Przygoda z Naturą

Dzieciństwa Wspomnień Czar

Moje wspomnienie z dzieciństwa chciałbym zadedykować moim rodzicom, Barbarze Kołodziej i nieżyjacemu już tacie, WincentemuKołodziejowi.
     Mojej mamie, przede wszystkim za to, że całe swoje życie poświęciła dla dobra swoich czworga dzieci, otaczając ich matczyną opieką, bezmierną troską i ogromną miłością.
         Mojemu najlepszemu przyjacielowi - tacie, pragnę podziękować za to, że swoją ciężką pracą, uczciwością i cierpliwością, miał ogromny wpływ na nasze wychowanie, wykształcenie, a także na nasze poglądy na życie. Oboje sprawilli, że mój rodzinny dom był pełen ciepła, serdeczności i życzliwości dla nas jak i innych ludzi oraz to, że z niecierpliwością wracałem do tego miejsca, do naszego domu tam, gdzie byli Oni.

 Syn - Józef Kołodziej Na ganku domu sandomierskiego w wieku 12 lat

    Dwa domy które wpłynęły znacząco na moje życie to wspaniała atmosfera rodzinna i codzienna troska rodziców o wychowanie czworga dzieci, ich byt, naukę i szczęśliwe dzieciństwo.
     To oni oboje, odmawiający sobie wiele, zapracowani i ciagle myślący o nas, sprawili, że wracam z ogromną tęsknotą do cudownych stron mojej księgi młodości.
URODZIŁEM SIĘ TU…
Ten pierwszy- maleńki parterowy dom w Gołębicach (dziś-dzielnica Sandomierza), wrośniety jedną stroną w skarpę a drugą połączony wspólnym dachem z malutką stodółką z glinianym klepiskiem i oborą, był miejscem mojego urodzenia. No nie tylko mojego, bo po dziesięciu minutach ku mojemu zdziwieniu urodził sie też mój brat-bliźniak Jacek. No, ale skoro i moja mama ma starszą siostrę-bliżniaczkę – Zofię...
     Właścicielką tego domu była wówczas moja babcia, Helena Drożdżal, matka mojej mamy. Pokryty strzechą, drewniany, miał tylko jeden pokój, kuchnię, sień i pomieszczenie gospodarcze w którym znajdował się duży przedwojenny magiel. Rolę łazienki spełniała duża miednica w kuchni a ubikacja, czyli „wygódka” z serduszkiem, znajdowała się na małym podwórku.
     Przez pierwsze 4-lata mojego życia, zamieszkiwałem ten skromny domek razem z moimi rodzicami, starszą o 3 lata siostrą Marianną, bratem Jackiem i babcią Heleną (jej moąż Józef umarł przed naszym urodzeniem się).  Babcia miała parę świń, kury, gęsi i krowę, której smak świerzo wydojonego mleka, pitego z pajdą razowego chleba babcinego wypieku, mam w ustach do dziś. Już nigdy w życiu nic mi tak nie smakowało.
     Pamiętam także (już po naszej wyprowadzce) jak którejś bardzo srogiej zimy, krowa trzymana była w.....kuchni (klepisko z gliny), bo była najważniejszą żywicielką rodziny.
     W obejściu nie było studni i dlatego wodę nosiło się od sąsiadki na jarzmach, przez cały okrągły rok. Tuż koło domu, znajdowała się piwnica w ziemi, z ocementowanym daszkiem, do której schodziło się po drabinie. Wzbudzała we mnie zawsze lęk ilokroć musiałem do niej zejść, ze względu na brzydkie ziemne ropuchy i pająki.     Całe otoczenie tego domu, ogrodzone było drewnianym płotem, który wiele lat później, został zastąpiony ogrodzeniem z siatki. Sam dom, który stoi do dziś przy ulicy Gołębickiej, niewiele się zmienił. Dopiero parenaście lat temu, został podłączony do kanalizacji, miejskiej wody pitej oraz do sieci gazowej. Nie ma już tylko obory i stodółki a strzecha została zastąpiona papą. W pomieszczeniu gospodarczym jest ten sam magiel, bardzo rzadko teraz używany. Dziś, dom ten zamieszkały jest tylko przez młodszą siostrę mojej mamy - Teresę. A 30 lat później....wybudowałem z żoną dom, który znajduje się tylko kilometr od tego, w którym ujrzałem świat po raz pierwszy!
     Choć miałem wtedy zaledwie 5 lat to jeden moment wyprowadzki z domu gdzie się urodziłem, pamietam do dziś. Widzę siebie, jakby to było wczoraj, siedzącego na wozie ciągniętym przez dwa konie, usadowionego wśród domowych rzeczy (mamy maszynę do szycia zapamiętałem najbardziej) przewożonych do innego domu w którym spędziłem resztę mojego dzieciństwa- aż do ukończenia studiów w 1969 roku. Ale ten dom w którym pozostała babunia Helena, odwiedzałem bardzo często. To w tym domu, doświadczyłem paru “wypadkow”, niezbyt groźnych, które jednakże pozostawily widoczne ślady swojej działalności na moim ciele na trwałe.
     Kiedy mialem 6 lat wybrałem się z bratem Jackiem, przed Świętami Wielkanocnymi do babuni po świeże jajka. W domu nie było nikogo. Gdzie te czasy kiedy dom zamykało się tylko na skobel? - aby wiatr nie szarpał drzwiami. Na stole leżał akurat świeżo upieczony chleb którego wspaniały zapach zmuszał mnie do jego skosztowania. Starym, ale ostrym nożem z drewnianą rączką obwiązana drutem, zacząłem kroić kromkę chleba, który oparłem sobie na piersi. Chleb ukroiłem, ale nóż przekroił mi jednocześnie mój nos (a raczej jego koniec) na pół. Skończyło się na założeniu klamer w szpitalu i …blizną na nosie. To także w tym domu w wigilijne popołudnie 1960 roku, podczas maglowanmia bielizny na maglownicy babuni napędzanej korbą przez Jacka, doznałem złamania prawej reki. Ręka się zrosła, choć na skutek zaniedbania lekarza, pozostała trochę krzywa i z widoczną szramą.
     Ale gips nie przeszkadzał mi w jeździe na nartach po okolicznych sandomierskich pagórkach i polach, na których często szalala zamieć a przenikliwe wiatrzysko przenikało przez nasze ubrania. Ale kto by się wtedy tym przejmowal. Kończyło się na bańkach, trzydniowym leżeniu w łóżku (3- dni bez szkoly!!!) oraz popijaniem herbaty z sokiem malinowym, którego krzewy rosły gęsto przy drewnianym płocie przy domu.
pamiątka w postaci kolejnej szramy. Na szczęście, na tym skończyły się poważniejsze kontuzje w domu mojej babuni, nie licząc drobPrzedwojenny magiel w domu w Golebicachnych zadrapań, skaleczeń i potłuczeń. Czyżby to była taka osobista zemsta tego domu za to, że go tak wcześnie opuściłem? - chociaż nie zależało to ode mnie.
    WYCHOWAŁEM SIĘ TAM…
 
A domem mojego dzieciństwa, był murowany, 4-ro pokojowy dom jednorodzinny w którym mieszkało…3 rodziny, w Sandomierzu przy ulicy Zawichojskiej (za czasów PRL przemianowanej na Armii Czerwonej) tuż koło zabytkowej Bramy Opatowskiej wchodzącej w skład dawnych murów obronnych miasta. Dom ten stoi do dzisiaj i przez te kilkadziesiąt lat dokonano w nim, bardzo niewielu zmian. Tylko stary drewniany ganeczek, został zastąpiony nowym murowanym a pomieszenia strychu zostały (też w tym czasie) zaadaptowane na dwa pokoiki. Połowę tego domu, zamieszkuje obecnie młodszy ode mnie o 8 lat, brat Tadeusz, z rodziną. Druga połowa (należąca do moich dalszych krewnych), jest niezamieszkała i prawdopodobnie wystawiona na sprzedaż. Rodzice po przeprowadzce, zajmowali wraz naszą siostrą, 1 pokoj z kuchenką i małym drewnianym gankiem, który służył jako spiżarka, „łazienka” (tylko miednica do mycia) oraz składzik domowych rzeczy.
     Moi rodzice opiekowali się kuzynem mojej mamy-Stefanem Radeckim (aż do jego śmierci), który mieszkał w osobnym pokoju, najpierw na parterze a później w pokoju na strychu. To on wraz z żona, byli właścicielami całości domu, który wybudowali przed wojną. Z tyłu, w drugiej części domu mieszkała w oddzielnym pokoju żona wujka Stefana, którą zapamiętałem jako bez przerwy leżącą w łóżku. Także z tylu domu, jeden pokoik i malusieńką kuchenkę (przerobioną ze spiżarki), zajmowało bezdzietne małżeństwo - państwo Chłopiccy. Ona, nauczycielka a on emeryt i pasjonat wędkarstwa, co miało decydujący wpływ na moje zaprzedanie się wędkarstwu. Z tyłu domu znajdowało się wspólne podwórko, z zabudowaniami gospodarczymi w których znajdowała się letnia kuchnia (używana także do kapieli w dużej balii), ubikacja i chlewik, w którym przez cały okres mojego dzieciństwa rodzice chodowali świnię i kury. Na podwórku stała też studnia której głębokie lustro (30m) wody zawsze mnie niezmiernie intrygowało. Dwa razy zjeżdżałem na wiaderku do niej. Raz kiedy wpadła do niej piłka a drugi po urwaną od niej drewnianą klapę. Była to dla mnie wtedy niesamowita frajda choć ....ani ja ani tato nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy z niebezpieczeństwa czychającego w jej mrocznym wnętrzu.
    WĘDKARSKA PASJA...
  Pamiętam, jak bardzo często obserwowaliśmy z wypiekami na twarzy, przygotowania sprzętu wędkarskiego przez pana Chłopickiego przed pójściem na ryby. Jego bambusowe wędki i prawdziwe haczyki, wzbudzały w nas podziw i ogromną chęć ich posiadania. Przy małej uliczce Andrzeja Stryga z tylu domu, mieszkał z rodziną pan Mieczysław Śliwowski, znakomity przedwojenny wędkarz. Zapamiętam go jadącego często na ryby z wędkami przywiazanymi do roweru. Jego syn Aleksander - były mistrz Polski w wędkarstwie gruntowym zamieszkuje w domu swoich rodziców do dzisiaj. Nic więc dziwnego, że zaprzedałem się wędkarstwu od tamtych lat na zawsze, nie przypuszczając nawet w swoich najśmielszych dziecięcych marzeniach, że kilkadziesiat lat później, będę wędkował na…..Alasce. Tak więc zaczynałem wędkować z bratem jako 9-10 letni chłopak, używając kijow leszczynowych , końskiego włosia jako żyłki i …haczyków z zagiętej szpilki. Te wypady nad Wisłę i okoliczne łachy wiślane, gdzie skrzek żab wieczorową porą zamieniał się w jedną wielką orkiestrę, gdzie tafla wody przeganiana wiaterkiem kołysała grążele i wyczarowywała tajemniczy szmer sitowia a zachodzące pomarańczowe słońce, barwiło bajecznymi kolorami pobliską sandomierską starówkę przycupniętą na wiślanej skarpie, wryły się głęboko w moją pamięć. Pewnego dnia, pan Chłopicki podarował nam jedną używaną bambusową wędkę, żyłkę i parę haczyków. Radość nasza była ogromna choć trwała krótko, gdyż wędka została nam skradziona podczas kapieli nad Wisłą.
     ZABAWY…
   Moje dziecięce lBarbara i Zofia Drozdzal-blizniaczkata były wypełnione nauką pomaganiem rodzicom oraz zabawami. Uczyłem się raczej dobrze choć nie poświęcałem nauce zbyt wiele czasu. Natomiast pasjami czytałem książki, niekiedy przy latarce pod pierzyną z Jackiem, kiedy mama „goniła” nas do spania. Oczywiście zabawy lubiłem najbardziej a szczególnie poza drzwiami domu jako że wtedy nie było (na szczęście) telewizji.
     Koło domu na ul. Zawichoskiej, od strony wschodniej, zaczynała się skarpa sandomierska, zarośnięta w tym miejscu dzikimi krzewami i drzewami z małym strumykiem wijącym się w głębokiej rozpadlinie. To właśnie w tych dzikich ogrodach bawiłem się z całą gromadą kolegów w Indian z własnoręcznie zmajstrowanymi łukami, oraz w chowanego i to z taką energią, że poczciwa ziemia nabawiła się pewnie wielu guzów, odwzajemniając się nam - zresztą z nawiązką.
   To tam rosła leszczyna z której wycinaliśmy gałęzie na wędki i wykopywaliśmy pod kamieniami w strumyku, czerwone robaki na ryby. A na przyległej doń uliczce Andrzeja Struga, kopaliśmy szmaciankę (o prawdziwej piłce nie było mowy) tak skutecznie i zawzięcie, że nieraz „piłka” znajdowała się w pokoju sasiadów wleciawszy tam przez rozbitą szybę.
     Te podwórkowe “mistrzostwa świata” w piłkę nożną, w konsekwencji kończyły się “spotkaniem” z paskiem taty (używanym do ostrzenia brzytwy). W takich przypadkach ”obrywałem” podwójnie (brat też) bo na pytanie kto przewinił: odpowiadałem, że Jacek a on akurat odwrotnie. Wobec niezmiernego podobieństwa (tylko mama się nie myliła)-nie mogąc znaleźć “sprawcy”, tato sprawiedliwie trzepał skórę w miejscu na którym się zazwyczaj siedzi - obojgu. Wdrapywanie na drzewa, czy też na słupy po pasku od spodni to kolejne zabawy kończące się poszarpanymi spodniami, skaleczeniami i potłuczeniami. Spodnie cierpliwie zszywała ręcznie i na maszynie (na której przerabiała ciągle ubrania dla nas) mama a resztą się wtedy zbytnio nie przejmowałem - zawsze się w końcu zagoiło.
     Nigdy nie mieliśmy orginalnych zabawek bo na ich kupno w sklepach, rodziców nie było stać. Więc robiło się je samemu jak chociażby fujarki czy proce. Jedną z takich zabawek było koło żelazne z zębami od środka, które za pomocą specjanie wygiętego drutu, toczyło się po ulicy. Pamietam także, że w wieku 10-12 lat zmajstrowaliśmy z drzewa i kółek od starego wózka dziecinnego (w którym rodzice wozili nas jako niemowlaków), mały wózek (na wzór jakiego używali wówczas furmani), który oprócz zabawy, służył także do przewożenia produktów rolnych z pola rodziców.
     Wspaniałym terenem dla naszych dziecięcych zabaw, był także, bardzo urozmaicony teren koło domu mojej cioci – Zofii (bliźniaczki siostry mamy). Stojący osobno na skraju Gołębic tuż przy czynnej wówczas cegielni, która była dla nas świetnym miejscem do gry w chowanego, szczególnie wieczorową porą, kiedy lekkiemu strachowi towarzyszyła dziecięca ambicja “nie pękania przed innymi”. Teren koło cioci domu, z licznymi grombami, wąwozami, polami, zagajnikami i małym strumykiem nadawał się doskonale na wszelkiego rodzaju zabawy.
     To tam razem z siostrą, Jackiem i dwiema córkami cioci-Krystyną i Wiesią, bawiliśmy się, zmieniając często miejsce zabaw niczym spłoszone stado wróbli. Jedną z zabaw było rzucanie glinianymi pigułami do butelki, zjeżdżanie ze stromych gromb na …czterech literkach (które później tato mocno “odkurzał”), przechodzenie w nocy (brr) pojedyńczo (!) przez kilkudziesięciometrowy betonowy kanał, przez który przepływal wspomniany powyżej strumyk. A na nim budowaliśmy często małe tamy z gliny, murawy i kamieni a w powstałym w ten sposób stawiku z zamulona wodą, kąpaliśmu się baraszkując jak małe foczątka. Zdarzyło mi się kiedyś przeciąć nogę na szkle w tym bajorku. Pojęcia zakażenia nie znałem wtedy, a na ranę przykładałem listki babki rosnącej przy strumyku i rana szybko się zrastała.
     A do babci Marii Kołodziej (mama mojego taty) chodziłem w lecie częściej, gdyż na pobliskich łąkach łapałem wieczorem z bratem i kuzynem Antonim Kołodziejem - chrabąszcze, które staraliśmy się wrzucić dziewczynom za kołnierzyk. Pisku było co nie miara.
     Niezwykłą frajdą dla mnie była jazda na rowerze wujka Bogdana (mąż mlodszej siostry mamy – Teresy), na którym nauczyłem sie jeżdzić, zaliczając parę guzów. Ale przydała się póżniej ta umiejętność, bo parę lat później, ujeżdżaliśmy dziecinny rowerek, naszego najmłodszego brata Tadeusza (wyrażającego płaczem swoje niezadowolenie), jako że swojego nie mieliśmy.
     Dziś, kiedy obserwuję moje wnuczki : Karolinę (6 lat) i Anię (11 lat) bawiące się na komputerze, lub buszujące pośród piramidy przeróżnych zabawek, nie mogę uwierzyć że moje zabawy wyglądały tylko “troszeczkę” inaczej.
     WIOSNA…..
   Kiedy w marcu sroga zima niechętnie wynosiła się na północ a w ogrodzie pozostawały już małe liszaje brudnego topniejącego śniegu, wyfruwaliśmy coraz częściej z domu, obserwując nadejście jakże oczekiwanej wiosny. Nieśmiałe trele zmarzniętego ptactwa, przysposabiającego się do wiosennych zalotów, pierwsze bociany majestatycznie człapiące po podmokłych łąkach. uporczywie przebijące się przez ziemię pędy wiosennych kwiatów, pierwsze cieplejsze promyki słońca zapowiadające nowy cykl natury, to kolejne dziecięce wspomnienie, zarejestrowane w mojej pamięci.
     To wtedy, wraz z nadejściem wiosny, odkuwaliśmy grubą warstwę zbitego śniegu i lodu na ulicznym chodniku, przed frontem domu. I cieszyło nas to bardzo bo po zakończeniu tej pracy, nasz chodnik lśnił czystością, a mama zawsze przygotowała wtedy jakąś niespodziankę z domowej spiżarni.
     Szczególnie miło wspominam Świeta Wielkanocne, kiedy to przez cały tydzień trwały przygotowania na ich nadejście. W kuchni mama przygotowywała różne placki (najlepiej lubiłem szarlotkę i makowiec) i potrawy a my czasami pomagaliśmy jej w kręceniu maku lub ucieraniu różnych mikstur, oblizując różne słodkości z maszynki i palców. My także musieliśmy wtedy wysprzątać porządnie podwórko i wyczyścić wszystkie buty w domu tak, aby nie było na nich odrobinki błota lub kurzu.
     Obchody grobów Chrystusa w 6-ciu kościołach sandomierskich i poranna msza resurekcyjna w Niedzielę Wielkanocną, wprowadzały mnie zawsze w ten specyficzny wielkanocny nastroj, który kończył się w niedzielę uroczystym rodzinnym śniadaniem.
A rano następnego dnia trzeba było bardzo uważać aby nie zaspać, bo zamiast kogoś, samemu zostało się polanym zimną wodą. A w ten lany poniedziałek, w domu u nas wody nie żałowano.
    Było to już coroczną tradycją, że w Poniedziałek Wielkanocny, szliśmy z bratem Jackiem bardzo wcześnie rano do domu cioci Zofii. Wujek Wojciech (mąż cioci), otwierał nam po cichutku tylne drzwi do domu i wtedy .....rozpoczynało się wielkie oblewanie. Na naszych kuzynkach, Wiesi i Krysi, które uciekały zaskoczone w halkach na dwór, nie zostało przysłowiowej "suchej nitki". A czasem w tym okresie bywało jeszcze dosyć zimno. Ale za to tradycji - stało się zadość!!
     Na wiosnę lubiłem bardzo chodzić do mojej babci Heleny (pokonując po drodze ogromne błocisko poza miastem) by ciesząc się ogromnie z maleńkich kurczątek i kaczuszek, które babcia pozwalała mi karmić i przytulać się do ich aksamitnego żółtego puszku. Rzadziej odwiedzałem babcię Marię mieszkającą w innej części Gołębic, która zmarła kiedy mialem 12 lat. Swoich dziadków nie mogłem pamiętać gdyż dziadek Józef Drożdżal zmarł przed a dziadek Jan Kołodziej – tuż po naszym urodzeniu.Z bratem Jackiem-siostra Mariana i kuzynostwem-Basia-Dorota i Antoni
     LATO…
  Bardzo wiele moich wspomnień z dzieciństwa wiąże się z latem, bo ta pora roku dawała mi jak zawsze oczekiwane z niecierpliwością 2 miesiące wakacji, podczas których mając już 10-14 lat, wyjeżdżałem na kolonie lub obozy harcerskie, które wspominam niezmiernie miło. To w lecie kąpaliśmy się w Wiśle, chodzili na ryby, buszowali w okolicy, przebywajac praktycznie cały dzień na dworze. To w czasie tych „wędrówek” odnajdowaliśmy jaja naszych kur na kondygnacjach przed domem, ukrytych w dzikich chaszczach lub pod gęstymi liśćmi łopianu. Ale oprócz zabawy musieliśmy także pomóc rodzicom przy pracach na działce i w polu.
    Jakże dziś (wówczas niezbyt) mile wspominam plewienie ziemniaków i zbieranie z nich stonki na ćwierć hektarowym poletku rodziców, oddalonym od domu parę kilometrów, kiedy to żar lipcowego słońca nie zachęcał zbytnio do tych prac. Śpiew skowronków wysoko na bezchmurnym niebie, niskie loty jakółek (mających swe gniazda w okolicznych stromych grombach) zapowiadajace nadejście burzy, podrywające się stada kuropatw, łany zbóż znikajace gdzieś za choryzontem i kołyszące się jak fala pod wpływem ciepłego wiatru czy też widok ślicznych niebieskich bławatków, czerwonych maków, powoju i innych polnych kwiatów, wynagradzał mi całkowicie trud pracy na roli.
     A na żniwa u babci Heleny, czekałem jak zawsze z niecierpliwością, bo było zawsze wielka frajdą wracać z pola, siedząc wysoko na snopkach zboża, przewożonych drabiniastym wozem do babuni stodoły.
     Raz na parę lat w lecie, tato zarzadzał malowanie blaszanego dachu na naszym domu. Była to dla mnie wówczas niesamowite wrażenie, móc z wysokości dachu podziwiać najbliższe okolice a także odległą Wisłę, Góry Pieprzowe, obydwa mosty i starą odnogę Wisły wijącą się wśród ogródków działkowych i u podnóza wioski -Kamień Plebański.
     Staraliśmy się z Jackiem pracować na dachu wolno, aby jak najwięcej dni podziwiać sandomierskie widoki. Bardzo często przy tej okazji czyściliśmy kominy z gniazd kawek, które z zadziwiającą uporczywością, budowały je ciągle na nowo.
     JESIEŃ…
   Przepiękne barwy opadających liści w miejskim parku mijanym po drodze do szkoły, przypominał, że lato ustępuje jesieni. To o tej porze roku, coraz częściej wracaliśmy z działki objuczeni jej plonami i z utęsknieniem czekałem na wykopki ziemniaków. Rząd kobiet z motykami z mamą na czele (siostra nie tęskniła do pracy na roli), posuwał się wolniutko ku końcowi pola a my z Jackiem i tatą, zbieraliśmy wykopane przez nie ziemniaki do wiklinowych koszy i wrzucali na furmankę. Po wykopaniu wszystkich ziemniaków, tato rozpalał ognisko z uschniętych łodyg ziemniaczanych. Cóż to była za frajda, móc podrzucać do ognia badyle, obserwując wzbijajace się w ciemne niebo snopy iskier które wkrótce gasły bezpowrotnie i pilnować ziemniaków na ognisku, aby się za bardzo nie spiekły. A smakowały okrutnie!
     Wracaliśmy z pola zawsze późno w nocy. Leżałem na wozie na ziemniakach, mając pod soba parciany worek, obserwując rozgwieżdżone niebo z mrugającymi zachęcająco gwiazdami i sylwetkę woźnicy – pana Czajkę, idacego wolno koło wozu razem z rodzicami. Wóz ciągniony przez dwa wolno człapiące konie, parskając zniecierpliwione dość długą drogą, wydawał z siebie różne pomruki, zsuwając się niekiedy z ubitej gliniastej drogi w głębsze miejscami koleiny. Zmęczenie i nadmiar wrażeń brały górę, a dobry Morfeusz usypiał mnie szybko w swoich ramionach. Kolejny piękny fragment mojego dzieciństwa, którego nie zapomina się nigdy.
     A w domu na podwórku, często teraz rżneliśmy drzewo, powiekszając jego zapasy na zimę (paliło się nim w kaflowych piecach w zimie, i codziennie w kuchni). Pamietam jak niekiedy chcieliśmy z Jackiem pochwalić się tacie jacy jestesmy silni, więc przez parę minut piła wgryzała się w pień bardzo szybko. Wiu-wiu, wiu-wiu, wiu-wiu-słychać było jej szybki radosny dźwięk. Po krótkiej chwili bardzo zdyszani musielismy długo odpoczywać. Dopiero uwagi taty, który nauczył nas jak powinno się tą czynność wykonywać, pozwalały nam na dłuższe piłowanie bez przerwy. Wiuuuu, wiuuuu, wiuuuu-radośnie podśpiewywała teraz piła. Dziś jestem wdzięczny tacie, że wszczepił we mnie szacunek do pracy - do każdej pracy.
     ZIMA…
   Ta pora roku wywołuje zawsze we mnie bardzo wiele miłych, i rodzinnych wspomnień, do których wracam pamięcią najczęściej. Mimo, że kojarzy się z zimnem, to wcale nie znaczyła w moim dziciństwie „siedzenia” w domu, czy też nudy.
     Kiedy pierwszy mocny mróz, skuł lodem okoliczne stawy, podmokłe łąki i starą odnogę Wisły, całe popołudnia spędzaliśmy wtedy na ślizganiu się po lodzie na butach, prymitywnych łyżwach zrobionych z deski i kawałka grubego drutu a parę lat póżniej - na pierwszych łyżwach. A kiedy pierwsze płatki śniegu pokryły okoliczne pagórki, pola i Piszczele (nazwa dzikiego parku w Sandomierzu), ślizgaliśmy się na czym się dało aż do późnego zmroku nie zważając na zimno i przemoczone ubranie.Dom w Sandomierzu gdzie sie wychowalem -lipiec 200
     Dopiero będąc w ogólniaku, jeżdziłem na nartach za zarobione pieniądze, pomagając w pracy tacie (dyplomowany Mistrz Malarski). A kiedy siedzieliśmy w domu, bo zawieja na dworze była tęga, to z nosami przy szybie obserowałem zziębnięte ptaszki, które przylatywały do skórki chleba lub słoniny wywieszanej za oknem.
     Ulubioną rozrywką w tym okresie była jazda wieczorami na sankach na opustoszałej ulicy Zawichojskiej (starych samochodów w Sandomierzu tuż po wojnie była znikoma ilość), przy uszczypliwym mrozie i pod rozgwieżdżonym niebem, do późna.
   To w zimie spotkał mnie kolejny wypadek. Wracając ze szkoły,
ślizgałem się na tornistrze z górki koło parku, zatrzymując się tuż przy jezdni. Ale pewnego razu nie "wyhamowałem" i zsunołem się (a raczej moja noga) tuż pod płozy sań ciągnietych przez konie. Sanie podskoczyły, kiedy płozy przejechały po mojej nodze a wożnica tego nawet nie zauważył, (koń tymbardziej) pewnie lekko drzemiąc.
   Każdego roku na Świętego Mikołaja (6 grudzień) w którego tak bardzo wierzyłem, obiecałem sobie, że nie będę spał, aby go zobaczyć. Kończyło się jak zawsze obudzeniem się rano i znajdowaniem pod poduszka, prezentów od „niego”. Aż do momentu kiedy niezmiernie rozczarowany, dowiedziałem się prawdy o tej baśniowej postaci.
   Święta Bożego Narodzenia  unas w domu, poprzedzane były świniobiciem i kulinarną świąteczną krzątaniną. Wędzona kiełbaska przechowywana była na strychu, na kołkach i wystarczała mamie do wiosny o ile nasze potajemne eskapady na strych nie uszczupliły zbytnio tej jakże pachnącej spiżarni.
     Boże Narodzenie to również ubieranie choinki, która wprowadzała do domu ten niezapomniany specyficzny nastrój, niepowtarzalny o żadnej innej porze roku. Choinkę przywoził tato rano w wigilię a ubierałem ją razem z Jackiem i siostrą. Wieszaliśmy na niej, długie cukierki w kolorowych opakowaniach, orzechy owinięte sreberkiem, jabłka i bańki. Na końcu mocowaliśmy małe świeczuszki w lichtarzach, kolorowe, własnoręcznie zrobione łańcuchy, dużo waty i błyszczące włosy anielskie. Jak zawsze obiecywaliśmy sobie, że po jej rozebraniu, podzielimy wspólnie wszystkie słodkości na nas trojga a po urodzeniu się najmłodszego brata Tadeusza w 1953 roku - na czworo. Ale jak co roku okazało się, że zostawały na końcu.....tylko puste sreberka i błyszczące papierki po cukierkach, które były nawiększym dla nas rarytasem. Oczywiście „winnego” nigdy nie udało się ustalić bo ....było ich czworo. Wspomnienia wspólnej rodzinnej wieczerzy wigilinej przy stole na którym mama z siostrą przygotowały tradycyjne dania, przy zapalonych świeczkach na choince, podczas której łamaliśmy się tradycyjnie opłatkiem oraz śpiewali kolendy na jej zakończenie, odżywają we mnie rokrocznie z lekką nutką żalu i smutku, że to było tak dawDom gdzie sie urodzielem-ciocia Teresa-mlodsza siostra mamyno i nie ma już wśród nas „Mistrza”. A i dzisiejsze wigilje nie maja już tego nastroju i uroku.
 POZOSTAŁY WSPOMNIENIA….
     Dziś, prawie codziennie moje dziecięco-młodzieńcze wspomnienia pojawiają się w moich myślach nieraz zupełnie niezależnie ode mnie, nieproszone - choć jakże miłe. Ogladam je chętnie i wspominam może z lekka nutką, melancholii, wzrusznia, starając się je nie spłoszyć z mojej podświadomości. I często wtedy dziekuję Opatrzności, że miałem tak piękne dziciństwo, w cudownej rodzinnej atmosferze, może nieraz biedne, skromne, ale bardzo szczęśliwe.
     Nieraz zastanawiałem się kiedy się ono skończyło? Tak niepostrzeżenie, niezauważalnie. Czy wtedy, kiedy po maturze opuszczałem dom rodzinny udając sie na studia do Krakowa? Czy może wtedy kiedy po kryjomu, ale bardzo dumny naostrzywszy ojcowską brzytwę na skórzanym pasku, (z którym miałem raczej nieprzyjemne dotychczas bliskie spotkania) zgoliłem swój pierwszy młodzieńczy meszek na mojej twarzy? A może wtedy, kiedy jako siedemnastoletni młodzieniec szedłem cały szczęśliwy na moja pierwszą randkę z trzynastoletnią wówczas Ewą? ( od 40-tu lat moją wierna towarzyszką życia). Trudno mi znaleźć na to pytanie odpowiedź.
     Mam też ogromne szczęście do dziś, podczas moich wyjazdów do Polski, spotykać się z moją najukochańszą mamą, siostrą Marianną,towarzyszką wielu wspólnych młodzieńczych zabaw, najmłodszym bratem Tadeuszem, którego uczyliśmy wędkarstwa (brat bliźniak mieszka w Edison-NJ), siostrami mamy-Teresą Kiełbasą i Zofią Kokoszką, stryjenką Gienią (żona nieżyjącego już brata taty - Jana), ciocią Danutą Serafin i Zofią Grębowiec (siostry taty) kuzynkami i kuzynami oraz tymi, których niesposób wyliczyć a którzy mieli wielki udział w moim cudownym dzieciństwie.
     Mam także możliwość odwiedzać miejsca w moim ukochanym Sandomierzu, gdzie odciśnietOkladka magazynu Twoj Dom - Nr 9 Zima 2007e są ślady moich najmłodszych i młodzieńczych lat, które jak zawsze przywołują ogromną ilość wspomnień w moich myślach. Niesposób je wszystkie opisać na tych paru stronach i pokazać na fotografiach.
     Ale największym darem wyjazdów do Polski jest to, że podczas tych wizyt dane mi jest przekraczać te dwa domy, które odegrały w moim życiu tak wiele. Dom gdzie się urodziłem i ten gdzie się wychowałem. Domy, bez których nie byłoby w moim młodym wieku tak wielu wydarzeń, które chciałbym zapamiętać na zawsze. Bez tych domów, nie byłoby także dzisiaj tych najcenniejszych wspomnień, nieraz skrzętnie ukrywanych przed światem, tej zwiewnej nutki nostalgii, tych chwil, które na zawsze będą w moim sercu i myślach a utrwalonych w najpięknięjszym rozdziale mojego życia zwanym- „Dzieciństwa Wspomnień Czar”.

 P.S. Artykuł ten pisany był parę lat temu i do dzis wspomniane w nim domy zachowały się do dzisiaj, natomiast wiele osób w nim wspomnianych (ciocie: Teresa Kiełbasa, Zofia Grębowiec czy też wujenka - Genowefa Kołodziej) odeszły już niestety do krainy wieczności
 Józef Kołodziej Sierpień 30, 2006
 Prezentowany tutaj orginał artykułu, ze skrótami dokonanymi przez redakcję i uzgodnionymi z autorem, ukazał się w kwartalniku "TWÓJ DOM" Nr. 9 / Zima 2007
 Przedruk za zgodą redakcji

Wspominał:
Józef Kołodziej
Foto: Autora i ze zbiorów rodzinnych mojej mamy - Barbary

OSTATNIE ARTYKUŁY: