Józef Kołodziej
BUKRA INSHALLACH
Siedzę w kabinie samolotu pasażerskiego IŁ-18 na trasie Praga – Tunis,
będąc jeszcze pod wrażeniem wydarzeń z ostatnich kilku miesięcy. Jest
grudzień 1975 roku - na kolanach trzymam chorego na grypę pięcioletniego
syna Konrada. Huk pracujących silników jest tak duży, że muszę
wykrzykiwać do sąsiada, aby udzielać mu odpowiedzi na jego pytania.
Wkrótce rezygnujemy z dalszej dyskusji a ja zapadam się w krótką drzemkę
przerywaną powrotem do ostatnich wydarzeń, które toczyły się niczym
lawina w górach, przyspieszająca w miarę przeby
tej
drogi.
Wyjazd w maju 1975 roku nie bez wielkich wahań, mojej żony Ewy na
spotkanie kwalifikacyjne do libijskiej ambasady w Warszawie,
zapoczątkował naszą pięcioletnią pracę w Libii. Ze względu na operację,
żona sama bez rodziny wyjeżdża na kontrakt z kilkutygodniowym
opóźnieniem - 26 sierpnia 1975 roku. Ja czekam w Polsce na paszport,
libijską wizę i nowe rodzinne mieszkanie (przyznawane przez Wydział
Zdrowia w Tripolis) dla nas w stolicy Libii -Tripolisie.
Urlop w pracy dostałem tylko na trzy miesiące bo dłuższy bezpłatny w
ówczesnych realiach był nie do załatwienia, ponieważ nie wyjeżdżałem na
kontrakt a tylko do żony. Nawet mój kierownik a prywatnie przyjaciel –
inż. Zbigniew Kruk (niestety już nieżyjący) nie mógł mi absolutnie w tej
sprawie nic pomóc. Wówczas pracowałem w (KiZPS) Kopalnie i Zakłady
Przetwórcze Siarki w Machowie koło Tarnobrzega, na kopalni „Jeziórko”,
jako sztygar zmianowy na polu górniczym – wydobywanie siarki metodą
otworową.
Dni do wyjazdu wloką się teraz niemiłosiernie wolno, jakby odlane z
ołowiu. Szczególnie, że jestem pod wielkim wrażeniem opisów z Libii
zawartych na kartkach i taśmach magnetofonowych przesyłanych przez żonę.
A do tego wyobraźnia po przeczytaniu wielu podróżniczych książek
potęguje moje marzenia o tym nieznanym i egzotycznym kraju z całkowicie
odmienną kulturą od europejskiej. Przed wyjazdem, po pobraniu 4 lekcji
angielskiego od nauczycielki …..języka niemieckiego, mój angielski jest
na poziomie
parudziesięciu słów.
Wreszcie 8 grudnia 1975 roku, w pełni surowej
zimy i dużej ilości śniegu na drogach, wyruszam z Sandomierza wraz z
synem i towarzyszącymi nam przyjaciółmi, Elżbietą i jej mężem Stefanem
Noconiem. Podróż rozpoczęła się pechowo, bo tuż za Radomiem psuje się
autobus. Wszakże samolot mamy dopiero za 8 godzin, ale kto wie kiedy
ruszymy ponownie. A ponadto w unieruchomionym autobusie jest zimno, a ja
jadę z synem który właśnie wczoraj zachorował na grypę. O przełożeniu
terminu nie było więc mowy, ale na szczęście Elżbieta - lekarz pediatra,
czuwa nad stanem zdrowia Konrada i stosunkowo szybko przesiadamy się do
podstawionego innego autobusu.
W Warszawie, w liniach lotniczych LOT dowiaduję się, że będę nocował w
Pradze (samolot do Libii odlatywał następnego dnia) w hotelu za który
będę musiał zapłacić sam. Dlatego kontynuowała pani w informacji -
powinienem nabyć w banku na książeczkę walutową czechosłowackie korony.
W najbliższym banku pani w okienku „wylewa kubeł zimnej wody” na moją
rozpaloną głowę, oznajmiając mi, że nie mogę już na ten rok zakupić
żadnych walut bo byłem w Bułgarii i wyczerpałem tegoroczny limit. To
prawda - byliśmy, ale prawdą jest też i to, że muszę mieć te korony bo
przecież z chorym synem nie będę spał na lotnisku. Stefan radzi mi,
aby spróbować je kupić w „Domu Chłopa” w tamtejszej placówce walutowej.
Kwiaty i
kawa
z PKO (za bony) „zmieniają przepisy” i ....czechosłowackie korony już są
w mojej kieszeni. Odetchnąłem z ulgą dziekując pani i „elastyczności”
dostosowywania się przepisów w zależności od …..”sytuacji”.
Wieczorem tego samego dnia lądujemy w Pradze - stolicy ówczesnej
Czechosłowacji (od 9 czerwca 1993 roku - Republika Czech) gdzie
zatrzymujemy się na nocleg. A korony były mi absolutnie niepotrzebne bo
za przejazdy z i do lotniska oraz za hotel …..zapłaciły czeskie linie!!
Z uczuciem kompletnej bezsilności pomyślałem „ciepło o rzetelnej”
informacji w liniach LOT.
Nazajutrz, już bez żadnych przeszkód samolot odrywa się od płyty
praskiego lotniska, unosząc mnie pełnego marzeń do jakże wtedy
egzotycznego świata, o którego zobaczeniu kiedyś nawet nie myślałem.
Zadawałem sobie w myślach mnóstwo pytań, na które odpowiedzi udzieliła
mi dopiero przyszłość. Widok z góry na miasto Tunis w Tunezji, ze
śnieżnobiałymi niskimi domkami utopionymi pośród zielonych palm nad
brzegiem szmargdowych wód Morza Śródziemnego, utkwi w mej pamięci na
zawsze. Krótki postój i wreszcie po półtorej doby od chwili wyjazdu z
Sandomierza, lądujemy w stolicy Libii -Tripolisie, miasta liczącego
sobie wówczas około pół miliona mieszkańców.
Barakowy budynek lotniska, gorąco, obcojęzyczny tłum i mówiący do mnie
po arabsku urzędnicy na odprawie paszportowo-celnej uświadamiają mi
bardzo powoli, o jakże odmiennej cząstce świata od tego, który mnie
dotychczas otaczał w Polsce. Wreszcie powitanie z Ewą, po pierwszym tak
długim rozstaniu, oraz jej przyjaciółmi, którzy po przywitaniu dopytują
się …..czy przywiozłem coś „mocniejszego” (w Libii obowią
zywała
całkowita prohibicja). Niestety musiałem ich rozczarować. Zupełnie o tym
nie pomyślałem, choć za usiłowanie wwozu alkoholu, mógłbym być zawrócony
z powrotem do Polski. Alkohol pozostałby oczywiście do „dyspozycji”
celników – i powinien być zniszczony. Czy tak się stało?
W drodze z lotniska pilnie obserwuję zmieniające się za szybą
samochodu przedmieścia Trypolisu i jego ulice. Wszystko sprawia na mnie
ogromne wrażenie, tym bardziej, iż było to moje pierwsze zetknięcie ze
światem orientu i kontynentem afrykańskim. W ciagu kilku godzin zaledwie,
znalazłem się w innym świecie i jeszcze nie dociera do mnie tak za
bardzo, czy sen to czy rzeczywistość. A może fatamorgana? – wszak podróż
była długa - choć nie po pustyni.
A już dzień później miałem okazję dokonać pierwszych „zaślubin” z
Morzem Śródziemnym, kiedy to pomimo raczej chłodnej wody wykąpałem się
krótko w jego wodach. Praktycznie można się kąpać cały rok, ale raczej
woleliśmy podczas całego mojego pobytu, parę „zimowych miesięcy”, udawać
się nad morze ale tylko na spacer lub pograć w siatkówkę w lasku koło
morza około 40 km od Tripolisu w kierunku wschodnim.
Stolica Libii - Tripolis, który przemierzałem wielokrotnie na piechotę,
jest całkowicie różnorodna w zależności od dzielnicy. Centrum miasta
bardziej zadbane, z kilkoma szerokimi ulicami z których najbardziej
reprezentacyjna to ulica Om
ar
Al-Moktar, (bohater narodowy powieszony przez Włochów w 1931 roku za
udział w powstaniu na rzecz wyzwolenia Libii) o niskiej zabudowie, ze
sklepami na parterze, nie sprawia wrażenia stolicy państwa. Dzielnica
włoska (Włosi byli kolonizatorami do 1943 roku) skupiona wokół jedynego
obiektu sakralnego religii rzymsko-katolickiej jakim jest kościół pod
wezwaniem św. Marii, rejon pałacu królewskiego (w 1969 roku król został
zdetronizowany po zamachu stanu płk. Muammara Kadafiego który po tym
został przywódcą w Libii), oraz nadmorski bulwar wysadzany gęsto palmami
tuż nad brzegiem Morza Śródziemnego, to chyba najładniejsze miejsca w
stolicy tego kraju.
Szkoda tylko, że na skutek nieprzemyślanych planów, bulwar ten jeszcze
podczas mojego pobytu w Libii, został całkowicie pozbawiony swego
charakteru i uroku po zasypaniu dużej powierzchni morza doń
przylegającego i wybudowaniu wokół portu morskiego. No cóż, gust
decydujących o tym nie zawsze pokrywał się z moim wyobrażeniem piękna
przyrody. Także wtedy na placu przy bulwarze, został w nocy wysadzony
....stary ale czynny meczet, który rzekomo nie pasował do tego placu.
Kolosalne wrażenie sprawiła na mnie wąska uliczka na suku (targu) z
wystawami sklepowymi pyszniącymi się przepięknymi wyrobami ze złota.
Kilogramy złota na wystawie a dużo, dużo więcej wewnątrz. Nigdy w życiu
nie widziałem takiej ilości tego żółtego kruszcu. Przez dłuższą chwilę
nie mogłem uwierzyć żonie, która mnie zapewniała, że to na pewno jest
złoto. Nie mogłem także zrozumieć iż często oglądało się złote wyroby
przed ich zakupem samemu, podczas gdy sprzedawca przebywał na modlitwach
na zapleczu
.
Niekiedy (jak mi opowiadano) panie zabierały wyroby zez
złota do domu (bez kaucji!!) aby podjąć decyzję na spokojnie w domu.
Dopiero wtedy zwracały te niezakupione wyroby i uiszczały rachunek. No
cóż. To było właśnie zaufanie do klienta, które później nieuczciwi
Polacy i inne nacje szybko nadużyli, zmuszając kupców na patrzenie
uważnie na palce wszystkim obcokrajowcom.
Stary targ w Tripoli, tuż koło portu i przylegający do starego zamku,
był czystą egzotyką zamkniętą w obrębie starych murów bardzo ciasnych
uliczek z wąskim przejściem tylko dla ludzi i osłów dostarczających na
swoich grzbietach towary. A ich różnorodność wyboru, bogactwo kolorów i
kunszt wykonawstwa pamiątek czy też rzeczy użytecznych na codzień,
przyprawiał mnie niejednokrotnie o zawrót głowy. No i ten cudowny rytuał
kupowania połączony z karczemnym przekamażaniem się co do ceny, aż do
jej zaakceptowania przez obydwie strony, które uważały, że to właśnie
one zrobiły udany interes. Bez tej otoczki targowania się z właścicielem,
sprawiało mu się niezmierną przykrość, pozbawiając go satysfakcji
zwycięzcy.
Mimo to libijski suk sprawiał wrażenie spokojniejszego od tego typu
targowisk w innych arabskich państwach, jak chociażby Maroko czy Egipt.
U schyłku 1975 i na po
czątku
1976 roku miałem okazję dobrze poznać miasto przemierzając go wzdłuż i w
poprzek, gdyż ze względu na brak pracy, nie narzekałem na brak czasu.
Miałem więc okazję podziwiania takich zabytków jak Łuk Tryumfalny Marka
Aureliusza (II n.e.), cytadelę z XVI wieku (Czerwony Zamek) koło
Zielonego Placu, nazywany po arabsku As Saraj Al Hamra (mieściło się w
nim najważniejsze muzeum - Dżamahirijjii), meczety oglądane tylko z
zewnątrz a liczące sobie kilkaset lat jak: Karamanli (XVIII w), Gurdżi
(XIX w) czy też Ala-Naka (XVII w) i uważany za najstarszy w Tripolisie.
To z ich strzelistych minaretów rozlegał się zawodzący głos muezinów
nawołujących pięć razy dziennie, wiernych Allaha do modlitw. Do dziś ich
głos unoszący się gdzieś ponad dachami domów, docierający do wszystkich
uliczek, wraca we wspomnieniach niezmiernie wyraźnie wzbudzając we mnie
ten niepowtarzalny nastrój orientu. A wierni, nie wstydząc się swojej
wiary, rozkładali dywaniki tam gdzie aktualnie się znajdowali i modlili
się w skupieniu. Później, niejednokrotnie nasza rozmowa z dyrektorem
kampu była przerywana na okres jego modlitwy w biurze.
W tym czasie (styczeń 1976) pojechałem wraz z synem na wycieczkę do
Tobruku, zorganizowaną przez polską firmę drogową „Budimex”. To tam, na
cmentarzu wojskowym otoczonym piaskiem pustyni, na której walczyli i
zginęli polscy żołnierze z Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich,
spoczywając na zawsze z dala od ojczyzny, ocieram się o cząstkę wojennej
historii polskiej armii gen. Andersa. Nigdy nie sądziłem, że będę miał
okazję stanąć i zadumać się nad historią polskich żołnierzy którym nie
dane było przez los i przeznaczenie, dotrzeć do Polski.
Jednocześnie poszukiwania pracy dla mnie trwały nieustannie,
szczególnie przez arabskich kolegów żony ze szpitala gdzie pracowała
jako technik radiologii. Ale dla „górnika” (skończyłem wydział górniczy
na AGH w
Krakowie) poszukiwanie pracy w tym pustynnym kraju, były raczej skazane
na niepowodzenie. Już nawet rozważałem powrót do Polski po zakończeniu
mojego trzymiesięcznego urlopu, w przypadku nie znalezienia pracy.
Ale jak we wszystkim w życiu tak i wtedy pomógł mi przypadek. Mohammed,
kolega z pracy żony, zabrał mnie kiedyś na spotkanie do firmy gdzie
rzekomo miała być dla mnie praca. Niestety, była to ferma kurza gdzie na
pewno nie potrzebowali „górnika”. Ale tam dali nam adres firmy państwej
(większość firm była wówczas w rękach prywatnych) która podobnież
potrzebowała kogoś takiego jak ja.
Podczas rozmowy z dyrektorem tej firmy, do pokoju wchodzi starszy
mężczyzna i …..wita się ze mną po polsku. Ogromne zaskoczenie, gdyż nie
spodziewałem się spotkać tutaj Polaka (nie pamiętam jego nazwiska). Jest
on inż. geologiem z Wrocławia pracującym w tej libijskiej firmie. Firma
ta o nazwie „General Contractor for Agricultural Projects”, zajmuje się
przystosowaniem terenów półpustynnych w górach na skraju saharyjskiej
pustyni do celów rolnictwa. Potrzebują kogoś kto od podstaw zorganizuje
kamieniołom i zakład kruszenia bo zakupione kruszarki stały w paczkach
na placu jednego z projektów już od paru miesięcy. Zostaję przyjęty i na
pytanie od kiedy mogę zacząć pracę otrzymuje odpowiedź: „Bukra inshallah”-
co można przetłumaczyć – jutro, jeżeli taka będzie wola Allaha.
To powiedzenie, które nie musi znaczyć jutro lecz także za miesiąc, rok
lub nigdy, towarzyszyć mi będzie na każdym kroku codziennie. Swoista
filozofia życiowa na współczesne czasy, do której się przekonałem po
pewnym czasie zostając jej wielkim zwolennikiem. Bo i po co się spieszyć?
Czyż życie i radość korzystania z niego nie jest największym darem danym
nam od Stwórcy?
Następnego dnia, jednak rozpoczynam pracę, najpierw w biurze firmy w
Tripolisie, gdzie przeglądam całą dokumentację używając słownika i
korzystając z pomocy rodaka. To w tej dokumentacji znajduję kopie pisma
wysłanego kilka miesięcy temu do ambasady polskiej w Tripolisie z
propozycją pracy dla inż ....górnika! A przez te kilka miesięcy
poszukiwania pracy wielokrotnie miałem okazję rozmawiać z pracownikami
ambasady - tyle, że nikt mi o tej propozycji nie wspomniał!
Tydzień później, tuż po świętach Wielkanocnych, już jestem w górach
na kampie, około 20 km od miejscowości Gharian, który jest oddalony120
km od Tripoli. Po paru tygodniach zostają rozpoczęte prace strzelnicze w
kamieniołomie na pobliskim wzgórzu i uruchomiony zakład kruszenia za co
jestem osobiście odpowiedzialny. Jak się porozumiewałem z pracownikami
mi podległymi? Głównie po arabsku w czym wybitnie pomagały mi ….ręce!
Na kampusie będę mieszkał przez najbliższe 50 miesięcy, jako jedyny
europejczyk, co pozwoliło mi na dobre poznanie tamtejszych mieszkańców,
ich kutury i języka arabskiego (w mowie tylko). To wówczas załatwiam
sobie prawo jazdy libijskie i konto w banku, słysząc wielokrotnie, że
wszystkie formalności zastaną załatwione ...Bukra Inszallah. Czwartek
wieczór i cały piątek (dzień wolny od pracy w religi muzułmańskiej) będę
mógł spędzać z rodziną i znajomymi w Trypolisie. Telewizji nie oglądamy
gdyż dla nas była niezrozumiała i nudna, wypełniona wieloma informacjami
o rządzie Libii i jednostajną muzyką arabską.
W Gharianie poznaję wkrótce wspaniałe polskie małżeństwo – Anię i
Piotra Woyna-Orlewicz, z małymi synkami – Piotrusiem i Marcinkiem. Ania
(mgr farmacji) i Piotr (lekarz stomatolog) przebywali tu także na
kontrakcie, który zakończyli krótko po naszym wyjeździe. Nasza przyjaźń
przetrwała
do dnia dzisiejszego!! Także do dzisiaj przyjaźnimy się z Karolem
Świętorzeckim (pracujący w Tripoli na stanowisku inż. urządzeń
sanitarnych), Hanną Paczyńską i Teresą Uchańską (obydwie technik
radiologii), które pracowały w szpitalu w Trypolisie a mieszkały w tym
samym bloku co i my. Także przyjaźń z Elżbietą Krych (pielęgniarka)
Elżbietą
Marianowską (lekarz anestezjolog)
przetrwała do dziś, choć ich mężowie (Andrzej i Jacek), nie doczekali
się dzisiejszych spotkań. Także w Kanadzie mamy parę przyjaciół z
tamtych czasów – Ewę i Kazika Bablichów – oboje po rehabilitacji. Ewa
podczas kontraktu w Libii, była rehabilitantką ówczesnego przywódcy
Libii - płk Muammar al-Kaddafi.
Prawie w każdy piątek wybieramy się z przyjaciółmi na przepiękne,
dzikie i przeważnie bezludne plaże, bo Libijczycy i Arabowie z innych
krajów, wówczas praktycznie nie korzystali z nich. To wtedy właśnie
parę piątkowych godzin, poświęcam swojemu hobby, polowaniu z kuszą pod
wodą, wraz ze świetnymi płetwonurkami: Andrzejem Krychem i Karolem
Świętorzeckim o czym wspominam w innym artykule o Libii.
To wtedy także na plaży koło Sabraty mam okazję poznać znanego aktora
– Marka Konrada, który przyleciał do Libii do rodziny. A dwadzieścia
pięć lat później spotkałem go powtórnie w …..USA podczas promocji filmu
z jego udziałem.
Podczas całego okresu mojej pracy w tej libijskiej firmie, mieszkam
na kampie w górach na skraju pustyni - Sahary, w baraku blaszanym bez
klimatyzacji, gdzie podczas lata temperatury przekraczają 40 stopni C.
Wąż gumowy z zimną wodą ma służyć za prysznic przynosząc okresową ulgę.
Z powodu takich temperatur, przerwa w pracy w południe trwa 4 godziny,
gdyż nikt nie jest w stanie efektywnie pracować w takim upale. Ale nie
narzekam, bo robotnicy (przekrój narodowościowy z wielu krajów)
mieszkają w jeszcze gorszych warunkach narażeni na ukąszenia jadowitych
żmij i skorpionów. Woda dla celów gospodarczych jest dostarczana z
beczki do której dowozi się wodę beczkowozami. Chcąc uniknąć „złapania”
jakiegoś paskudztwa z wody, pije tylko butelkowane sody lub herbatę.
Nie ominęło też i mnie spotkanie ze skorpionem, kiedy przed snem, po
świątecznej parodniowej niobecności na kampie, nie sprawdziłem dokładnie
łóżka (w szafie było ich jeszcze pięć). W efekcie, ukąszony w palec
prawej ręki, zmuszony jestem prowadzić samochód w nocy z drętwiejaca
ręką do punktu sanitarnego w miasteczku Abuzejan oddalonym o 10 km od
naszego kampusa. Szef kampusa odrazał mi jazdę w nocy do punktu
sanitarnego w zamian proponując antidotum w postaci ….szklanki mleka!
Nie chcąc udowadniać skuteczności takiego eksperymentu na sobie,
podziękowałem za ta radę i skorzystałem jednak z usług sanitariusza.
Podobnież arabowie (tak mnie zapewniali niejednokrotnie) stosują taką
„mleczną kurację” po ukąszeniu skorpiona. Czy skuteczna? Pewnego dnia
przyjechał do kamieniołomu jeden z lokalnych odbiorców kruszywa. Podczas
pogawędki powiedział, że właśnie zmarła mu 4-ro letnia córeczka po
ukąszeniu skorpiona (mleko nie pomogło). Kiedy zapytałem się dlaczego
nie pojechał z nią do lekarza, odparł iż widocznie Allah tak chciał!
Ale tragiczniej mogło się dla mnie skończyć likwidacja zakładu
kruszenia (po zakończeniu projektu który prowadziła moja firma) a
szczególnie inwentaryzacja końcowa magazynu z częściami zamiennymi.
Sięgałem wtedy na górne półki „na oślep” i biorąc to co mi wpadło w rękę,
przenosiłem do biura w celu ich skatalogowania. Kiedy na najwyższą półkę
już
nie
mogłem sięgnąć, przystawiłem sobie jakąś skrzynię. Po wejściu na nią
spojrzałem na półkę i ….zamarłem! Wprost na mnie patrzyły oczy bardzo
jadowitej żmii piaskowej (Echis carinatus). Po jej ukąszeniu, należy
podać w porę surowicę, choć nie gwarantuje to w 100% przeżycia.
Ostrożnie wycofałem się i powiedziałem o tym pracownikom, którzy
skutecznie ją unieszkodliwili. Długo potem modliłem się za ocalenie mi
życia. Wszystkie dni pobytu na kampusie są kolejnymi „podróżami” w
otaczający mnie świat arabski. Kolejne dni i lata to zwiedzanie
okolicznych wiosek, miasteczek, odkrywanie, ludzi, obyczajów i świąt z
tym zwiazanych a także lokalnych tradycji.
To właśnie wtedy w najgłębszej tajemnicy zostaję zaproszony na
wieczorną herbatę do domu jednego z moich pracowników, pochodzącego z
Syrii. Wiem, że nie wolno mi wspomnieć, że jest chrześcijaninem - mógłby
być szykanowany. To podczas zakupów w malutkim, zbitym z desek i
prymitywnym wiejskim sklepiku, wiem, że najpierw muszę usiąść na
klepisku przy parzącej się na rozżarzonych węglach herbacie, porozmawiać,
wypić malutki kieliszeczek gęstej, mocnej i niemiłosiernie słodkiej (polski
cukier to sprawiał!) herbaty, aby po tej ceremoni przystapić do zakupów.
Praca w kamieniołomie też nie mogła się rozpocząć bez tego herbacianego
ceremoniału i kilkakrotnego wypytywania się o zdrowie. A wszystkie inne
sprawy były odkładane na ...jutro (Bukra inshallach).
Oczywiście odżywiałem się na stołówce (parę stołów przy kuchni) gdyż
innej możliwości nie było. Wszakże kamping był położony w terenie
górzystym kilka km od najbliższej wioski a restauracji tam nie było.
Karty menu nikt mi nie wręczał, bo i nie było potrzeby. Jadło się to co
ugotował kucharz. Choć jadłospis był mało urozmaicony to do dzisiaj
pamiętam smak zupy którą nazywano – siorbą – przepyszna, z kuskusem na
ostro, przyprawiana papryką! Przez te lata pobytu w górach
dyskutowalismy nieraz do póżna w nocy z moimi trzema kolegami z baraku
gdzie spałem.
Pierwszy z nich, inż Mehdi, z Egiptu, chętnie pomagał mi jako tłumacz.
Drugi to, inż Mohamed z Iraku, wykształcony w Anglii służył technicznymi
poradami (arabskim nazewnictwem). A z Junysem, Palestyńczykiem
najczęściej rozmawialiśmy o losie narodu palestyńskiego dążącego
konsekwentnie do utworzenia swojego państwa. Któregoś dnia oznajmił mi,
że ma już narzeczoną w Palestynie i będzie się żenił. Wprawiło mnie to w
ogromne zdumienie, gdyż wiem, że nigdzie nie wyjeżdżał poza granice
Libii od paru lat. No cóż, żonę mu wybrał ojciec (Junys musiał ten wybór
zaakceptować). A miłość? – chyba zjawiła się dopiero po ich ślubie - o
ile się w ogóle zjawiła.
Ruchomy okres największego święta muzułmańskiego – Ramadan, przypadał
wówczas w okresie letnim. Był to ciężki okres dla wyznawców Mahometa.
Powstrzymywanie się od jedzenia picia a także seksu od wschodu do
zachodu słońca, wymagało dużo samozaparcia. Ma on na celu przez 30-ci
dni jego trwania, ćwiczeniu silnej woli oraz zrozumieniu, że na świecie
są także ludzie głodni. W tym okresie wiernych obowiązywał też obowiązek
jałmużny – przekazywanie darów potrzebującym. Moi pracownicy wyznania
muzułmańskiego byli w tym czasie bardzo zmęczeni w dzień i śpiący, gdyż
ucztowali prawie całymi nocami.
Na kampusie praca była ograniczona w okresie Ramadanu do 4-ech godzin
dziennie, więc mogłem każdego dnia jeżdzić (autobusem i dalekobieżnymi
taksówkami) do mieszkania w Tripolisie, mijając po drodze miejscowość
Al-Azizia gdzie zanotowano kilkakrotnie najwyższe temperatury na
świecie-57,8 stopni Celsjusza w cieniu! Pewnego dnia skorzystałem z
okazji i „zabrałem” się z dyrektorem ekonomicznym firmy. Na prostym
odcinku drogi, przy szybkości 120 km na godzinę, kątem oka dostrzegam,
że jedzie on z zamkniętymi oczyma. Budzę go w ostatnim momencie, kiedy
samochód już zjeżdżał z szosy. Mogło się to dla nas obu skończyć
tragicznie - skutek niewyspania w okresie Ramadanu.
Okres postu przez okres trwania Ramadanu, kończył się świętem
nazywanym - Id al-Fitr. To wtedy właśnie wyznawcy Mahometa odwiedzają
członków rodziny i bliskich, składając życzenia i obdarowują się
nawzajem prezentami.
Na koniec tego święta, parę dni wolnych od pracy w firmie w której
pracowałem, wykorzystujemy na wycieczki, między innymi do Ghadamash,
oazy na pustyni, gdzie uliczki przebiegają w formie wąskich korytarzy
otoczonych murem. Tu zatrzymywały się karawany w swej wędrówce po
pustyni, których wielbłądy mogą biec z szybkością 50 km/godz! Zwiedzamy
też jedne z ciekawszych miejsc w pobliżu Tripolisu. Są to ruiny
miast
z czasów cesarstwa rzymskiego - Leptis Magna (130 km od Tripoli, V wiek
BC ), i Sabraty (40 km od granicy z Tunezją, VI wiek BC), położonych tuż
nad brzegiem morza Śródziemnego. I choć z tych wspaniałych budowli
pozostały tylko ruiny to na tyle czytelne, że można sobie wyobrazić ich
orginalne piękno i kunszt budowniczych w tamtych czasach. Szczególny
podziw budzi we mnie niezwykle dokładna i staranna obróbka kamieni,
dopasowanych do siebie z iście aptekarską dokładnością oraz kamienne
amfiteatry.
Te piękne zabytki oraz urokliwe zakątki dzikich plaż otoczonych palmami,
odwiedzaliśmy także z moją siostrą Marianną oraz mamą mojej żony, Marią
Jasicką. Było to o tyle łatwe gdyż po kilku miesiącach pobytu w Libii,
kupiliśmy tam nowy samochód – Seat 133 (produkcji hiszpańskiej), który
nam świetnie służył do końca kontraktu. Cztery lata później, po reformie
pieniężnej (i jej specyfice) w Libii w 1980 roku, mogliśmy sprzedać go
prawie za cenę kupna.
W 1979 roku, nasz przyjaciel Stefan Miska, chcąc się spotkać z nami i
kolegami z uczelni, Andrzejem Wojtanowiczem i Ryszardem Gancarzem,
pracującymi w Libii na kontraktach (wyjazdy turystyczne do Libii w tym
czasie były nierealne), zorganizował wyprawę „naukową” studentów AGH (Akademia
Górniczo-Hutnicza), samochodem marki „Nysa”. Było to ewenementem w
tamtym czasie aby zgromadzić w Polsce pieniądze od firm na taką
ekspedycję studencką. Wyprawa trwała dwa miesiące a powrót jej przez
Tunis napotkał olbrzymie przeszkody z powodu braku pieniędzy na dotarcie
do Polski i strajku pracowników obsługujących promy Włochy – Tunezja.
Po paru tygodniach już bez dalszych perypetii, dotarli szczęśliwie do
Polski. A ze Stefanem (profesor na uczelni w USA) i Andrzejem (profesor
na uczelni w USA), spotykamy się do dzisiaj bo nasza przyjaźń także
przetrwała próbę czasu.
W październiku 1979 roku wybieramy się … w „czwórkę” (żona spodziewa
się dziecka) na urlop do kraju o którym marzyliśmy od dawna – do Grecji.
Jesteśmy go bardzo ciekawi, gdyż będzie to nasza pierwsza wizyta w kraju
należącym do „zachodu”. Po drodze do Grecji zatrzymujemy się w stolicy
Malty –Valletta, podziwiając szczególnie świetnie zachowany Fort św.
Elma. Wynajętym samochodem marki Mini-Morris, poruszając się w ruchu
lewostronnym, objeżdżamy w ciagu jednego dnia tą jakże malowniczą, w
większości kamienistą wysepkę. Niestety. Ze wzgledu na wzburzone morze
nie możemy popłynąć na zwiedzanie – Niebieskich Grot (Blue Grotto) -
znajdujących się na wyspie Filfla. Może kiedyś? – bukra inshallah?
Przepięknie położona stara część stolicy Valletta, z dużą ilością
starych zabytków, jest na pewno jedną z perełek w basenie Morza
Śródziemnym i dlatego jest wpisana na listę światowego dziedzictwa
UNESCO.
Parę dni pobytu w Grecji przeznaczamy na zwiedzanie Aten. Wyobraźnia „buszuje”
gdzieś po mitologii greckiej, jej kulturze i historii, a oczy nie mogą
się napatrzeć starożytnej budowli na wzgórzu Akropolu ateńskim i
rozciągającemu się z niego wspaniałemu widokowi na miasto rozlokowane w
dolinie wśród otaczających. A w Muzeum Narodowym oglądamy wspaniałe
ekspozycje w nim zgromadzone a zachwycające szczególnie znawców w tym
temacie.
Trudno być w Grecji nie będąc na jednej z wysp greckich. Nasz wybór
padł na wyspę Andros, gdzie podczas kilku dni zetknęliśmy się z surową
wyspiarska przyrodą, jazdą autobusem do miejscowości Batsi po stromych i
wąskich serpentynach oraz niewyobrażalnie wyspiarską serdecznością,
daleko wykraczajacą poza interesy czysto kupieckie. To na tej wyspie,
często przed dokonaniem zakupów w opustoszałych po sezonie turystycznym
sklepach, wypijaliśmy z właścicielem po kieliszeczku Ouzo (grecka wódka
o smaku anyżowym – 48% podawana zazwyczaj z wodą), aby potem dokonać
zakupów. To także na tej wyspie w miejscowości o tej samej nazwie
(Andros), właściciel małej portowej knajpki, podczas mojego wędkowania z
synem Konradem na miejscowym nadbrzeżu, uzgadniał z nami wieczorne menu.
Po dwóch dniach pobytu, byliśmy w tej knajpce jedynymi turystami!
Kilkugodzinny powrót promem z wyspy, podczas przystrojonego ołowianymi
chmurami nieba i płaszczliwie zawodzacą grecką muzyką, należy do takich
chwil, które trudno, bardzo trudno wyrazić słowem i piórem. Do dziś ten
specyficzny nastrój i grecka muzyka, której melodie rozwiewał wiatr po
morzu Egejskim, słuchana właśnie tu w ojczyżnie Sokratesa, towarzyszy mi
z ta samą ostrością niezatartą przez dziesiątki lat, do chwili obecnej.
Dwa tygodnie w kraju przesiąkniętym starożytnością na każdym jego
skrawku, mijają bardzo szybko.
Wracamy powtórnie do Libii. Już nie na długo. Na kilka miesięcy, na
dokończenie kontraktu. Żegnamy się z przyjaciółmi -Teresą Uchańską,
Hanią Paczyńską, rodziną Woyna-Orlewicz, Andrzejem Wojtanowiczem,
rodziną Krychów, rodziną Bablichów, Karolem Świętorzeckim oraz wieloma
innymi przyjaciółmi, których nie sposób wymienić. Nasz powrót do kraju
przyspieszył fakt przyjścia na świat w Tripolisie, naszej córki –
Aleksandry w styczniu 1980 roku.
Ale i ona też przez te kilka swoich miesięcy życia, była „wywożona” na
plaże w piatki. W czerwcu 1980, opuszczamy Libię i lądujemy po pięciu
latach nieobecności w Polsce, ale tylko na jeden dzień aby zostawić
córkę u rodziny.
Wyjeżdżamy przez CSRS (dzisiaj Czechy) do Niemiec Zachodnich i
Holandii po których podróżujemy wynajętym samochodem. W Niemczech
zaskakuje nas niesamowita czystość niemieckich ulic a małe niemieckie
miasteczka są niczym przeniesione z najpiękniejszych bajek o królestwach
za siedmioma górami i rzekami. W Dortmundzie odwiedzamy Kazika Czumę, z
którym zaprzyjażniliśmy się w Libii. A w Holandii, w Arnhem, mamy
możliwość zadumać się nad losem polskich żołnierzy z dywizji pancernej
gen. Maczka, poległych podczas II-ej wojny światowej i pochowanych na
tutejszym wojskowym cmentarzu.
Cmentarz ten, jeden z trzech znanych cmentarzy z II-ej Wojny Światowej
(trzeci – Monte Cassino miałem okazję odwiedzić w 1982 roku), otoczony
zielenią, z białośnieżnymi rzędami krzyży przytulonych do czerwonych róż,
różni się bardzo od tego w Tobruku położonego wśród rozpalonych piasków
libijskiej pustyni i trochę zapomnianego oraz rzadko odwiedzanego przez
rodaków. Ze względu na ulewne deszcze, skracamy swój pobyt i kupioną w
Niemczech Skodą 120-L, wracamy do kraju.
Na granicy stykamy się z polskimi biurokratycznymi barierami, które
były nam tak obce przez te kilka cudownych lat w Libii. Musimy zapłacić
cło za nasz samochód, ale nie mamy złotówek (mamy tylko dolary). Chemy
zapłacić cło po przyjeździe do Sandomierza ale celnik się nie zgadza.
Wpadam na pomysł aby celniczce dać …..łapówkę (pierwszy i ostatni raz w
życiu). Ona ze stoickim spokojem oznajmia mi lekko urażona, że teraz
…...to już za późno bo wszystko jest zaksięgowane. Rano sprzedajemy po
lichwiarskiej cenie walutę w mieście (Cieszyn) i „wykupujemy” nasz
samochód. Pokonując te pierwsze po pięciu latach biurokratyczne bariery
na granicy zamykamy symbolicznie libijski rozdział w naszym życiu nie
martwiąc się tym co będzie dalej. Odkładamy to na....Bukra inszallach -
jednej z pięknych filozofii życiowych które zostawił nam w spadku pob
yt
w Libii i ten cudowny „urok oriętu”.
Po trzech dniach oddajemy nasze paszporty, z trudem dostosowując się
do codziennego, jakże innego życia w kraju. Dwa miesiące później
wybuchają strajki, będące zapowiedzią powstania „Solidarności”, która.....zapoczątkuje
kolejny rozdział podróży w naszym życiorysie. Pobyt w Libii wywarł na
mnie ogromne wrażenie, dostarczając tyle miłych wrażeń tak turystycznych
jak i tych związanych z pracą, poznawaniem ludzi i kraju. Bo nic tak nie
zbliża nas do kutury danego kraju, nic tak nie pozwala nam poznać go od
„wewnątrz”, jak długi pobyt w nim i obcowanie` na codzień z jego prawami
i obyczajami do których musimy się dostosować. Dopiero wtedy można
poznać dobrze ludzi, tradycję, obyczaje i dostrzec wiele ciekawych
miejsc.
To właśnie tam zaskakiwały nas obrazy samochodów osobowych, których
głównym pasażerem (obok kierowcy oczywiście) był żywy baran wieziony
wewnątrz, na piknikowe jadło. Do codzienności należały też samochody (pic-up)
w których kobiety były przewożone z tyłu na otwartej skrzyni ładunkowej
a mężczyźni siedzieli w środku. Pięciokrotnie obserwowaliśmy zakończenie
wielkiego postu Ramadanu, po którym zarzynano na ulicach barany na
poświąteczną ucztę.
W 1977 roku, byliśmy także świadkami buntu studentów w Tripolisie,
(na uniwersytecie Al-Fatih założonym w 1973) stłumionym przez wojsko. W
1980 roku jesteśmy świadkami wprowadzenia nacjonalizacji sklepików,
drobnego przemysłu i wymiany pieniędzy tak bardzo kontrowersyjnie
przyjętej przez większość jej mieszkańców. To wtedy w ciągu jednego dnia
zniknęło ze sklepików złoto i waliły się fortuny zakończone często
samobójstwem właściciela.
Pobyt w Libii trudno nazwać turystyczną wycieczką czy też samym
wyjazdem na kontrakt. Oba te czynniki splatały się wzajemnie i ni
emożliwością
jest ich oddzielenie. Dla mnie wraz z żoną ten pobyt w Libii, pozostanie
jako najmilsze wspomnienie pięcioletniej bez mała podróży, zwiedzania,
poznawania kultury i zwyczajów świata arabskiego oraz pracy w nowych
jakże odmiennych od polskich warunkach. Do dziś, ta pierwsza podróż
połączona z pracą, pozostawiła w moim sercu coś, czego nie potrafię się
pozbyć przez 30 lat, jaki upłynął od wyjazdu z tego kraju.
To nostalgia za tym krajem, za jego mieszkańcami, tradycjami świata
arabskiego i miejscami które dane mi było zobaczyć. Pomimo solennych
obietnic, już nigdy więcej nie miałem okazji odwiedzenia tego kraju,
gdzie odrobina serca i wiele wspomnień, pozostało w nim na zawsze. I
choć wiele nazw, poznanych miejsc i ludzi, czas okrył mgłą zapomnienia
to ten okres spędzony w Libii pozostanie dla mnie jako jedną z
najważniejszych podróży mojego życia. Ale wiem, że kiedyś muszę tam
pojechać.
Ale kiedy? „Bukra Inshallach”.
Tekst i zdjęcia: Józef Kołodziej
Marzec-2013
Korekta: mgr Krystyna Sawa