Przygoda z Naturą

POLINEZJA FRANCUSKA...PRZEMIJAJĄCY RAJ

 Po tym jak szczęśliwie wylądowaliśmy (17 września, 2015 roku) po długim locie z Los Angeles na Papeete (wyspa Tahiti) musimy teraz sami załatwić sobie taksówkę. Problem na postoju jest tylko taki, że minibus, który mógłby nas zawieźć wszystkich razem, jest trzeci w kolejce, a taksówkarze upierają się, że musimy wynająć dwie taksówki z początku taksówkowej kolejki. Tłumaczenia na nic się nie zdają i wobec takiej zmowy jedziemy do naszego hotelu dwoma taksówkami, co oczywiście kosztuje nas więcej, aniżeli jedna. A ceny na Polinezji Francuskiej (PF), o czym będę jeszcze niejednokrotnie wspominał, są tak wysokie jak niektóre szczyty gór wulkanicznych na wyspach tego archipelagu. Ale w sytuacji państwa, który musi praktycznie większość produktów importować, to specjalnie nie powinno dziwić, a ponadto każdy ma wolny wybór: może albo nie musi tam jechać.
   Gospodarka tego kraju (wspólnota zamorska Francji), oparta jest głównie na rybołówstwie, hodowli pereł i rolnictwie. A rolnictwo to przede wszystkim owoce cytrusowe, palmy kokosowe, kawa, trzcina cukrowa i słynne na cały świat plantacje wanilii (o niej w późniejszym odcinku). A klimat i wiele opadów w roku zapewniają doskonałe warunki rolnictwu.
    Na szczęście PF nie musi importować surowców energetycznych potrzebnych do ogrzewania mieszkań, gdyż równikowy wilgotny klimat, zapewnia temperaturę przez cały rok w granicach od 17 do 28 stopni Celsjusza (w zależności od położenia geograficznego wysp wchodzących w skład tego archipelagu.
    Późny wyjazd do hotelu i ciemność nocy polinezyjskiej, nie pozwala nam na podziwianie otaczającej nas natury. Za to rano już w drodze na poranną kawę, możemy podziwiać w hotelowym ogrodzie - położonym tuż nad błękitnymi wodami oceanu - w którym niepodzielnie rządziły palmy, przedsmak tego co będzie nam dane oglądać. A ten przedsmak, jak się później okazało to był dopiero wstęp do raju polinezyjskiej natury
    O dziesiątej rano (osiemnastego września), „pakujemy” się do zarezerwowanego autokaru, który wraz z innymi hotelowymi gośćmi, zawiezie nas do Papeete - stolicy Polinezji Francuskiej położonej na wyspie Tahiti, której nadbrzeżną część postanawiamy zwiedzić na piechotę. Tahiti, to wyspa pochodzenia wulkanicznego z najwyższym szczytem PF - Orohena (2241 m n.p.m.), otoczona wodami Oceanu Spokojnego Południowego (jak i cała PF).
    Papeete (stolica Tahiti), licząca około 28,000 mieszkańców, to mieszanina zadbanych budynków rządowych, niskich i o kwadratowych bryłach budynków handlowych, w większości 2 -3 piętrowych jakże typowych także dla południowych krajów basenu Morza Karaibskiego oraz mieszkalnych budynków kolonialnych (niewiele). A im głebiej i dalej oddalamy się od centrum, tym biedę widać wyraźniej. Będzie nam ona zresztą, towarzyszyła na wszystkich prawie zwiedzanych wyspach. Może nie aż tak przygnębiająca, jaką widziałem w krajach Ameryki Łacińskiej (szczególnie w Peru), ale jednak życie tutejszych tubylców można nazwać raczej skromnym. Cześć ludności PF pracuje w sektorze turystycznym, usługach, handlu lub administracji. Ale pracy nie starcza dla wszystkich więc wiele osób emigruje za pracą zagranicę - głównie do innych państw Oceanii.
    Ale za to centralna hala targowa, pełna kolorowych towarów i produktów, na stoiskach i straganach wylewających się na zewnątrz, przypadła wszystkim do gustu, a mnie z Wojtkiem najbardziej oczywiście stoisko z lokalnymi rybami, na które w trakcie rejsu po wodach otaczających archipelag, mamy zamiar powędkować. A przynajmniej „postraszyć”, aby nie czuły się zbyt pewnie w wodzie. Blisko hali targowej znajduje się piękna katedra (Cathedrale Notre-Dame de Papeete), z architekturą przypominającą mi te oglądane we Francji, choć oczywiście w mniejszej "skali".
    Lekko zmęczeni spacerem i oglądaniem sklepów (szczególnie panie), odpoczywamy chwilę w małej restauracyjce przy głównej ulicy Papeete (Boulevard de la Reine Pomare IV). Stolikach ustawione są na chodniku pod zadaszeniem gdzie przy małym lokalnym piwku zastanawiamy się nad dalszymi planami dzisiejszego dnia. Chciałbym dodać jeszcze tylko, że tutaj na Polinezji, "otwarte" restauracje, bez bocznych ścian, często z piaskiem na ziemi zamiast podłóg z desek lub płytek (szczególnie na innych wyspach), to powszechność, która bardzo przypadła nam do gustu.
   Kolejnym punktem zwiedzania to szumnie reklamowane wszędzie - muzeum pereł, które z trudem znaleźliśmy na końcu centralnej ulicy. Bo muzeum to raczej trochę powiedziane na wyrost. Po prostu przypomina to raczej sklep, gdzie jest trochę informacji pisemnych i zdjęć odnośnie hodowli pereł, parę eksponatów, a 70% sklepu zajmują gabloty z różnymi wyrobami z pereł - oczywiście do sprzedania. A obsługa tego "muzeum", skoncentrowana jest raczej na tym aby nam wmówić iż koniecznie musimy coś kupić, bo być na Polinezji i nie kupić pereł? Ku naszemu zdziwieniu, nawet nasze żony oparły się tej pokusie a raczej "zatrzymała" je bariera cenowa - horrendalnie wysoka. Podjęły dobrą decyzję bo za kilka dni mieliśmy okazję zwiedzać farmy pereł, gdzie ceny wyrobów były o kilka szczebli tańsze. Ale o tym w następnych odcinkach.
    Jeszcze tylko zakup kartek pocztowych aby wysłać rodzinie i znajomym i decydujemy się na powrót do autobusu idąc tym razem wzdłuż gustownie zagospodarowanego wybrzeża (przez mały ale ładny park – Jardins de Pa-ofa-i) z widokiem na port. Na chwilę zatrzymujemy się przy pomniku upamiętniającym odzyskanie niepodległości Polinezji Francuskiej. Nie wiem tylko, dlaczego nie wybrano nazwy państwa nawiązującej do tradycji kulturalnych archipelagu, (jak to uczyniono na innych wyspach - np. Vanuatu (dawniej Nowe Hybrydy), ale widocznie nazwa archipelagu ma przypominać o przynależności do Francji.
    Trochę zgłodniali, w jednej z restauracji (To-a Sushi) usytuowanej na naszym "szlaku", decydujemy się na popołudniowy posiłek. Karta dań oferująca głównie lokalne potrawy mogła zaspokoić upodobania kulinarne wszystkich. Krótko - jedzenie wyśmienite! Trochę mieliśmy problemy z porozumiewaniem się jako, że na PF urzędowym językiem jest francuski, a angielski nie jest tak często używany jak na innych wyspach czy krajach.    Ponieważ do odjazdu naszego autobusu, pozostało jeszcze kilka godzin a do zwiedzania nie zostało już nic co by nas interesowało, postanawiamy wrócić do hotelu taksówką, szczególnie, że naszą decyzję przyspieszył wzmagający się upał, którego skutki złagodziliśmy kąpielą w hotelowym basenie położonym tuż nad brzegiem oceanu, gdzie też po raz pierwszy na Polinezji Francuskiej wypluskaliśmy się w jego ciepłych i czystych wodach.
    Wcześnie rano (19 września) meldujemy się na lotnisku aby polecieć dalej, na wyspę Raiatea gdzie załadujemy się na nasz wyczarterowany jacht - Catania 55. Żegnaj więc Papeete, myśląc, że za 2 godziny opuszczę tą wyspę i prawdopodobnie nigdy więcej jej nie będę zwiedzać. Ale nie wziąłem pod uwagę, że Tahiti nie "chciało" się z nami tak łatwo pożegnać! Odprawa bagażowa przebiegła planowo choć skrupulatnie ważono nasz bagaż (norma 5 kg), czego dotychczas na poprzednich lotniskach nie robiono. Mój, z wagą 9.2 kg miał się tak do normy jak ucho igielne przez które miał przejść wielbłąd - nie wiem tylko czy jedno czy dwu garbny, ale chyba było to bez znaczenia. Ale ku mojemu zdziwieniu mój bagaż niezwykle uprzejma (i nieziemsko ładna!) pracownica linii Quantas, nadaje jako bagaż główny bez dodatkowej opłaty! Czyżby wędkarze mieli u niej takie "chody"? Ale skąd ona o tym wiedziała? Ojej, jak mogła nie wiedzieć skoro "targaliśmy" ze sobą długą dwumetrową plastikową rurę w której spoczywała nasza wędkarska "broń" - czyli wędki na które mieliśmy zamiar wyłapać wszystkie rybki na okolicznych wodach tego archipelagu.
    No teraz nic już chyba nie stoi na przeszkodzie - pomyślałem sobie, aby za kilkadziesiąt minut znaleźć się na lotnisku w Raiatea. Niestety, ale było to moje pobożne życzenie, jako, że planowany lot o 11:15 rano, został szybko zapowiedziany jako opóźniony o ponad 3.5 godziny (na 2:35 pm). Powód prozaiczny - pogoda na Raiatea, którą tylko tam "na górze" jakiś dobry anioł mógł zmienić na lepszą. Ale na razie to się nie zapowiadało - może akurat miał wolne?
    Jakoś przeczekaliśmy te kilka godzin do odlotu i wreszcie nasz samolot z Bora-Bora do Raitea, wylądował na płycie lotniska. Ale tylko po to aby za chwilę zostać odholowanym na jego koniec, bo wylądował z usterką "przemyconą" na pokład. A lot z usterką nie bardzo się nam uśmiechał (pilotowi zapewne też), więc pozostało nam czekanie i uzbrojenie się w cierpliwość. Bufet lotniska zaopatrzony raczej mizernie, ale na szczęście w ramach rekompensaty za długie czekanie, dostajemy po bagietce (oczywiście z nadzianiem), taBeatkak długiej, aby wystarczyła nam na okres czekania na samolot. Lotnisko w przebudowie, więc powietrze  parne i ciepłe, mielone przez nieco "leniwe" wentylatory (jak większość na wyspach). Bo tu nikomu się nie śpieszy. I dobrze, bo nie samą pracą człowiek żyje. Wiedząc, że będziemy mocno spóźnieni, i nie wiedząc, o której dotrzemy, dzwonimy do kapitana aby odwołał zamówioną dla nas taksówkę na lotnisku w Raitea.
    Wreszcie około 6 wieczorem nasz samolot został skutecznie "uleczony" i podstawiony na płytę lotniska. A samolot tak mały, że musiałem się lekko schylić (a przecież nie należę do wieżowców), aby dotrzeć na moje miejsce. I teraz zrozumiałem, dlaczego ważono podręczne bagaże. Bo schowki na nie były dobre na schowanie tylko pary butów - no może dwie i aparatu fotograficznego. Lot na wyspę Raitea, był raczej z tych które zapamięta się na długo, bo strach podczas tego lotu był chyba większy od najsłynniejszych dreszczowców. Smugi deszczu za okienkami i drgawki samolotu targane wiatrem i lokalnymi turbulencjami oraz ciemnFragment rafy koralowejość za oknem, dopełniały napięcie podczas tego lotu. Ale pomyślałem sobie, że to ostatni raz lecę w tym rejonie, jako że stewardem nie zamierzałem nigdy zostać. Pilotem też!!!
    Lotnisko w Raiatea (w końcu udało się nam wylądować), przywitało nas ciemnością tropikalnej nocy, i parnym ciepłym powietrzem. Wszakże jesteśmy w tropiku, o czym sami przecież zdecydowaliśmy realizując swoje marzenia. Już bez dodatkowych "atrakcji" docieramy po kilkudziesięciu minutach do mariny w Utuora, gdzie czeka na nas kapitan - Jacek (oczywiście na wyczarterowanym dla nas jachcie) i dziewiąta uczestniczka tego rejsu - Agatka z Kanady, Troszkę na początku nieufna i lekko przerażona tym, że zaraz po przywitaniu proponujemy zapoznawczego drinka, potrzebowała kilku godzin, aby nas w pełni zaakceptować. Agatka, niezwykle sympatyczna stała się ulubioną kompanką wśród uczestników tego rejsu.
    Wieczorem ustalamy plan naszego rejsu (zależnego od pogody), który nam przedstawił kapitan. Okazało się po zakończeniu naszych wakacji na wodzie, iż był bardzo ciekawy i został całkowicie zrealPlaszczkaizowany.
    Następnego ranka (20 września) zgodnie z planem robimy zakupy na cały rejs (uzupełniane w trakcie jego trwania), które są dostarczone na jacht przez sklep, tankujemy paliwo i wodę i po południu wreszcie oddajemy cumy kierując się w kierunku widocznej w odległości kilkunastu mil wymarzonej wyspy archipelagu - Bora-Bora, licząca sobie zaledwie 30 km2 zamieszkiwaną przez około 9,000 stałych mieszkańców - główne miasto to Vaitape). Bora Bora to powulkaniczny stożek otoczony koralowym atolem. Nie sposób jej nie rozpoznać spośród innych wysp, gdyż jej najwyższy szczyt - Otemanu, pochodzenia wulkanicznego (jak i cała wyspa), wznosi się na wysokość 727 m (2,385 stóp) Drugim co wysokości jest szczyt – Pahia, który wznosi się na wysokość 661m (2,168,65 stóp). Szczyt Otemanu, bardzo charakterystyczny, co do kształtu i obrośnięty zieloną tropikalną roślinnością (z pozbawionym roślinności wierzchołkiem) jest otocOpustoszale domki wczasowe na Bora Borazony zawsze małą chmurką sprawiającą wrażenie aureoli. Wszakże jest ta wyspa królową i najsłynnieszą wśród wszystkich wysp Polinezji Francuskiej. Także mekką turystów, choć .....nieco przereklamowaną. Ale nie jej fantastyczna flora i kształt wyspy otoczony licznymi lagunami, rafami koralowymi, maleńkimi wysepkami (motu) oraz całą gamą barw Oceanu Spokojnego. Bora-Bora, jak i inne wyspy odwiedzane przez nas podczas tego rejsu, wchodzi w skład wspólnoty zamorskiej Francji na którą składa się 5 archipelagów i 150 wysp. Ich łączna powierzchnia to 3520 km2 którą zamieszkuje 260 tysięcy mieszkańców.  W drodze na Bora Bora, rozpoczynamy z Wojtkiem pierwsze wędkowanie metodą trolingową - bez sukcesu nie licząc małego snapera (Ocyurus chrysurus). Jeszcze przed wyjazdem na ten rejs, kapitan uprzedzał nas o tym iż na poprzednich rejsach kilku wędkarzy nie odniosło żadnych znaczących sukcesów wędkarskich. Nie bardzo w to wierzyliśmy "targając" swoje wędki w dwumetrowej tubie plastikowej, która sprawiała nam wiele kłopotów - zwłaszcza przy przesiadkach, kiedy musieliśmy ją ponownie odbierać i nadawać na bagaż na stanowiskach przeznaczonych dla ponadwymiarowych przesyłek.Agatka na jachcie przy Bora Bora
    Wieczorem wpływamy po kilkugodzinnym rejsie do portu jachtowego na Bora-Bora na kotwicowisko, gdzie od razu zarzucamy nasze przynęty (kawałki ryby zakupionej w sklepie) na dno zatoki. Nie wzięliśmy pod uwagę, że najlepiej duże ryby żerują w nocy o czym przekonaliśmy się rano wyciągając nasze pozrywane zestawy. Obiecujemy sobie dopilnować je podczas kolejnych nocy. Nasz program wycieczkowy pozwala nam na spokojne zwiedzanie miasta i uzupełnienie zapasów żywnościowych (głównie owoce, warzywa, soki), które nasze panie "przerobią" w  niesamowicie smaczne codzienne posiłki, bo tylko kilka razy delektujemy się lokalnymi potrawami w restauracjach na poszczególnych wyspach. Samo miasto to przede wszystkim główna wąska asfaltowa ulica bez chodników na poboczu, nieco zabłocona po przelotnym deszczu, przy której znajdują się małe centMotu kolo Bora Borara handlowe, stacje benzynowe i przydrożne mini-stragany tutejszych mieszkańców, próbujących sprzedać jak najwięcej, aby utrzymać się przez kolejny dzień na powierzchni trudnego dla nich życia.
    A już późnym rankiem (21 września), powtórnie oddajemy cumy i żegnamy na parę godzin tą piękną wyspę kierując się w kierunku małego Motu To’opua (maleńka wysepka koralowa) bardzo blisko głównej wyspy. Zostawiamy jacht (z członkiem załogi) na kotwicy i pontonem z kapitanem dopływamy na „kąpielisko” o głębokości 1.5 – 4 metrów. Wreszcie kolejny raz rozkoszujemy się kąpielą w cieplutkich wodach atolu, podziwiając jego piękny podwodny świat – królestwo bajecznych kształtów różnokolorowych korali a także kolorowych rybek i dużych płaszczek.
    Większe wrażenia i bogatsze miała Agatka, która w tym czasie wybrała się z grupą innych nurków (scuba diving) na nurkowanie poza rafą za którą wody oceanu „zapadały” się gwałtownie po stromej ścianie rafy koralowej w otchłań „bez dna”.  W drodze powrotnej na Bora Bora, podziwiamy na obrzeżach wyZachod slonca na Bora Boraspy "kolonie" wczasowych domków na palach na wodzie wybudowanych dla turystów w okresie boomu turystycznego kilkanaście lat temu a opustoszałych obecnie w 80 - 90%. Jedną z przyczyn tego stanu jest to, że inwestorzy zachęceni pomocą rządu francuskiego, wybudowali tu a takżW restauracji Bloody Mare przy wielu innych wyspach archipelagu, zbyt dużo takich "koloni". Kiedy cena ropy była wysoka, podrożały także i ceny biletów lotniczych, które później po jej spadku ...nawet nie drgnęły w dół. A odległość z Europy, czy też Ameryki jest bardzo duża, więc obecne wczasy na PF, (zwłaszcza dla rodziny z dziećmi), stały się dla mnóstwa ludzi praktycznie nieosiągalne. Bo przecież bliżej jest na Wyspy Karaibskie czy też do rejonu południa Europy. Choć.....wyspy PF nie mają żadnej konkurencji na świecie!!
    Po wieczornej kolacji w słynnej restauracji - Bloody Mary's i wieczornych pogawędkach, przesypiamy smacznie drugą już noc na jachcie, aby rano (22 września) po zatankowaniu wody, wyruszyć na kolejną wysepkę. Jacek daje nam okazję na zwędkowanie rybek i powoli żegluje wzdłuż rafy gdzie głębokość pozwala na szansę zwędkowania rybek. Niestety, ale tylko jedna dała się Wojtkowi namówić (red grouper - Epinephelus morio) na „opuszczenie" cieplutkiej wody, bo ze względu na kamieniste dno, często rwaliśmy zestawy. No, ale z powodu bliskości rafy koralowej i fali przyboju, nie mogliśmy stanąć na kotwicy choć wtedy szanse na zwędkowanie rybek byłaby znacznie większa.
   Po tym krótkim wędkowaniu, żeglujemy na żaglach (wiatr nam chwilowo sprzyjał) na kolejną wyspę. Przed nami bajecznie kolorowe wody Oceanu Spokojnego, przyjemny 7 – 8 godzinny rejs i widoczna w oddali wyspa Maupitu.
 
Część druga......c.d.n.

 Tekst: Józef Kołodziej
 Foto: Beata Tarka i Józef Kołodziej
 Listopad 15, 2015
Korekta: mgr Krystyna Sawa

CZĘŚĆ PIERWSZA

CZĘŚĆ TRZECIA

CZĘŚĆ CZWARTA

CZĘŚĆ PIATA

CZĘŚĆ SZÓSTA
     

 

OSTATNIE ARTYKUŁY:

Karaibskie Niespodziankiz
Marzenia na 3 Lata
Skarb w Polskim Wraku
Zygzakiem Trókąt Bermudzki
Kpt. Ziemowit Barański
Polinezja Francuska 1...
Polinezja Francuska 2...
Polinezja Francuska 3...
Polinezja Francuska 4 ...
Polinezja Francuska 5...
Polinezja Francuska 6....
Kapitan - Andrzej Plewik
Żeglarski Świat z New Jersey