt: 18-letniego Pawła i 11-letniej
Kasi. Kasia towarzyszyła dziadkowi w rejsie z Kopenhagi (Dania) do
Bergen (Norwegia) w 2005 roku.
Kapitan nie ukrywa, że jest ona jego „oczkiem w głowie”.
Karaibskie Niespodziankiz
Marzenia na 3 Lata
Skarb w Polskim Wraku
Zygzakiem Trókąt
Bermudzki
Kapitan -
Ziemowit Barański
Polinezja Francuska 1...
Polinezja Francuska 2...
Polinezja Francuska 3...
Polinezja Francuska 4...
Polinezja Francuska 5...
Polinezja
Francuska 6....
Kapitan - Andrzej
Plewik
Żeglarski Świat z New Jersey