Józef Kołodziej
POLINEZJA
FRANCUSKA...PRZEMIJAJĄCY RAJ
TAHA'A
Tak więc jak wspomniałem w poprzednim odcinku, 25 września po
przymusowym zatrzymaniu się na
Raiatea (awaria pompy odsalającej wodę
morską), żeglujemy krótko do celu naszej dzisiejszej podróży, wyspy
Taha’a. Krótki rejs, bo jest ona w bliskim sąsiedztwie wyspy Raiatea,
które łączy wspólna rafa koralowa otaczająca obydwie wyspy. Ta mała
wysepka Polinezji Francuskiej, licząca sobie zaledwie 88km2 (zamieszkuje
ją około 5000 mieszkańców), jest jedną z piękniejszych tego archipelagu.
Urokliwe i czyste piaszczyste plaże, maleńkie tubylcze wioski usytuowane
na brzegu wrzynających się w niego wielu zatok, wzgórza pochodzenia
wulkanicznego (najwyższe z nich ma 590 m) porośnięte bujną roślinnością
wraz z otaczającymi ją maleńkimi (często niezamieszkałymi) wysepkami
koralowymi (nazywanymi motu) – Motu Vahine, MotuTautau, są dowodami na
to, że na tej wyspie też mamy do czynienia z „polinezyjskim rajem.”
A do tego zapach wanilii rozciągający się nad całą wyspą, bo to na niej
upraw
ia się ją na szeroką skalę. To na tę wyspę przypada prawie 80%
wanilii uprawianej na całej Polinezji Francuskiej. Ale o tym w dalszej
części tego artykułu.
Nasz jacht o 6 po południu, kotwiczymy na bojce w zatoczce Apu Bay.
Kapitan celowo wybrał na noclegowanie tą właśnie wysepkę, gdyż na jej
brzegu znajduje się znana rodzinna restauracja – Le Ficus, w której
zamierzamy zjeść kolację. Jak wiele innych, także ta restauracja,
zbudowana w stylu wyspiarskim, ze strzechą pokrytą palmowymi liśćmi, a
zamiast podłogi jest drobniutki piasek. A do tego świetne jedzenie,
składające się głównie z tutejszych produktów i przepisów „zmusza” nas
do jej odwiedzenia. Już na wstępie jesteśmy świadkami pieczenia świnki
według polinezyjskiej tradycji, czyli w liściach palmowych w małym dole
wykopanym w... ”podłodze” restauracji, wypełnionym węglem drzewnym.
Smakowała znakomicie. Resztę lokalnych smakołykó
w, owoców, sałatek,
trudno mi opisać, ze względu na ich dużą ilość i różnorodność, a które
to miałem okazję posmakować po raz pierwszy w życiu.
Ale główną atrakcją tej restauracji są występy lokalnej grupy
regionalnej demonstrującej tańce polinezyjskie. Żywiołowe tańce tancerzy
i tancerek, w rytm wyspiarskiej muzyki, stwarzały idealny dodatek do
oryginalnie urządzonej restauracji. Szczególnie występy skąpo ubranych
tancerek powodowały, iż panowie czuli się o... kilkadziesiąt lat młodsi
(wciągając dyskretnie swoje brzuszki), a przynajmniej tak się im
wydawało podczas tańców niezwykle pięknych Polinezyjek. A na koniec tych
żywiołowych występów, także niezwykle dynamiczne i trudne pokazy tańców
z ogniem – pojedynczo i grupowo. Rewelacja!
Kiedy już nastrój euforii tanecznej nieco minął, pozujemy do
pamiątkowych zdjęć z tancerkami i tancerzami, bo taka okazja już zapewne
prędko się nie nadarzy. Nastrój, niezmącony nawet podczas płacenia
rachunku (pomijam jego wysokość milczeniem), bo życie jest piękne - jak
mówią mieszkańcy pewnego kraju nad Sekwaną, szczególnie, że to oni
zawiadują tym polinezyjskim rajem. Dodam, że w kraju n
ad Wisłą mówi się:
„żyje się tylko raz”. Zgadzam się z tym, ale szkoda... że nie mamy „na
własność” takiego raju, bo pewnie byłoby pięknie przeżyć w nim (w raju
oczywiście) ten jeden „raz” z małym „dodatkiem”, czyli polinezyjskiej
wyspiarki!
Raj szybko ulotnił się z moich myśli po dopłynięciu na jacht późnym
wieczorem (11 pm), bo Morfeusz już tam na mnie czekał i upomniał się o „swoje”.
A rano, 26 września, zmieniamy miejsce postoju, wpływając do zatoczki
Harepiti Bay, otoczonej z obu stron, bardzo gęsto zarośniętymi
tropikalnym buszem wzgórzami z królującymi nad nim palmami. Takie
zarośnięte buszem zbocza oglądałem w wielu tropikalnych krajach, ale tu
na Polinezji z połączeniem bezchmurnego nieba, bezwietrznej pogody i
niesamowicie błękitnych wód oceanu oraz malowniczych zatoczek
wrzynających się w głąb wyspy, są absolutnie poza zasięgiem „konkurencji”.
Widok, który na zawsze głęboko wryje się w naszą pamięć! Dziś, nie
możemy doczekać się zejścia na ląd, bo czeka nas niezwykle interesująca
wycieczka do królestwa wanilii na tutejszej plantacji, którą będziemy
mieli możliwość oglądać „z bliska”, dotykając i fotografując te słynne
rośliny (a raczej ich wysuszone owoce) wysyłające swój niezwykle
aromatyczny zapach, na cały świat.
Kiedy dobijamy naszym „bączkiem” (mała łódź pontonowa z silniczkiem”)
do prywatnego drewnianego mola, na brzegu wita nas uśmiechnięty
właściciel tej plantacji – Alain (rodowity Francuz). Zaprasza nas
serdecznie do swojego domu (parter praktycznie bez ścian) wybudowanego
zgodnie z wyspiarską tradycją z dachem pokrytym palmowymi liśćmi, rudymi
od słońca i smagającego ich tropikalnego deszczu. Ale swoją funkcję,
spełnia znakomicie. W progu domu, zaprasza nas do środka jego żona
Cristine i ich trzydziestoletni syn – Pierre. W wzmagającym się upale,
skwapliwie korzystamy z zaproszenia częstując się owocami i sokami z
lokalnych produktów.
Historia ich plantacji i pobytu tutaj jest niezwykle ciekawa. Alain z
żoną mieszkał przez 32 lata w Paryżu, we Francji oddając się w wolnych
chwilach ich wspólnej pasji – żeglarstwu. W kolejnym rejsie pożeglowali
do Polinezji Francuskiej na snorkowanie. Wyspy tego rejonu zauroczyły
ich bezgranicznie. Postanowili dalsze życie spędzić tutaj. Wrócili do
Francji, sprzedali wszystko i 30 lat temu, powrócili tu na stałe. Po
jakimś czasie zdecydowali się na kupno ziemi i założyli plantację
wanilii. Dziś zarządza nią ich syn, który jak i jego siostra, urodził
się na Raiatea (wyspa Polinezji Francuskiej).
Pierre studiował we Francji a następnie spędził tam kilka lat. Ale
życie w „cywilizacji” nie odpowiadało jednak jego naturze, więc
przyjechał do rodziców, z którymi mieszka do dzisiaj. Natomiast ich
córka Charlotte (młodsza od Pierra) po skończeniu studiów w stolicy
Polinezji Francuskiej (Papeete) tam zamieszkała i tam znalazła także
pracę.
Pierre, który spełniał rolę gospodarza w imieniu swoich rodziców,
najpierw z wielkim znawstwem pokazywał i objaśniał nam nazwy
tropikalnych drzew i krzewów porastających ich posiadłość, położoną na
łagodnym wzgórzu. Niestety, wobec ich ilości a szczególnie orgii
różnorodnych przepięknych kwiatów, nie byłem w stanie je zapamiętać.
Mnie jak zwykle urzekały drzewa moich marzeń – „tańczące” na wietrze
palmy.
Wreszcie, kiedy już moja cierpliwość (myślę, że pozostałych także)
osiągała apogeum, Pierre zaprowadził nas do najważniejszej części ich
posiadłości – plantacji wanilii płaskolistnej (Vanilla planifolia) -
zwanej tropikalną orchideą (z rodziny storczykowatych). W strefach
tropikalnych rośnie także na dziko i liczy sobie 109 gatunków. Gdybym
nie wiedział, że to właśnie ta plantacja, nigdy bym się tego nie
domyślił i z trudem uwierzyłem, że widzę ją na własne oczy. Bo przede
mną w dalszym ciągu nie było nic oprócz gęstej tropikalnej roślinności.
Plantację wanilii wyobrażałem sobie, jako rząd sadzonek posadzonych pod
sznurek niczym krzewy winorośli, rosnących na pasie ziemi bez chwastów z
możliwością mechanicznej obróbki. Dopiero, kiedy Pierre pokazał nam
zielone długie strąki, przypominające do złudzenia strąki fasoli, wijące
się na wiotkiej łodydze wokół małych drzewek, dotarło do mnie, że jestem
w królestwie wanilii. Te drzewka-krzewy, wokół których wiją się liany
wanilii osiągające nawet 10 – 12 metrów, są sadzone pierwsze i jak
trochę podrosną, wtedy koło nich wsadza się sadzonki wanilii. Jej
wiotkie łodyżki jak już wspomniałem, wymagają takich drzewek-tyczek, bo
bez nich nie mogłyby się wspinać do słońca i
nie mogłyby egzystować.
Kolebką wanilii był Meksyk, gdzie starożytni Indianie – Tonakowie,
poznali sekrety jej uprawy.
Dzisiaj uprawia się ją w niewielu krajach, takich jak: Meksyk,
Gwatemala, Polinezja Francuska, Madagaskar, Indonezja i Chiny.
Kolejną ciekawostką w procesie jej uprawy jest to, iż kwiaty (skupione
w kwiatostanach-gronach do 20 – 30 kwiatów) nie zapylają się na
Polinezji Francuskiej przez wiatr, ptaki czy też owady. Zapylanie
następuje ręcznie. Proces ten jest wykonywany przez pracowników, którzy
za pomocą specjalnej małej pałeczki, lub kolca z drzewa cytrynowego,
przenoszą męską część kwiatu do żeńskiej. Tą operację trzeba powtórzyć z
każdym kwiatem, aby krzak wanilii wydał owoce!! Celowo, nie wszystkie
kwiaty w gronie zapyla się, a to dlatego, aby owoce nie były zbyt małe,
co wpływałoby na ich wartość. A trzeba się spieszyć z tym zapylaniem,
jako że jej kwiat kwitnie tylko kilkanaście godzin. Całe szczęście, że
kwitną nie wszystkie na raz!
Dobre pracownice potrafią dziennie zapylić nawet 1800 do 2000 kwiatów!
Oczekiwanie na owoc wanilii trwa od 4 do 9 miesięcy, w zależności od
gatunku, pogody i środowiska, w którym dojrzewają. Najbardziej ceniona
wanilia (ze względu na aromat) uprawiana jest w Meksyku (zapylana, tylko
w tym kraju przez owady i ptaki). Dojrzałe laski wanilii są bezwonne (zapach
pochodzi od jej składnika zwanego waniliną) i dopiero skomplikowany
proces ich obróbki zakończony jest otrzymaniem gotowego produktu o
charakterystycznym zapachu i smaku.
Wanilia świetnie dostosowuje się do takich przypraw jak: cynamon,
goździki czy też kakao.
Ja osobiście nie
wyobrażam sobie kompotu bez wanilii!
Przyznam się szczerze, że słuchałem tych objaśnień Pierra z zapartym
tchem, niczym sensacyjnego filmu. Szkoda tylko, że jej uprawa tu w
Polinezjii Francuskiej, odbywa się kosztem „wydzierania” nowych
dziewiczych terenów i poddawaniu jej cywilizacyjnej obróbce, która ma
tak duży wpływ na to, że ten polinezyjski raj, kurczy się w bardzo
szybkim tempie. Sam fakt, iż na Taha’a uprawia się około 80% wanilii
uprawianej na Polinezji Francuskiej, świadczy jak bardzo ten
polinezyjski raj, jest „zabierany” przez człowieka.
Wracam na jacht bogatszy o jeszcze jedno, jakże rzadkie spotkanie z
cząstką natury, którą mogłem doświadczyć tylko tutaj, na plantacji
wanilii u Alana, Cristine i Pierra. Widok ich plantacji i posiadłości, „utopionej”
w gąszczu tropikalnej, żarłocznej roślinności, nigdy nie uleci z mojej
pamięci i zmysłów.
Ale oczywiście przy drodze jest dużo lokalnych małych straganików,
gdzie uprzejmi sprzedawcy zachwalają (tylko akurat u nich jest najtańsza
i najlepsza gatunkowo) kupno wanilii w różnej postaci (proszek, laski,
pasta, esencja waniliowa – niezwykle aromatyczna, kremy itp.).
Oczywiście panie skrzętn
ie wykorzystują takie okazje choć... nie są one
tak tanie (to znaczy produkty z wanilii, oczywiście). No, ale ze względu
na długi i pracochłonny proces uzyskania wanilii (najcenniejsze są
nasiona i strąk), jest ona uznawana za najdroższą przyprawę na świecie
po szafranie.
Jeszcze długo tego wieczoru, będąc pod wrażeniem zapachu wanilii, jej
historii, uprawy jak i obróbki, będziemy na jachcie mieli przed oczyma
tę niezwykle piękną wyspę, tutejszych wyspiarzy i plantację wanilii
pokazaną nam przez Pierra. Pomaga nam w tych wspomnieniach lampka wina,
która na pokładzie jachtu przy blasku ostatnich promieni zachodzącego
słońca, przeglądającego się (jak młoda i piękna panna na wydaniu) w
lustrze oceanu, oraz gąszczu zieleni porastającej zbocza Taha’a, smakuje
jak nigdzie indziej.
Dopiero w środku tropikalnej polinezyjskiej nocy, udajemy się do swoich
kajut, aby po kilku godzinach spania, przygotować się do rejsu na
kolejną przepiękną wyspę polinezyjskiego raju – Huahin.
Część czwarta......c.d.n.
Tekst: Józef Kołodziej
Foto: Beata Tarka i
Józef Kołodziej
Korekta: mgr Krystyna Sawa
Listopad 15, 2015
CZĘŚĆ PIERWSZA
CZĘŚĆ DRUGA
CZĘŚĆ
TRZECIA
CZĘŚĆ
PIATA
CZĘŚĆ
SZÓSTA