Józef Kołodziej
TYLKO TO JEDNO SŁOWO....MATKA
Swojej kochanej mamie, Barbarze Kołodziej – wspomnienia te
dedykuję.
Jedno tylko słowo, które jakże łatwo napisać. Bardzo łatwo. Bardzo łatwo
jest je także wymówić i to we wszystkich chyba językach świata, bo brzmi
podobnie. To chyba także pierwsze słowo, które wymawia maluch mozolnie
gramoląc się z podłogi wspierany z troską przez matczyną dłoń. Słowo to
tkwi przez całe nasze życie w naszych sercach, myślach, słowach,
pamiętnikach nie zagrożone przez żadne inne.
Długo moje myśli błąkały się gdzieś w moim świecie dzieciństwa,
studenckich czasów, wieku kiedy był czas przeznaczony na założenie
rodziny i tej pogodnej jesieni przyprószonej siwizną włosów na głowie.
Długo, bardzo długo siedziałem nad pustą kartką papieru wpatrzony w
to magiczne słowo nie mogąc znaleźć słów które oddałyby to, co było w
moim sercu. Za oknem zapadał wczesno-wiosenny zmrok.
Wzrok mój prześlizgnął się przez słowa pisane matczyną ręką. Spojrzałem
na właśnie otrzymaną kartkę z życzeniami imieninowymi od mojej mamy. Jak
zawsze pisane wierszem. Jak zawsze wywołujące we mnie falę wzruszenia.
Tak już od kilkudziesięciu lat. Od kiedy opuściłem rodzinny dom.
Okazyjne, świąteczne, urodzinowe – wszystkie one pisane wspaniałą
kaligrafią wplecioną w słowa wierszy.
Nie tylko życzenia, bo także już od wielu lat pamiętnik mojej mamy
pisany jest wierszem. I tak jest do dziś. Nigdy nie dane było mi go
przeczytać choć wiem, że istnieje. Boję się, że przeczytam go wtedy,
kiedy nie będzie jej wśród nas bo kiedyś powołana będzie przez Tego,
który przyjął do siebie mojego ojca. Oby jak najpóźniej, bo dzisiaj nie
dopuszczam tej chwili nawet w moich słowach czy też myślach.
Babcia mojej mamy miała pięcioro dzieci – jednego syna i cztery córki,
w tym bliźniaczki (moją mamę Barbarę i jej siostrę – Zofię). Prowadziła
z dziadkiem, który zmarł zaraz po wojnie, gospodarstwo we wsi Gołębice
koło Sandomierza. Pamiętam ich dom, w którym się urodziłem (stoi do
dzisiaj) i gospodarst
wo
babci. Było bardzo biednie i chyba dlatego moja mama wyszła za mąż tuż
po wybuchu wojny w wieku zaledwie 17-tu lat.
Klekotanie kół furmanki na koleinach gliniastej suchej polnej drogi,
zmuszało od czasu do czasu na otwieranie moich zaspanych sześcioletnich
oczu. Nade mną rozgwieżdżone sierpniowe niebo. Mama z wielką czułością
okrywała wówczas moją starszą siostrę Hanię, mnie i mojego brata
bliźniaka - Jacka, obiecując, że już wkrótce będziemy w mieście (w
Sandomierzu), w domu do którego przeprowadzaliśmy się. Usypiałem
powtórnie do następnego odgłosu kolebania się wielce wysłużonych kół i
parskającej szkapy.
Te pierwsze lata w nowym miejscu, to nieustanna troska mamy, abyśmy się
w nim dobrze czuli, ale jeszcze większą jej troską było codzienne
troszczenie się o nasz byt. Zwłaszcza w tych pierwszych powojennych
latach, kiedy życie w naszym sandomierskim domu (istnieje on do dziś -*)
było bardzo skromne. Mimo to, zabłąkany wędrowiec zawsze mógł liczyć na
herbatę czy też kromkę chleba. Mama zawsze potrafiła coś wyczarować w
kuchni dla gościa. Taka pozostała do dzisiejszego dnia.
Kiedy dziś spoglądam na zdjęcia z przedszkola, do którego uczęszczałem
wraz z bratem nie mogę zapomnieć mamy pocieszającej nas przed lękiem
pozostania w nim bez jej opieki na kilka godzin dziennie. Później już
chodziliśmy chętnie ale to dzięki mamie, która nas do tego tak
umiejętnie przygotowała.
Równomierne, pełne szaleńczej furii stukanie, pędzącej niczym
lokomotywa maszyny do szycia, na której mama godzinami obszywała nas i
sąsiadki,
towarzyszyło mi przez całe dzieciństwo, aż do opuszczenia domu
rodzinnego. Tak naprawdę to do dzisiaj, choć tylko wtedy, kiedy jestem
na urlopie w Polsce. Ale już nie ta maszyna i nie ten cudowny urok
pracującej maszyny w maleńkim mieszkanku w poprzednim domu rodziców.
Mama przerabiała nieraz wielokrotnie ubrania lub szyła nowe (było taniej),
abyśmy nie czuli się źle wśród rówieśników.
Lubiłem patrzeć na wysnuwający się ścieg spod igły mamy maszyny nad
którą pochylona, pracowała nieraz do późna w nocy. Szycie będzie
towarzyszył jej przez całe życie. Dziś jakże inaczej patrzę na to jej
szycie. Wtedy widziałem tylko pasjonujące mnie jako dziecko, pędzącą
igłę z nitką, a dziś widzę olbrzymie nieraz zmęczenie na tej matczynej
twarzy. Widocznie pewne obrazy wymagają czasu w celu ich utrwalenia na
stałe w pamięci i lepszego ich zrozumienia. Czasu, na dostrzeżenia
czegoś co uleciało wcześniej porwane wirem czasu, zostawiając je tylko w
niezawodnej (nie zawsze) pamięci.
Okres Świąt Bożego Narodzenia (które to święta lubiłem najbardziej) to
czas wielkiego wysiłku naszej mamy, bo tato jako jedyny żywiciel rodziny,
nie mógł jej za dużo pomóc. Okres ten zaczynał się w tą cudowną noc,
kiedy to św. Mikołaj zostawiał pod poduszką prezenty akurat takie, które
były nam najbardziej potrzebne. Skąd on o tym wiedział? Mimo usilnych
obietnic, zawsze usypialiśmy smacznie “przed czasem” nie mogąc zobaczyć
żywego św. Mikołaja. A kiedy dowiedziałem się, że to mama-mikołaj
wkładała nam te prezenty, nie miałem do niej o to najmniejszego żalu, bo
marzenia o spotkaniu ze św. Mikołajem długo jeszcze błąkały się w moich
dziecięcych snach.
Dziś, kiedy patrzę na ten przedświąteczny ruch, niczym na zatrzymany
kadr w filmie, ogarnia mnie lekka nutka melancholii i smutku, że ten
cudowny czas, kiedy pod kierunkiem mamy ubieraliśmy w wigilię choinkę i
zapalając tuż przed wigilijną wieczerzą świeczki w lichtarzykach na
świątecznym drzewku, odszedł bezpowrotnie wraz z okresem mojego
szczęśliwego dzieciństwa. Ten czas kiedy mama wyczarowywała w kuchni
wspaniałe przedświąteczne smakołyki, nie jest w stanie się powtórzyć z
bardzo wielu powodów. Pozostały wspomnienia, jako skromna pamiątka
tamtych cudownych chwil z naszą mamą.
Był taki okres we wczesnych latach mojego dzieciństwa, kiedy z powodu
choroby taty, mama musiała włożyć wiele wysiłku abyśmy nie zaznali głodu
i nie odczuli chwilowego braku taty. Dopiero wiele, wiele lat później,
kiedy ja musiałem z żoną zapewnić byt naszym dzieciom, zrozumiałem ile w
tamtych czasach musiało mamę to kosztować trudu i ciężkiej pracy, abyśmy
nie odczuli tego trudnego okresu. Wtedy i później mama nigdy nie
skarżyła się na tą trudną sytuację. Zawsze była w takich momentach
optymistką pogodnie tłomacząc nam, iż wszystko przy pomocy Boga się
ułoży i będzie znowu nam lepiej.
Cudowne trele skowronków na letnim rozżarzonym niebie, cichy szelest
nabrzmiałych od dojrzałych ziaren łanów zbóż uginających się pod lekkimi
powiewami wiatru, uciekające z pod nóg stada kuropatw i zajęcy, a także
snop iskier z palonych badyli ziemniaczanych, które dziś tak bardzo
zostały wyraziście zapamiętane w mojej dorosłej już pamięci, to także w
wielkim stopniu zasługa mojej mamy. To przecież ona wielokrotnie w
dzieciństwie zabierała nas ze sobą w pole do Krukowa i Gołębic (dziś
dzielnice Sandomierza), gdzie pomagaliśmy jej w pracach polowych. Tato,
który pracował jako mistrz malarski, mógł pomagać w polu tylko
sporadycznie. Pamiętam jak wielokrotnie, szczególnie w okresie
wakacji nie mieliśmy ochoty pracować w polu, zwłaszcza, kiedy w tym
czasie koledzy spędz
ali
czas nad Wisłą. Wtedy mama swoją cierpliwością i rozumnym tłomaczeniem,
przekonywała nas o potrzebie i ważności naszej pomocy.
Także po urodzeniu naszego najmłodszego brata Tadeusza, zawsze razem z
siostrą chętnie pomagaliśmy mamie przy jego wychowaniu. A to dla niej
była duża pomoc z naszej strony, za którą nam zawsze dziękowała. Na
obozach harcerskich, na które bardzo lubiłem jeździć z bratem Jackiem, z
niecierpliwością wyczekiwałem tej niedzieli, kiedy odwiedzali nas nasi
rodzice. Bo mimo dobrej harcerskiej kuchni, a raczej kotła, tęskniłem za
mamy jedzeniem. Mama o tym zapewne dobrze wiedziała, bo zawsze podczas
tych wizyt przywoziła nam to, co najbardziej lubiliśmy.
Bardzo często to co przytrafiło mi się złego, wynikało z mojej winy.
Pechowym dla mnie był dom mojej babci Heleny (ze strony mamy), w którym
spotkały mnie przykre wypadki. Bochen chleba upieczony przez babcię
oparty na mojej piersi i ostry nóż, którym chciałem ukroić pajdę chleba;
zakończyło się tak jak tego się zupełnie nie spodziewałem. Przekrojony
mój siedmioletni nos, krew i ból. Nie wiem dlaczego, ale spodziewałem
się porządnego lania. Jednak źle oceniłem mamę, bo w przeciwieństwie do
moich obaw, mama ze zmartwieniem i troską zawiozła mnie do lekarza. Do
dziś pozostała tylko szrama i kolejne cudowne wspomnie
nie
o niej.
Głupie młodzieńcze żarty podczas maglowania w domu babci skończyły się
złamaniem ręki. Dla piętnastolatka było to trochę szokiem pomieszanym z
lękiem przed czekającą mnie operacją. To chyba dzięki mamie, która była
wtedy bardzo blisko, roztaczając wokół mnie niewidzialną magiczną
matczyną opiekę i wsparcie, przeszedłem przez ten szpitalny okres bardzo
łagodnie I bezstresowo.
“Ludu mój ludu, cóżem ci uczynił…” Słowa tej pieśni związanej z okresem
postu przed Wielkanocą, a śpiewanej podczas rozważań liturgii Gorzkich
Żali, chyba najbardziej wprowadzają mnie w nastrój tego najważniejszego
święta w religii katolickiej. Ale też niezwykle ostro przywołują
wspomnienia z okresu, kiedy mieszkałem wraz z rodzeństwem i rodzicami
razem. To przede wszystkim mama, prowadziła nas do kościoła we wszystkie
święta i od dziecka wpajała nam wiarę w istnienie Boga. Dziś ta wiara,
którą dzięki rodzicom pozostała we mnie, bardzo pomaga mi przejść przez
trudne nieraz okresy życia.
Pięć lat studiów w Krakowie, to okres nauki ale także nieco
beztroskiego życia i... nieumiejętnego gospodarowania kieszonkowym
otrzymywanym od rodziców. Dzięki mamie, która przesyłała często przez
kierowcę PKS-u, “paczki żywnościowe” nie odczuliśmy głodu’ co zresztą
byłoby naszą winą.
„Synu wracaj!”, te rozdzierające
swoim
tragizmem słowa przepełnione ogromnym smutkiem, wypowiadane przez łzy
przez moją mamę podczas telefonicznej rozmowy z „Batorego” na Morzu
Północnym w styczniu 1984 roku, tkwią we mnie jak nigdy nie usunięta
drzazga. Bolą do dzisiaj, może jeszcze bardziej jak wtedy.
Gdybym usłyszał je obecnie, na pewno nie zdecydowałbym się na emigrację.
Dziś, kiedy myślę o tym zdarzeniu, wiem jak bardzo mama przeżywała to,
że opuszczam rodzinny dom rodziców, którego niezapomniany klimat
straciłem praktycznie na zawsze.
W ten wrześniowy, smutny dla naszej rodziny dzień 1994 roku, widziałem
po raz pierwszy chyba łzy na twarzy mojej mamy (na mojej też ich nie
zabrakło). Łzy bólu (tych radosnych było znacznie więcej) po stracie
naszego taty. Mama, bardzo przeżyła to smutne wydarzenie i do dzisiaj
nie może pogodzić się z Jego odejściem, mimo upływu tylu lat.
Dziesiątki, setki wspomnień o mojej mamie przewija się w mojej pamięci,
która zarejestrowała je w najdrobniejszych nieraz szczegółach niczym
najdoskonalszy aparat fotograficzny. Nie sposób wymienić je wszystkie.
Nie sposób wymienić te najważniejsze. Nie sposób porównać wspomnie
ń
pobytu mamy w USA ze wspomnieniami z moich corocznych urlopowych spotkań
z mamą w Polsce. Nie sposób porównać wspomnień o mamie z okresu
wszystkich lat mojego dzieciństwa, wieku dojrzałego i jesiennych lat.
Bo dla mnie, są one wszystkie jednakowe i najcenniejsze. I ciągle ich
przybywa. Bo Bóg dał mi najdroższy upominek jakim mnie mógł obdarować w
swojej niezmierzonej dobroci. Dał mi wspaniałą matkę, którą mogę cieszyć
się do dzisiaj. Do dziś, kiedy wybieram się do Polski do ukochanego
Sandomierza, z niecierpliwością oczekuję spotkania z moja mamą. Mimo
swojego wieku (92 lat), zachow
ała
do dzisiaj świetną kondycję fizyczną i psychiczną – tak zresztą jak jej
siostra bliźniaczka, Zofia.
Dziś nazywam mamę „rodzinnym komputerem”, bo jeżeli nie wiem kiedy
urodziły się nasze wnuczęta lub miały miejsce inne rodzinne wydarzenia,
dzwonię po informacje do Polski - do mamy, która bez wahania odpowiada
natychmiast. Nigdy się nie myli.
Mama do dzisiaj kocha jednakowo całą czwórkę swoich dzieci, tak
jakbyśmy mieli ciągle po parę zaledwie lat.
Dzięki Ci mamo za to, jak
i za to, że dostarczyłaś mi tyle cudownych wspomnień, których się nigdy
nie zapomina i które jak relikwie, są przechowywane w moim sercu na
zawsze.
P.S. To wspomnienie o mojej mamie ukazało się w polonijnej gazecie –
„Kurier Plus”, w dniu 3.07.2010. Przedruk za zgodą redakcji.
(*) – „Dzieciństwa Wspomnień Czar” – to moje wspomnienie o dwóch domach, w
których się wychowałem, a które jest zamieszczone na tej stronie - PZN w
dziale – Opowiadania-Retro.
Tekst i zdjęcia: Józef Kołodziej
Marzec-2014
Korekta: mgr Krystyna Sawa