Mirek! Mirek! – dobiegający krzyk Lucynki z
pokładu, wyrwał mnie z zamyślenia. Ten dramatyczny głos zawsze
opanowanej i świetnej żeglarki nie pozostawiał cienia wątpliwości. Grozi
nam wielkie niebezpieczeństwo!! Wydarzenia następnych paru minut, nigdy
nie zostaną wymazane z mojej pamięci.
Józef Kołodziej
Wypłyniemy 1 lub 2 listopada, potwierdzał mi przez
telefon kapitan Jurek Malarski (jednocześnie właściciel jachtu – "Priva
Sea III"). Ale z tym terminem nie zgadzała się... pogoda, „ustawiając”
na trasie rejsu zaporę w postaci silnego sztormu - więc musimy poczekać.
Wreszcie, po nerwowym oczekiwaniu, głos Jurka w słuchawce telefonu:
wypływamy w sobotę, 5 listopada rano. Dobrze – odpowiadam. Jestem gotowy.
Wiem przecież, że wszystko jest zapakowane od trzech dni w samochodzie.
Rano 5 listopada 2011 roku w Gateway Marina na dolnym Brooklynie
ładujemy ostatnie rzeczy na jacht "Priva Sea III", lekko kołyszący się w
przystani jachtowej. Ostatnie sprawdzanie pojemników z paliwem diesla
umocowanych na lewej burcie, rzut oka na żagle, olinowanie, kotwice,
uzupełnienie wody pitnej i możemy meldować - Jurkowi, że jacht jest
gotowy do wyjścia w morze.
Z jednej strony cieszę się, że wreszcie wyruszamy i moje
marzenie o fascynującej podróży jachtem,
zaczyna nabierać realnych
kształtów.
Marzenie, które tyle lat nie zostało spełnione!
Z drugiej strony czuję lekki niepokój gdyż znając trochę ocean wiem, że
tak szybko po burzy się nie „wygładzi”! A do tego jeszcze świadomość, iż
większość trasy przepływać będziemy przez owiany złą sławą – Trójkąt
Bermudzki zwany także – Trójkątem Diabelskim, nie pozwala mi się cieszyć
w pełni z tego czekającego nas rejsu. Troszkę zaczynam żałować mojej
decyzji ale... nie mogę w przeddzień wyjazdu powiedzieć Jurkowi o mojej
rezygnacji! Raz kozie śmierć – myślę sobie. Mój los i tak jest zapisany
nie przeze mnie i nie tutaj, ale znacznie, znacznie wyżej.
Żegnamy się z najbliższymi a każdy z nas pewnie myśli skrycie o
tym, abyśmy szczęśliwie dopłynęli do celu, choć na głos nikt o tym nie
mówi. Aby nie zapeszyć? Czy też aby nie prowokować oceanu, który czasem
jest niezbyt łaskawy dla żeglarzy.
Ze Staszkiem, cumującym obok a który wypłynie z 2 jeszcze załogantami,
parę dni po nas z postojem na Bermudzie umawiamy się na St. Thomas. A
kilkanaście godzin po nas wyruszy także tą samą trasą co my, Bartek z
6-cio osobową załogą więc umawiamy się po drodze na kontakt radiowy.
Oddajemy cumy i machając na pożegnanie Ewie i Bogusi, wolno na
silniku oddalamy się od przystani, która znika powoli za rufą.
Stoję na pokładzie i dopiero teraz dociera do mnie, że spełnia się moje
ogromne marzenie. Marzenie, które doskwierało mi od dzieciństwa przez
całe życie. Marzenie, popłynięcia jachtem w prawdziwie żeglarski morski
rejs, który właśnie się rozpoczął na 41 stopowym jachcie z dwoma żaglami
(genua i grot) i 4-ro osobową załogą. Przed nami 1450 Mm (1 mila
morska = 1852m) podróży po Oceanie Atlantyckim w poprzek trójkąta
Bermudzkiego. Przy założeniu dziennego przelotu 150 Mm, powinniśmy
dotrzeć do St. Thomas za 9 – 10 dni. Przy założeniu także, iż nic nas
złego nie spotka ze strony pogody, choć bez gwarancji z jej strony.
Liczymy także na pomyślne wiatry, bo paliwa mamy tylko na około 600 Mm.
Ale to są założenia teoretyczne, bo na morzu wszystko się może zdarzyć,
obalając wcześniejsze założenia. Bo tu na oceanie, żyje się z dnia na
dzień a nieraz z godziny na godzinę. A czasem... jeszcze krócej.
Pech nas nie opuszcza już na samym początku podróży, bo po paru
godzinach auto-pilot nie reaguje na sygnały, a to oznacza żeglowanie
ręczne, ze sternikiem za kołem przez 24 godziny na dobę. Kilkakrotna
próba postawienia żagli, kończy się niepowodzeniem – za słaby wiatr,
więc zdajemy się na silnik choć mamy dosyć jego głośnego warczenia
wdzierającego się do mózgu nawet podczas snu.
Dopiero po dwóch dniach na jachcie następuje upragniona cisza,
przerywana czasem tylko łopotaniem żagli i cichym szmerem fali za burtą.
Wkraczanie w ciepłe wody Gulfstream powoduje iż poniedziałkowa noc jest
już dużo cieplejsza od dwóch poprzednichz zimnymi powiewami wiatru nie
sprzyjającymi nocnym wachtom.
Wtorkowy ranek wita nas już silnym wiatrem, który w porywach osiąga 30
– 34 węzły więc żeglujemy z prędkościa 7 – 9 węzłów (1 węzeł - jednostka
prędkości = 1Mm). Płyniemy fordewindem lewego halsu, przy nachyleniach
jachtu dochodzącego do około 30 – 40 stopni. Wszystko jest teraz
trudniejsze - poruszanie się po jachcie, przygotowanie posiłków czy też
korzystanie z toalety. A podczas kąpieli, trzeba wykorzystać kolana,
łokcie i czoło jako punktów podparcia podczas przechyłów jachtu i
pamiętać aby nie przekraczać limitu słodkiej wody (około 1,5 l) podczas
tej „kąpieli”. Nie mogę wyjść z podziwu i zrozumieć jak w takich
warunkach Lucynka potrafi przyrządzić gorący posiłek i poranną kawę,
skoro ja podczas mycia naczyń (w słonej wodzie!) „wspinam się” na wyżyny
ekwilibrystyki aby się
nie porozbijać, mając zajęte dwie ręce. Z czasem będzie mi to szło
łatwiej. Z każdym dniem poznaję dokładniej życie, zwyczaje i reguły,
których należy bezwzględnie przestrzegać. Zdaję sobie sprawę, że ta
podróż jest inna od tych na lądzie. Muszę się obyć bez codziennej
kąpieli i codziennego golenia -oszczędność słodkiej wody. Trzeba
zachować rezerwę wody pitnej bo na morzu, kilkudniowa flauta (bezwietrzna
pogoda), może znacznie może opóźnić rejs. O ironio - na oceanie pełnym
wody... nie ma gdzie zatankować wody pitnej. Niestety, ale na jachcie
nie mamy odsalarki.
Muszę nauczyć się także poruszania po chwiejnym pokładzie i wewnątrz
jachtu, aby się nie porozbijać, bo każdy uraz trzeba leczyć samemu – a
do szpitala jest przecież kilkaset mil!
Muszę się także nauczyć spać, kiedy przechyły statku przewracają
mnie z boku na bok przy niekiedy pracującym silniku a także do
przestawiania organizmu na różne zmieniające się rytmy dnia i nocy, a
wyznaczane głównie 6-cio godzinnymi wachtami.
Niestety, kolejna noc nie nastraja zbyt optymistycznie. Wiatr
nieustannie wzmaga się. W porywach nawet do 50 węzłów na godzinę, choć w
dzień nieco słabnie. Ocean Atlantycki jest już mocno wzburzony. Wysokie,
6 – 7 metrowe fale, na szczytach których panoszą się białe grzywacze,
uderzają silnie w lewą burtę. Dookoła jachtu potężne ruchome góry wody
z dolinami kilka metrów niżej, do których regularnie „wpadamy”. Tracimy
wtedy z oczu horyzont aby powtórnie go ujrzeć po wyniesieniu jachtu na
ich wierzchołki. Pochylenie jachtu miejscami jest tak duże, iż wydaje
mi się, że prawy reling znajdzie się pod wodą. Kapitan ocenia stan
oceanu na 7 do 9 stopni w skali Beauforta, co znaczy że „ocieramy” się
już o silny sztorm.
Dla mnie jest to pierwszy tak silny sztorm na oceanie. Z niepokojem
obserwuję rozszalały Ocean Atlantycki, który w dzień nieco mniej „napina
swoje muskuły”, kiedy wiatr trochę słabnie. Siedząc przypięty do
taśmy asekuracyjnej, z lekkim niepokojem ale jednocześnie z jakąś
fascynacją obserwuję potężne wodne góry oceanu z białym pióropuszem na
szczycie i jak zahipnotyzowany obserwuję falę za falą aż nadchodząca noc
po zachodzie słońca zasunie kurtynę ciemności do rana.
Dopiero teraz dociera do mnie jaką małą kruszyną jesteśmy na oceanie.
Dociera do mnie i to, choć staram się o tym nie myśleć, iż w razie
konieczności opuszczenia jachtu, szanse dotarcia do nas z pomocą są
minimalne na tym rozszalałym bezmiarze wód. Do najbliższego lądu, jest
kilkaset mil choć w pionie... znacznie bliżej! W środę wieczorem 9
listopada, z niepokojem oczekujemy przez telefon komunikatu pogody na
najbliższą dobę. Niestety nie jest pomyślna. Od Florydy przesuwa się
huragan zmierzający z prędkością 70 – 80 węzłów w kierując się na
Bermudy, a który za kilka godzin, przetnie trasę naszego rejsu. Dlatego
o 8-ej wieczorem kapitan podejmuje jedyną w tej sytuacji decyzję -
wracamy z powrotem na płn.-zachód zmieniając kurs ze 180 stopni na 310.
Na dopłynięcie do Bermudy nie mamy czasu bo centrum huraganu dopadnie
nas przed zawinięciem do portu i może zdryfować jacht na brzeg. Płyniemy
więc na pełnych żaglach aby jak najdalej uciec od huraganu. Na całkowitą
ucieczkę od jego zasięgu, nie mamy żadnych szans.
Jacht pod naporem wiatru pochyla się tak mocno iż mam wrażenie, że w
każdej chwili żagle „położą” się na falach oceanu. W rozmowie z Lucynką
sugeruję jej, że może powinniśmy w tej sytuacji płynąć z powrotem do
Nowego Jorku? A było to wtedy moje najgorętsze marzenie!
Coś ty - odpowiada stanowczo i jak zawsze uśmiechnięta Lucynka– nie
mamy innego wyjścia, musimy dopłynąć do St Thomas! Co za wspaniała
żeglarka! Jej słowa, wyraźnie podniosły mnie na duchu. O 6-tej
wieczorem, wachtę obejmuje Lucyna i Jurek, który przejmuje ster od Mirka.
Ja, ze względu na brak żeglarskiego doświadczenia, pozostaję zgodnie z
poleceniem kapitana w mesie. Mirek zmęczony ciężką wachtą, kładzie się
spać w swojej koi. Już wiemy, że całkowicie nie uciekniemy od
huraganu. Wiemy, że trzeba się przygotować na najgorsze. Oby tylko uciec
jak najdalej od niego!
Przelewająca się przez pokład woda, kiedy dziób wdziera się w ścianę
fali, kapie mocno przez rozszczelniające się hatches (okienka na
pokładzie jachtu) do środka. Nikt na to nie zwraca uwagi i tak już
będzie do końca rejsu - także podczas silnych tropikalnych deszczy,
kiedy to kapiąca na głowę woda wyrywa mnie niejednokrotnie ze snu.
Najbliższych parę minut, nigdy nie będę w stanie wymazać z pamięci.
Zbliża się 9 wieczorem i na pokładzie panuje kompletna ciemność, z wyjątkiem
lekko podświetlonej przez pokładowy ekran GPS-u, Jurka twarzy. Nagle
czuję gwałtowne i bardzo silne uderzenie wiatru oraz potężne walenie
fali o burtę jachtu. Jednocześnie słyszę potworny gwizd i wycie wiatru a
na pokład spływają gęste strumienie tropikalnej burzy, przez które nie
sposób dostrzeć Jurka za sterem. Mam wrażenie, że za chwilę wściekły
wiatr zdmuchnie z jachtu dodżer (brezentowy ochraniacz od słońca i
deszczu) łamiąc go na kawałki, a następnie rozprawi się z nami.
W kieszeni mam włożone wcześniej lekarstwa, butelkę wody i... paszport.
To tak na wypadek, gdyby trzeba było parę godzin, dni (?) „bujać” się na
oceanie w kamizelce ratunkowej, a paszport... pomógłby w mojej
identyfikacji! Bo zdaję sobie sprawę, że w przypadku jakiejkolwiek
katastrofy, na spuszczenie tratwy ratunkowej na dziobie jachtu, podczas
tego szaleństwa huraganu, nie byłoby najmniejszych szans! Jesteśmy poza
górną granicą 12 stopniowej skali Beuforta !! A znalezienie kogokolwiek
w nocy na rozszalałym oceanie równa się praktycznie zeru!
Jurek natychmiast włącza silnik i wydaje polecenie całkowitego
zrefowania żagli. Siedzę na schodkach przy wyjściu na pokład. Pozostaje
mi tylko modlitwa.
Mirek, Mirek! Dramatyczny głos Lucynki dociera do mnie przez wycie
wiatru. Krzyczę i ja, powtarzając słowa Lucyny, aby obudzić Mirka. Na
szczęście, natychmiast usłyszał nasze wołanie i za kilkanaście sekund
jest już przy kabestanie, pomagając jej w refowaniu genui i grota. Sama
nie miała siły, aby pokonać potężny napór wiatru na żagle. Dopiero kiedy
Mirek, cały przemoknięty wraca do mesy dostrzegam, iż nie miał
absolutnie czasu na ubranie się czy założenie kamizelki ratunkowej! Jest
tylko w podkoszulku i spodenkach.
Po kilkunastu długich, najdłuższych minutach w moim życiu, napór
wiatru nieco zelżał. Powoli „Biały Szkwał” pozostaje za rufą, a prędkość
wiatru w granicach 35 – 40 węzłów, wydaje się teraz „drobnostką”, choć
nocą w porywach wzrasta do 50 węzłów. Kapitan ponownie wyłacza silniki a
załoga stawia żagle. W czasie szkwału prędkość wiatru w porywach
wynosiła 70 węzłów – mieliśmy dużo szczęścia!
W czwartek rano 10 listopada, przy prędkości wiatru 30 – 35 węzłów,
jeszcze żeglujemy na płn-zachód aby uciec od mijającego nas sztormu.
Dopiero o 12 w południe kolejna decyzja kapitana, kurs 210 stopni,
płd.-zachodni a kilka godzin później wreszcie na kurs 170 stopni -
prosto na kierunek na St. Thomas (Morze Karaibskie) – najgorsze za nami.
Po ponad dobie Lucynka mogła dopiero przyrządzić gorący posiłek i
kawę. Smakuje wybornie! Kilka następnych dni po szkwale Ocean
Atlantycki nie daje zbyt szybko zapomnieć o sobie, zwłaszcza kiedy
powtórnie „mijamy” z odległości ponad 100 Mm - Bermudy. To wtedy udaje
mi się wreszcie zwędkować dwie ryby – obydwie dolphin (zwane potocznie
Mah-mahi) oraz... zerwać dwa marliny.
Przez kolejnych kilkaset mil mijamy tylko jeden duży tankowiec i dwa
małe jachty, a mimo to nie dokucza nam samotność. Z każdą mijaną milą
czujemy coraz bardziej „oddech” południa wiec suszymy nasze rzeczy,
które przesiąknięte morską wodą, sztywnieją jak cienka blacha.
W piątek temperatura wody w granicach 30-tu stopni Celsjusza zapowiada
rozkoszne morskie kąpiele po dotarciu do celu, do którego pozostało
jeszcze tylko 790 Mm. Paliwa więc powinno wystarczyć do końca rejsu,
gdyż ciagle wieje silny wiatr. Przy dobowych przelotach 130 -150 węzłów,
dopływamy w czwartek w nocy 17 listopada, do maleńkiej (1.5 km długości)
bezludnej wysepki Culebrita. (w archipelagu Portoryko). Wreszcie możemy
odpocząć, wyprać oraz wysuszyć nasze ubrania, posprzątać jacht oraz
pozwolić sobie na odrobinę przyjemności podczas morskich kąpieli,
snorkowania i zwiedzania tej uroczej wysepki.
Dwa dni później przybijamy na kilka godzin do portu Charlotte Amalies
na St. Thomas, gdzie po prowizorycznym (z braku zapasowych części)
naprawieniu auto-pilota i zatankowaniu słodkiej wody płyniemy na wyspę
Jost Van Dyke. Dzień później żeglujemy do St. Thomas, skąd 21 listopada
wracamy samolotem do Nowego Jorku. A jacht, zacumowany w porcie poczeka
na kolejną grupę żeglarzy, którzy przeżyją na nim kolejną niezapomnianą
podróż.
W swoim życiu odbyłem wiele podróży, ale dla mnie ten rejs będzie tą
najważniejszą podróżą z wielu względów. Ta podróż nauczyła mnie jak żyć
na morzu, na tak małej przestrzeni wśród kilku jeszcze osób. A to czasem
nie jest łatwe.
Dostarczyła mi wiele mocnych wrażeń, wiedzy o codziennym dniu na jachcie
i obdarzyła mnie także odrobiną wiedzy żeglarskiej, tej twardej,
codziennej ale jednocześnie przesiąkniętej urokiem morza ubarwionego
niesamowicie pięknymi zachodami i wschodami słońca. Ta podróż nauczyła
mnie pokory wobec sił natury, wobec których tam, na rozszalałym oceanie
– człowiek jest zdany tylko na jej łaskę i łaskę Stwórcy. Podczas tych
kilku sztormowych dni, oddałbym wszystko aby być na lądzie i gdyby mnie
ktokolwiek wtedy zapytał czy popłynąłbym jeszcze kiedykolwiek na taki
rejs – odpowiedziałbym, że nie! Dziś z perspektywy upływającego czasu
powiedziałbym - tak i to jak najszybciej! Dlatego ta, a nie inna podróż
zostanie we mnie, w mojej pamięci, jako najważniejsza i najdłuższa, bo
można było już z niej... nigdy nie wrócić.
Epilog:
Podczas całego rejsu nie udało się nam nawiązać łączności z Bartkiem.
Na jego jachcie podczas tego sztormu, został uszkodzony ster i na rumplu
(ręczna metalowa dźwignia) dotarł do Newport (stan Wirginia) skąd 2
członków załogi wróciło samolotem do Nowego Jorku.
Staszek dotarł na Bermudy, gdzie 1 załogant po przebytych wrażeniach z
pierwszej części rejsu, wrócił samolotem do Nowego Jorku.
A ja chciałbym podziękować kapitanowi Jurkowi Malarskiemu, Lucynce
Kopczyńskiej i Mirkowi Popławskiemu, że mogłem być członkiem tak
wspaniałej załogi podczas tego pamiętnego rejsu przez nieobliczalny
Trójkąt Bermudzki.
Praca ta zdobyła 3-cią nagrodę w III Konkursie
Literackim "Najpiekniejsza Podróż Mojego Życia",
zorganizowanym przez
"Polonijny Klub Podróżnika" i "Nowy Dziennik"
(Nowy York)
w 2012 roku.
Przedruk za zgodą redakcji "Nowy Dziennik"
Tekst
i Foto: Józef
Kołodziej
Czerwiec 8, 2012
Karaibskie Niespodziankiz
Marzenia na 3 Lata
Skarb w Polskim Wraku
Zygzakiem Trókąt
Bermudzki
Kpt. Ziemowit
Barański
Polinezja Francuska 1...
Polinezja Francuska 2...
Polinezja Francuska 3...
Polinezja Francuska 4...
Polinezja Francuska 5...
Polinezja
Francuska 6....
Kapitan - Andrzej
Plewik
Żeglarski Świat z New Jersey