Józef Kołodziej
POLINEZJA
FRANCUSKA...PRZEMIJAJĄCY RAJ
Równomierna praca silników, ze zwariowaną prędkością napędzająca śmigła,
wcale mnie nie uspokaja. Wręcz przeciwnie bo narastający lęk nie
opuszcza mnie ani na minutę tego krótkiego bo zaledwie 40 minutowego
lotu. Za małym okienkiem samolotu Air TahitiNui, lecącego z Papeete (stolica
Haiti) do Raiatea (jedna z wysp Polinezji Francuskiej) niezgłębiona
ciemność osnuta w gęstą warstwę chmur, chłostanych tropikalnym deszczem
nieustannie nasuwa pyta
nie
o bezpieczne lądowanie. Staram się je odsunąć od siebie - przywołując w
myślach wcześniejsze wydarzenia tej podróży do Francuskiej Polinezji -
choćby na chwilę, do momentu lądowania!! Ale lęk nieustannie wciska się
między myślami jak natrętna mucha, której nie łatwo jest się pozbyć.
Powoli godzę się z tym, że mój los jak i wszystkich pasażerów zależy od
Opatrzności, pilota i .....Matki Natury.
Paręnaście miesięcy wcześniej...
- „Dzień dobry Ela”! – mówię do naszej przyjaciółki Elżbiety Palczewskiej
późną wiosną 2014 roku.
"Mam dla ciebie propozycję niezwykle atrakcyjnej
wycieczki".
- „Mogę wiedzieć dokąd?” – pyta Ela.
- „Na Polinezję Francuską” – mówię z lekkim wahaniem i dodaję szybko – „zwiedzanie
paru wysepek, które jak wiem są bajkowo piękne”.
- „A w jakim hotelu będziemy mieszkali - i na jakiej wyspie?" – słyszę
wahający się głos Eli w słuchawce.
- „No, właściwie to nie w hotelu i nie wyspie”, odpowiadam lekko jąkając
się, bo to - gdzie i jak - najtrudniej jest mi jej powiedzieć znając
respekt Eli do wody.
-„A gdzie?" – pyta zaciekawiona
- „Na katamaranie, 13 dniowy rejs po pięciu wysepkach” – wyrzucam z
siebie bardzo szybko te kilka słów.
- „No chyba nie mówisz tego poważnie. Przecież znasz moją awersję do
pływania po jeziorach, a tym bardziej po oceanach” – replikuje Ela.
- „Tak, wiem oczywiście, ale ocean o tej porze (wrzesień) roku, jest
bardzo spokojny, a największy przelot między wyspami to zaledwie 55 km i
to między wyspami które ciągle są w zasięgu wzroku” – próbuję ją
uspokoić
- „Chyba się jednak nie dam namówić, bo wokoło jednak za dużo wody” –
odpowiada niepewnie.
- „Elu, ale będziemy dwa razy na Bora-Bora!” – dodaję podchwytliwie,
znając jej długoletnie marzenie odwiedzenia tej wyspy.
- „Potraktuj to, jako wycieczkę życia” dodaję. „Bo za taką sumę i tak
daleko, może już nie będzie nam dane nigdy pojechać” – wysuwam kolejny
argument.
- „A jak zapatruje się na to Ewa?" – (ż
ona
autora, zwana Żabcią) – zapytała Ela
- „Jest skłonna pojechać, choć nie za bardzo jej odpowiada taka długa
podróż. Ale perspektywa pławienia się w kryształowo ciepłej wodzie,
która zawsze jest jej marzeniem - (tak ją zapewniałem i miałem nadzieję,
że tak będzie) przełamuje jej wszystkie wahania” – odpowiadam.
- „Daj mi kilka dni do namysłu, porozmawiam z Wojtkiem (jej mąż) i
przemyślimy tę propozycję, którą mnie bardzo zaskoczyłeś”- mówi na
pożegnanie.
- „ Dobrze, masz do namysłu całe dwa tygodnie” – odpowiadam i mam
nadzieję, że odpowiedź będzie pozytywna, na co (mam nadzieję) duży
wpływ będzie miała Bora-Bora!!
Czas
Decyzji...
Decyzja Eli, pozytywna – „wykluła się” dopiero po 4 tygodniach w
ciągu których zapewniałem ją (ryzykując naszą przyjaźnią), że woda na
pewno (?) będzie gładka jak stół a w dodatku ciepła - w przypadku gdyby
chciała zamoczyć, chociaż stopy. A ponadto zasięgnąłem opini wśród moich
kolegów żeglarzy – o kapitanie katamara
na
(Jacek Reszke), bardzo pozytywnej, co na pewno miało duży wpływ na
decyzję Eli.
Ale chyba to, co miało decydujący wpływ na jej decyzję to zdjęcia
Bora-Bora - jednej z pięciu wysp, którą będziemy zwiedzać, które jej
pokazałem na stronie reklamującej nasz rejs! Zdjęcia, które mogły
skruszyć nawet zatwardziałych wrogów żeglowania i dalekich podróży.
Miałem nadzieję, że są „autentyczne”, bo nikt z naszych przyjaciół
jeszcze „tam” nie był, więc nie mógł potwierdzić. A w konfrontacji z
późniejszą rzeczywistością.... No, ale nie wyprzedzajmy faktów.
Teraz wspólnie próbujemy namówić kilkoro naszych przyjaciół na
dołączenie do nas, ale niestety bez pozytywnej odpowiedzi od żadnego z
nich. Postanawiamy zatem jechać tylko w 2 pary.
Pozostaje nam tylko teraz dokonać rezerwacji (jest już początek czerwca
2014 roku) u kapitana i przygotowywać się do wyjazdu.
Niestety, ale tu spotyka nas przykra niespodzianka. Wszystkie miejsca na
rejsy we wrześniu 2014 roku są zajęte!!! Kapitan ze względu na najlepszą
pogodę, organizuje tylko dwa lub trzy - trzynastodniowe rejsy. Pozostaje
nam więc zrobić rezerwację (wpłacając depozyt) na któryś z wrześniowych
rejsów w ...2015 roku. Z piętnastomiesięcznym wyprzedzeniem!! Wybieramy
pierwszy termin zaczynający się na początku września, który z przyczyn
technicznych został przesunięty na drugą połowę tego miesiąca. Ale nie
gwarantuje nam to, że jednak będziemy żeglować po Polinezji Francuskiej,
gdyż kapitan wyjaśnia nam, że musi mieć przynajmniej 8 osób na jeden
rejs i obsadę na 2 rejsy!! Musimy więc wstrzymać się z zakupem biletów,
gd
yż
i ten termin w zależności od ilości chętnych (których na razie brak)
może ulec zmianie.
A nas było dopiero czworo. Nie pozostaje więc nam nic innego jak
skutecznie przekonać naszych przyjaciół na ten wyjazd, obiecując im
wczasy pełne wspaniałych wrażeń, które jak miałem cichą nadzieję, będą
pokrywały się z rzeczywistością. Oczywiście, że największą przeszkodą w
podjęciu tej a nie innej decyzji decyzji, były koszty – co absolutnie
mnie nie dziwiło jako, że potencjalne uczestniczki na pewno przeliczały
to na ilość zakupionych w zamian damskich ciuszków, torebek i szpileczek.
I wyszło im na to, że mogą zakupić cały „wagon”! I to bez sezonowych
zniżek. A ponadto wiele osób nie mogło podjąć decyzji (z różnych
przyczyn) z tak dużym wyprzedzeniem co było dla mnie całkowicie
zrozumiałe ale my nie mogliśmy sobie na to pozwolić bo także i rejsy
w.....2015 roku mogły by nam „uciec”.
Na początku października data wyjazdu nie może być jeszcze potwierdzona
przez kapitana więc pozo
staje
nam, niczym przy wylotach samolotowych, pozycja - „stand-by”.
Kilka dni później (18 października) kapitan informuje nas, że jedna z
uczestniczek wycofała się więc termin rozkładu rejsów pozostaje tak jak
na ogłoszeniu na stronie internetowej, czyli wygląda na to, że nasz rejs
będzie realizowany w dniach 7 – 19 września, 2015 roku ale z biletami mamy
się jeszcze wstrzymać bo doszły 3 pary ale na inny termin, a to wciąż za
mało.
Wreszcie dobra wiadomość nadeszła 4 listopada. Do naszej
grupy dopisuje się nasza przyjaciółka (Ela ją skutecznie „przekonała”)
Beata Tarka z mężem – Witkiem z tym, że ze względu na dzieci, mogą
uczestniczyć tylko w rejsie od 19 września do 1 października. Ponieważ
my nie mamy problemów z dostosowaniem się do rejsu z Beatą, więc mamy
już 3 pary, ale z zakupem biletów wciąż musimy czekać, bo potrzebna nam
jest 4 para.
Kolejna dobra wiadomość dociera do mnie i kapitana 23 listopada.
Dołącza się do naszego terminu na rejs Jagoda Mielczarek z mężem – Joe.
Mamy więc minimum osób potrzebnych na to aby rejs się odbył. Ale niestety,
kapitan nie ma jeszcze obsady na któryś z pozostałych dwóch rejsów (4 i
6 osób na 1 i 2 termin), więc nadal nie możemy kupić biletów lotniczych,
które z miesiąca na miesiąc, drożeją nieznacznie, ale jednak drożeją.
Wreszcie!!! Dziewiątego listopada dostaję tak długo oczekiwaną
wiadomość od kapitana – jest 8 osób na
drugi rejs!
Więc możemy wreszcie poszukiwać połączeń do Wyspy Raiatea na Polinezji
Francuskiej, gdzie mamy dotrzeć 19 września 2015 roku o godzinie 12:30
po południu, kiedy to rozpoczyna się nasz rejs. A znalezienie dobrego (dostosowanego
czasem do naszego rejsu) i taniego połączenia okazuje się nie takie
proste. Kapitan, z doświadczenia poprzednich uczestników rejsów po
Polinezji Francuskiej, sugeruje nam przelot z Polski przez Paryż do
Tahiti (liną Air France) i potem lokalną linią do Raiatea. Ale ponieważ
większość z nas będzie leciała z USA, więc ta koncepcja nie może być
brana pod uwagę – także ze względu na cenę.
Dostaję także informację od kapitana, iż na jachcie nie ma żadnego
sprzętu wędkarskiego (zależało nam głównie na wędkach), ale można
pożyczyć w lokalnej firmie czarterowej. Szybko jednak zrezygnowaliśmy z
tej oferty po zapoznaniu się z jej ceną, którą nie mogliśmy my z
Wojtkiem zaakceptować, a co dopiero nasze żony! Postanawiamy więc mimo
niedogodności, zabrać wędki i sprzęt wędkarski ze sobą. No bo jak tu
jechać tam, gdzie tyle wody, a w wodzie tyle rybek (choć jak się okazało....)
bez wędek i to my zapaleni (żony mówią zwariowani – to najłagodniejsze
określenie) wędkarze.
Część pierwsza......c.d.n.
Tekst: Józef Kołodziej
Foto: Beata Tarka i Józef Kołodziej
Listopad 15, 2015
Korekta: mgr Krystyna Sawa
CZĘŚĆ
DRUGA
CZĘŚĆ TRZECIA
CZĘŚĆ
CZWARTA
CZĘŚĆ
PIATA
CZĘŚĆ
SZÓSTA