Urodził się na
„Powiślu”
Właściwie chyba los, a może to w gwiazdach było mi pisane, czy raczej
kolejny zwykly przypadek jakich tysiące pojawia się koło mnie w tym już
bardzo pędzącym na oślep ku zagładzie świata, sprawił, że poznałem
człowieka, który zatrzymał swój czas w tym pędzie do nikąd. Zaczął
dostrzegać coś co jest wokół każdego nas w zasięgu wyciągniętej ręki. I
on skorzystał z tej szansy. Dostrzegł, że jest wokół nas coś, co nas nie
tylko karmi, coś co swą straszliwie niszczycielską siłą zmiata na drodze
wszystko będące w jej zasięgu, ale także coś, co nas skutecznie leczy.
NATURA- najlepszy lekarz świata mający całą naturalną aptekę i metody
leczenia do swojej dyspozycji przez siebie wytworzone. Ma w sobie
antidotum na wszystkie choroby gnębiące nas bezustannie pod wszystkimi
szerokościami na kuli ziemskiej. Ale chcąc korzystać z „kliniki natury”,
trzeba ją dobrze, bardzo dobrze poznać. I on to swoją cierpliwością,
zapałem i mrówczą pracą dokonuje. Natura odwdzięczyła się, odsłaniając
przed nim wiele swoich tajemnic, pozwalając mu na leczenie ludzi
metodami, które dla normalnego człowieka są trudne do wyjaśnienia.
MIECZYSŁAW SOBCZAK-poznaje „Naturę” w stopniu
pozwalającym mu na w miarę skutecznie korzystania z jej właściwości
leczniczych. I ciągle ją jeszcze poznaje. Urodził się zaraz po wojnie
„Na Powiślu” - jak sam mi powiedział- w małym miasteczku nad Wisłą
pomiędzy Warszawą i Płockiem i chyba już wtedy zaszczepiony mu został
gen „natura”, o czym wtedy nie mógł jeszcze wiedzieć. Drugim genem który
towarzyszy mu całe życie to „upartość”, za którym kryje się
niezachamowana niczym ciekawość poznawania ciągle coś nowego. „Nie lubię
jechać na wstecznym biegu, muszę jechać ciągle do przodu” – powiedział
mi podczas którejś z wielu, bardzo wielu wieczornych i nocnych rozmówów
telefonicznych. Przez pięć pierwszych lat mieszka nad Wisłą wśród
jeszcze niezniszczonej przyrody. „Wychowałem się na łachach wiślanych” –
tak określił swoje bardzo wczesne dzieciństwo. Piecioletniego Mietka,
rodzice zabrali z sobą do Rzepina, na zachód Polski (tzw. ziemie
odzyskane), gdzie częściej nieraz można było spotkać dzikie zwierzęta
aniżeli człowieka, gdyż mieszkają na skraju Puszczy Rzepińskiej.
Od młodości zauroczony dzikimi zwierzętami i naturą, dlatego pasąc jako
6-cio letni chłopiec świnie, „zaprzyjaźnia” się z dziką świnią która
pozwala mu jeździć na jej grzbiecie. Za lejce służyły mu sznurki
przywiązane do szabel dzika. Przyjaźń ta zakończyła się aferą, kiedy
sprzedane małe plamiaste świnki przez jego rodziców, okolicznym chłopom,
były niepodobne całkiem ani do świni ani do dzika. Rosły tylko w ryje
jadły za dziesięciu i strasznie
kwiczały.
Zwierzeta mnie lubią, podkreśla to wielokrotnie. Do dnia dzisiejszego,
kruki i wrony podchodzą mi prawie do ręki.
Mieszkaliśmy na Nowym Młynie w starej fabryce, gdzie obok był szpital
i kostnica. Walały się tam ludzkie kości i czaszki często się z „nimi”
bawiłem na niby rozmawiając. Niewiele z tego pamiętam ale rodzice jak
byłem starszy to mi to opowiadali.Czesto też mnie znajdowali w pobliskim
lesie koło rozbitego samolotu czy popalonych czołgów i samochodów.
W Rzepinie los zetnął go z syberyjskim „szamanem”, (mówiący trochę
dziwnym językiem aniżeli normalni ludzie), który wiele lat spędził na
Syberii, i mieszkał tam także parę lat wśród zwierząt. Dzikie zwierzęta
nie bały się go i bardzo wykonywały jego polecenia. Dlatego zaangażowano
go do cyrku, jako tresera. Nie miał żadnych problemów z nimi. Kiedy
pewnego razu pociąg z taborem cyrkowym przejeżdżł przez tereny lasów
syberyjskich, uciekł w tajgę razem ze swoimi niedźwiedziami. Odnaleziony,
został zamknięty na Łubiance (ciężkie więzienie w Moskwie w czasach
stalinowskich), skąd po pewnym czasie uciekł razem z 20-toma
współwięźniami. „Władza radziecka” w końcu odesłała go pierwszym
transportem repatriacyjnym do Polski.
Pan ten przez 11 lat wywierał wielki wpływ na dorastającego Mietka,
ucznia Technikum Leśnego w Rzepinie. Wybór zawodu był niejako
kontynuacją tradycji rodzinnej, gdyż jego dziadek i ojciec byli także
gajowymi. Babcia była wiejską zielarką i znachorką. Po technikum
zdecydował się na kontynuacji nauki na Pomaturalnym Studium Technicznym
– specjalność: elektrotechnika, które ukończył po dwóch
latach. Po trzecim semestrze studiów na kierunku elektrotechnicznym,
usunięty zostaje z uczelni (WSI) gdyż uparł się, że dalej nie będzie się
uczył. Podejmuje pracę w różnych firmach o profilu energetycznym. Zdobył
najwyższe wymagane prawem uprawnienia energetyczne.
W 1975 roku kolejne losowe wyzwanie wyznacza mu Chiny jako następną
życiową przygodę. Upiera się, że można dojechać tam pociagiem. I po paru
tygodniach wraz z kolegą, Józkiem Sokołowskim, mając $100 w kieszeni
docierają do wyznaczonego celu.
Pracował na budowach zagranicznych w Libii, Iraku i Iranie. Wszędzie
tam, gdzie zakładano w ramach kontraktów zagranicznych, linie
energetyczne. W tym czasie wiele podróżuje po Europie. Pewnego dnia
stwierdza, że Polska jest za mała a Europa zbyt „uczesana”. Osiągnął w
karierze zawodowej założony pułap a ponadto znudziły go układy,
układziki ówczesnego systemu. Chce zrealizować marzenia lat dziecięcych-
wielkie nieznane kraje i podróże.Wie, że musi zrobić następny krok –
oczywiście do przodu. W 1981 roku wyjeżdża sam do Austrii, gdzie
przebywał cztery miesiące. Następnie wyjeżdża do USA na kontrakt (po
którym ma szanse na otrzymanie stałego pobytu), osiedlając się i
podejmując pracę na farmie, początkowo w San Louis w stanie Missouri.a
następnie w małym miasteczku - Henley koło Jeferson City w w tym samym
stanie. Pracuje tam na 2000 akrowej farmie wykonując wszystkie prace
polowe i hodowlane. Nauczył się też obsługiwania wszelkich maszyn i
ciągników używanych na farmie.Po powrocie do San Louis wybiera się w
pełną przygód podróż na Dziki Zachód. Tam, po pomyleniu kierunków ląduje
w Meksyku i droga powrotna kończy się pobytem w obozie razem z
Meksykanami. Ale nie ma tego złego ..... bo to owocuje tymczasową „zieloną
kartą”.
W drodze powrotnej do Missouri z Meksyku, psuje mu się samochód na
terenie rezerwatu
w okolicy Rough Rock, na południe od Kayenta - Arizona i ......spędza
parę tygodni wśród Indian z plemienia Navajo. Zaowocowało to potem
chęcią powrotu w te strony. W 1982 roku zwiedza Alaskę, która robi na
nim duże wrażenie z powodu swej dzikiej jeszcze przyrody nie skażonej
działalnością człowieka. Wkrótce objeżdża całą Amerykę Północną i część
Kanady.
W drodze powrotnej „zahacza” o czarne wzgórza (Black Hills w South
Dakota), aby odwiedzić następnego „zwariowanego” Polaka, czyli Korczaka
Ziółkowskiego (zmarł w październiku 1982), asystenta Gutzona Borgluma
twórcy rzeźby głów czterech prezydentów (G. Washingtona, T. Jeffersona,
T. Roosevelta i A. Lincolna), wykutych w skale. W Black Hill Mountain
Korczak realizuje już samodzielnie pomnik legendarnego Indianina na
koniu. („Crazy Horse”-Szalony Koń). Po całonocnej pogawędce z nim pod
gwiazdami, przepowiada mu, że skoro był u Indian dłużej jak tydzień to
napewno tam powróci.
Żona wraz z dziećmi dojeżdża do Chicago z Polski na początku 1985 r.
Latem tego samego roku jadą na wycieczkę do zachodniej Ameryki, która
tak im się spodobała iż są zdecydowani osiedlić się w przyszłości w
Arizonie. Po roku przenoszą się do południowej Arizony, gdzie kupuje
ziemię aby na niej gospodarzyć. Potem wynajmują „Lonley Wolf Trading
Post”, niedaleko skrzyżowania H-wy 64 i 180. Wkrótce jednak rezygnuje i
przenosi się do „Canyon Trading
Post”, małego zrujnowanego sklepu koło Williams w Arizonie przy tej
samej drodze 64. Remontuje i rozbudowuje go przy wydatnej pomocy rodziny
- mieszka w nim do dzisiaj. Jak sam określa, sklep jest otwarty non-
stop, (dark to dark). Jest ojcem dwóch synów-Simon i Paul. Jego pasją
jest obróbka kamieni, które pod jego ręką przeistaczają się w przepiękne
wyroby pamiątkarskie. Dużo czasu spędza z Indianami z plemienia Navaho,
poznając dobrze ich kulturę, wierzenia i obyczaje.
Ale wtedy „Dziki Mietek” nie wiedział jeszcze, że czeka go kolejna
pasja i życiowa przygoda z naturą. Pełną niespodzianek, tajemnic,
cudownych wschodów i zachodów słońca, niedostępnych puszcz, i wysokich
gór, mórz i oceanów, ale i najeżoną pułapkami dla tych którzy nie
poznali jej dobrze.
W 1991 roku następuje kolejny przełomowy moment w jego życiu. Po raz
pierwszy wyjeżdża do Południowej Ameryki z Piotrem, bratem żony. Podróż
„Vanem” przez Meksyk i Amerykę Środkową zajmuje im prawie 4 miesiące.
Zafascynowała go południowo-amerykańska przyroda, a szczególnie peruwiańska,
gdzie skromny salezjanin, Ojciec Edmund Szeliga przywrócił dla dobra
ludzkości wiarę i wiedzę skutecznego leczenia „lekarstwami natury”.
Albowiem od czasów podboju tego kontynentu przez Hiszpanów –zapomniano
prawie leczenie ziołami i preparatami z peruwiańskich dżungli, a
szczególnie leczącą raka „Vilcacorę” (Una De Gato-Koci - Pazur), budzacą
do dziś ogromne emocje na całym świecie. Tylko dzieki plemionom
indiańskim żyjącym w niedostępnych terenach amazońskiej dżungli, wiedza
ta przetrwała do dzisiaj. To właśnie wtedy w Peru, poznaje Jurka
Zakrzewskiego – który przedstawił go Ojcu Edmundowi Szelidze, a który
podświadomie wywarł wielki wpływ na jego zainteresowanie się ziołami
peruwiańskimi i ich zastosowaniem.
Wiele zawdzięcza też takim osobom jak: nieżyjącemu już Jurkowi
Zakrzewskiemu, czy Markowi Lubińskiemu, Ojcu Piotrowi i innym Polakom. A
z miejscowych: Oscarovi Manayama, Kice, Thomasowi, Ormeno, dr. Cabreri z
Ica , prof. dr. Guillermo Osorio i dr. Romel Moreno Trejo–majorowi
powiatu i miasta Satipo. To oni pokazali mu Peru i Boliwię nie zawsze od
turystycznej
czy też tej nalepszej strony - „bo każdy region ma swoje blaski którymi
się szczyci a cienie skrywa” -dodaje Mietek.
Wraca do krajów latynowskich wielokrotnie, pogłębiając swą wiedzę w
tym kierunku. Uczył się u szamanów i „Curanderos” przemierzając uparcie
bezkresy „Selvy” i Wysokich Andów kontynentu południowo-amerykańskiego.
Przemierza okolice Iquitos, Pucalpa, Atalaya, Satipo, Monobamba,
Izcozacin, Pazuzo, Pasco, Cuscoi Huancayo a w Boliwi - Santa Cruz i
Cocha Cabana. I wiele, wiele innych. Powoli ziołolecznictwo staje się
jego pasją, która pochłania go prawie całkowicie, (bo jest jeszcze w
sferze jego zinteresowania także, fotografia, filmowanie miejsce gdzie
był, komputery, samochody i podróże) szczególnie kiedy z ciężkiego
przypadku malarii - medycyna akademicka nie posiada na nią lekarstwa,
wyleczył go szaman z okolic Iquito.
Od 1993 roku, uczęszcza na kursy poznawania ziół i leczenia nimi, w
Peru, Boliwi i Columbi. Coraz bardziej poznaje metody naturalnego
leczenia ludzi.
Ogromna wiedza do opanowania, bo leczenie naturalne to nie tylko
leczenie najbardziej znanym sposobem – ziołami (fitoterapia), ale także
leczenia światłem, wodą, słońcem i nieskażonym środowiskiem naturalnym.
Zdaje końcowy egzamin z ziołolecznictwa w Kolumbii w języku angielskim.
Posługuje się także hiszpańskim, ale nie na tyle dobrze („raczej słabo”-tak
siebie ocenia) aby zdać egzamin w tym jezyku. A warunkiem jego zdania to
znajomość minimum pięćset ziół z ogólnej liczby około trzech tysięcy. Od
pierwszego pobytu na kontynencie południowo-amerykańskim, był tam już
ponad 20 razy – przeważnie w Peru (kolejny wyjazd w marcu 2005 razem z
Synem Szymonem -przyp. autora), gdzie ma parę działek w Atalay, Satipo,
La Marced. Jest członkiem plemienia Ashainka – Cento Marancari oraz Baha
Chiranji. Od „Curanderos” tych plemion, nauczył się bardzo wiele. To oni
nauczyli go jak żyć, jak zrozumieć i jak się w peruwiańskiej
„Selvie” czy też amazońskiej dżungli zachować aby móc żyć. To oni
nauczyli go jak chwytać w rękę jadowite węże i rozpoznawać śmiercionośne
owady. Nauczyli go dobrze „zasad przetrwania w dżungli” a przede
wszystkim praktycznego leczenia ziołami i innymi naturalnymi żródłami.
„A czy nie boisz sie przebywać w dżungli gdzie niejednokrotnie można
nie wyjść z niej żywym?-zadałem mojemu rozmówcy kolejne pytanie.
„Nie, bo wiesz, ja czyję się cząstka natury i dlatego łatwiej jest mi
się znaleźć w różnych sytuacjach niekiedy wygladajacych groźnie,” – mówi
mi „Dziki Mietek” podczas jednej z kolejnych rozmów-„Nie czuję odrobiny
lęku kiedy kąpię się w wodzie gdzie pływają piranie”, w przeciwnym razie
by mnie zjadły w przeciągu kilkudziesięciu sekund”. (Umówiliśmy się, że
ja raczej „nie skorzystam” z zaproszenia do kąpieli z tymi rybkami).
Nie mogę sobie odmówić zadania mojemu gościowi jeszcze jednego
pytania.
Dlaczego nazywany jesteś „Dzikim Mietkiem”?
„Powiem Ci krótko. Nazwał mnie tak pewien szeryf parę lat temu, kiedy „postrzelaliśmy”
do siebie nawzajem. Po tym wydarzeniu pozostało parę dziur po kulach w
oknie i drzwiach”.
„No, ale przecież mógł Cię zastrzelić”?
„Albo ja jego” - replikuje mój rozmóca. „Ale jak widzisz dziś rozmawiam z
Tobą „!!
W przyszłości chce się osiedlić w dystrykcie - Selva Central, gdzie na
terenie zamieszkania Indian Cento Marancari oraz Baha Chiranji ze
szczepu Ashaninka, ma dwa domy będące w budowie. A na razie stara się
poznać „od podszewki” tradycje, obyczaje i opinie ludzi tam
mieszkających. Zdaje sobie sprawę, że nie będzie to takie proste i łatwe
choć to tyko kwestia czasu i ......jego upartego charakteru.
Opracował: Józef Kołodziej
Foto: Mieczysław Sobczak
Marzec 2005 2015
Przedruk z magazynu
"Zew Natury" - za zgodą redakcji.