Przygoda z Naturą

192 Kilomarty Wiślanej Podróży

Były to czasy kiedy tysiące pomysłów kotłowało się w rozgorączkowanych głowach, myśli wyprzedzały słowa, a słowa czyny, z reguły nigdy niezrealizowane. A jedne od drugich były coraz to bardziej fantazyjniejsze, szczególnie kiedy „okowity” (winko zwane Patykiem Pisane) ubywało w butelkach ale przybywało w naszych głowach (zasada naczyń połączonych). Tak, tak... te stare beztroskie studenckie czasy, bo o nich to mówię, pozostawiły jedną szczególną cechę, która towarzyszyła mi i towarzyszy przez całe życie. Chęć poznania świata, czyli innymi słowy, zamiłowanie do podróży. Tak więc, dyskusje stawały się coraz bardziej zażarte, choć nie kłótliwe, projekty podróży coraz śmielsze i wręcz dziecinnie proste w 01-Goscie-w glebi Hania Miska a z prawej - Jacek Kolodziej-30 kwiecien 1966realizacji. Dziwne, że nikt jeszcze nie wpadł na nie!
    Jednym z takich projektów, który jednak nie wyszedł poza fazę słownych projektów był lot balonem… na księżyc!! Ktoś z nas na szczęście „przytomnie” zapytał, a co będzie jeżeli nas zniesie z kursu i wylądujemy na jakieś galaktyce odległej o milion lat świetlnych? Toż po powrocie możemy nie zastać już kumpli, a nasza Alma Mater (Akademia Górniczo-Hutnicza) może już nie istnieć. I gdzie wtedy „zaliczyć” kolejne egzaminy?  Projekt marszu na piechotę do Władywostoku (wschodnie wybrzeże Rosji) został porzucony z obawy, że „drogi braterski lud” może nasze kroki skierować do najbliższego „archipelagu” (tego opisanego przez Sołżenicyna) z łatką „szpiona” przypiętą w aktach „na wsiegda”! Kolejna podróż - marzenie, na rowerach do Chin została skutecznie zablokowana przez naturę, czyli mur chiński (głową muru nie przebijesz). A kajakiem do Szwecji? Nic oryginalnego – byli przed nami inni. Ostatni projekt podroży na gapę na jakiś zagubiony archipelag, też nie doczekał się realizacji, gdyż przyszli podróżnicy nie chcieli być przez przypadek zakąską... na śniadanie jakiegoś kacyka w polinezyjskim buszu. Niemożliwość zrealizowania chociaż jednej z takich podróży, zniechęciło nas całkowicie do rozważań na te tematy na dłuższy okres czasu. Ale gdzieś tam tliła się ta mała iskierka nadziei, nigdy do końca nie wygaszona.
    Rok 1966 i kolejna czekająca nas letnia sesja egzaminacyjna oraz zbliżające się wakacje, zmusiły nas niejako na kolejnym „posiedzeniu” do snucia konkretnych planów letnich podróży. Kiedy wydawało się, że i tym razem nic z tego nie wyniknie bo i w głowach tęgo szumiało, ktoś z naszej trójki (ja, mój brat bliźniak Jacek i nasz kuzyn Antoni) rzucił hasło popłynięcia pontonem Wisłą, z Krakowa do Sandomierza. Pomysł jednogłośnie zaaprobowany, a termin ustalony został na koniec czerwca po zakończeniu sesji egzaminacyjnej. Pozostała sprawa zakupu „statku”. To też okazało się proste gdyż już na początku czerwca znaleźliśmy bez problemu w02-Antoni Kolodziej - Prezes- wyglasza przemowienie-30 kwiecien 1966 sklepie… „Spółka Rolna” dwuosobowy ponton (musiał zmieścić trzech). A za resztę funduszu wycieczkowego, dokupiliśmy dziecięcy nadmuchiwany pontonik w kształcie canoe, który miał nam służyć jako „jednostka” bagażowa.
     Aby formalności stało się zadość należało dokonać chrztu i uroczystego wodowania naszej ”pełnomorskiej” jednostki, która otrzymała nazwę m/s Sandomierz. Żeglarze wiedzą, że „m/s” oznacza napęd motorowy. Ale przecież ponton...? Tak, tak - miał „3-konny silnik” (bo było nas trzech - niezbyt chętnych do wiosłowania). Z okazji tej zaprosiliśmy naszych przyjaciół i znajomych na tę uroczystość wodowania nad Wisłę pod Wawelem w Krakowie. W przeddzień wodowania mieliśmy trochę markotne miny, gdyż na symboliczne rozbicie o burtę przeznaczyliśmy jedno „Patykiem Pisane”. Fundusz wyprawy wykazywał manko, więc o „szampanskoje” mogliśmy tylko pomarzyć. No, ale i „Patyczka” też nam było szkoda tak wylać do wody za „bezdurno”, narażając przy tym biedne rybki na odwykówkę. 
   Aby więc coś wymyślić, należało (zgodnie z logiką) najpierw opróżnić to co było w butelce „chrzestnej”. Potym pomysł wlania do „Patyczka” herbaty, sam się napatoczył. Tak więc przedostatnia poważna przeszkoda blokująca spływ, została rozwiązana z korzyścią dla rybek i naszego dobrego samopoczucia.  Następnego dnia w sobotę 30 kwietnia 1966 roku, odpływam od betonowego nadbrzeża na Wisłę z Andrzejem Bienussą (wówczas studentem prawa), czuwającym nad „formalną” stroną spływu. Na pontonie znalazł się także (z racji „urzędu”) w garniturze (a jakże), prezes naszego nieformalnego Klubu „Szpak” (ówczesna milicja miała na niego „ojcowskie” oko), a jednocześnie uczestnik spływu – Antoni Kołodziej. Parę metrów od brzegu i na oczach naszego towarzystwa oraz licznie zgromadzonej gawiedzi, wylewamy na burtę (komorę) pontonu „winko-herbaciane”. Na brzegu 03-Jozef Kolodziej i Andrzej Bienussa spuszczaja ponton do Wisly-30 kwiecien 1966gromkie oklaski po wygłoszeniu przez Barbarę, matkę chrzestną - formułki „ I płyń po oceanach świata” oraz... salwy śmiechu, gdyż na burcie pozostały fusy po herbacie!!! Ostatnia formalna przeszkoda została więc pomyślnie załatwiona. Mam na myśli oczywiście wodowanie i chrzest pontonu, a nie te fusy, które niczym permanentna czkawka odbijają się do dziś w mojej pamięci.
    DZIEŃ PIERWSZY - W poniedziałkowy lipcowy ranek, spod Wawelu w Krakowie, odbija od brzegu trzyosobowa wyprawa pontonowa do Sandomierza. Po drugiej stronie Wisły widoczna tablica z cyfrą 77 (tyle kilometrów liczy sobie Wisła od źródeł, do tej tablicy). Mamy więc przed sobą 192 kilometry wiślanej podróży.
     System wiosłowania jest prosty. „Galernik” wiosłujący tyłem do kierunku spływu pociąga silniej prawym lub lewym wiosłem w zależności od komend przekazywanych z „mostku kapitańskiego”, czyli dwóch pozostałych uczestników, siedzących w tylnej części pontonu. Lewa, prawa, prawa, prawa, lewa. Oto i cała gama niezbyt skomplikowanych komend docierających do wiosłującego. Zakładamy 3 dni na pokonanie całej trasy, co daje około 65 km wiosłowania na dzień.
  Wkrótce niespodziewana przeszkoda na trasie spływu - zapora „Na Dąbiu”. Perspektywa przepłynięcia jej nie wchodzi w rachubę, dlatego acz niechętnie, dobijamy do brzegu i przenosimy nasz cały „majdan” lądem na drugą stronę zapory. Nikomu z nas nie przyszło do głowy, aby wcześniej przestudiować trasę spływu (a o internecie i przenośnych komputerach, wtedy jeszcze nawet wróble nie ćwierkały)! Ładujemy się powtórnie za zaporą do pontonu, ciągnąc na sznurku za sobą w „canoe” nasze „kwatermistrzostwo”.
     Pogoda pod wieczór już wyraźnie nastawiona na polanie nas deszczykiem (co i wkrótce się stało). Ale bardziej od pogody, niepokoi naszą uwagę stan wody, który wyraźnie się podnosi, zwłaszcza po minięciu ujścia rzek Raby, Szreniawy, Nidzicy i Dunajca do Wisły. Mamy nadzieję, że rano nieco opadnie. Zaabsorbowani podnoszącym się poziomem wody, nawet nie zauważamy, kiedy minęliśmy miejscowości położone nad Wisłą, wzdłuż trasy naszego spływu: Igołomię, Nowe Brzesko i Koszyce.
     Powoli rozglądamy się za noclegiem zwłaszcza, że mijamy tak niewiele wiosek, które z poziomu pontonu, są praktycznie niewidoczne bo przeważnie ukryte za wałem. Tylko ryk krów i szczekanie psów, pozwala się nam zorientować, że spanie na sianie i z reguły (gdzie te dobre czasy i gościnni ludzie?) darmowefile:///C:/Documents and Settings/DVD Theatre/My Documents/My Web Sites/PZN/Images/Opowiadania/Retro/2010/10-20-2010/04-Andrzej Bienussa-Antoni Kolodziej i Jozef Kolodziej-w trakcie wodowania pontonu-30 kwiecien 1966 „korytko” jest tuż, tuż.

  Już o zmierzchu wpływamy w Opatowcu na zalaną przybiórkową wodą łąkę, zatrzymując się na cementowym słupku tuż przed pierwszą stodołą. Gospodarz chętnie pozwala (ach gdzie te czasy) na nasz nocleg w stodole na sianku, dodając do tego jeszcze zsiadłe mleko z razowymi pajdami chleba (wszystko gratis dla studentów!!) i wysłuchując od nas „wiadomości ze świata”. Miał nadzieję, że Jacek -„geodeta” pomierzy mu działkę nad Wisłą, ale na szczęście dla nas została zalana wiślaną wodą. Po tak gościnnym przyjęciu, padamy na siano (ach ten zapach) jak te przysłowiowe muchy, by natychmiast zasnąć snem kamiennym.
    DZIEŃ DRUGI - Poranne słoneczko łaskocze nas swoimi promykami, dając do zrozumienia, że nie ma czasu na lenistwo. Wstajemy. Stan wody na Wiśle jeszcze wyższy, ale w dzień nie wygląda to zbyt groźnie. Oczywiście nikomu z nas nie wpadło do głowy sprawdzenie pontonu po wczorajszej kolizji z kamiennym słupkiem, a mogło to nas drogo kosztować - nasze własne życie.   Żegnamy się z gospodarzami i ugoszczeni mlekiem prosto od krowy wraz ze swojskim (pieczony we własnym piecu) chlebem, wypływamy na nurt Wisły, który jest dużo szybszy aniżeli wczoraj. Lżej będzie wiosłować, mówimy do siebie dla dodania otuchy. Nida i Wisłoka, to kolejne rzeki dolewające „oliwy do ognia” (wody). Po południu wygląda to już groźnie.  Słońce wkrótce chowa się za chmury i już nie pojawi się ono do końca naszego spływu. Zaczyna padać. Na wodzie pojawia się dużo wirów, chcących wessać intruzów do dna. Woda w Wiśle mętna, z dużą ilością piany unoszonej na jej powierzchni i wyprzedzającej nasz ponton. Znak, że woda ciągle przybiera. Jak na tę porę roku, jest zimno i wietrznie. Przelotne deszcze też nie uprzyjemniają nam żywota na „łajbie”.
   Markotniejemy nieco i tylko komendy podawane wiosłującemu, przerywają tę złowieszczą ciszę. W pewnym momencie „canoe” dostaje się w silny wir, 05-Jozef Kolodziej i goscinny gospodarz w Opatowcu-lipiec 1966uderzając w naszą burtę. Zachwiało nami nieco. I wtedy zdajemy sobie nagle sprawę, że wypadniętemu z pontonu, rzeka nie dałaby żadnych szans zwłaszcza, że ze względu na przejmujące zimno i deszcz mamy wszystkie możliwe „ciuchy” na sobie i poruszamy się z gracją niedźwiadka.  Dociera także do „mojego komputera”, że nasz kuzyn „Tolo” zna się tak na pływaniu jak ja na astronomii. Choć jak wspomniałem poprzednio, i tak by to nikomu nie pomogło w przypadku przymusowej kąpieli na tej przybiórkowej wodzie. Ale zawsze byłaby jakaś szansa. A po obu brzegach koryta Wisły, częściowo zatopiona w powodziowej fali, wiklina. Z poziomu rzeki, za wałami nie widać żadnego domostwa. Nie mamy odwrotu. Musimy płynąć dalej! Nie zauważyliśmy nawet, kiedy minęliśmy Nowy Korczyn.
  Na nocleg decydujemy się nieco wcześniej, gdyż jesteśmy solidnie zmoczeni i zmęczeni. A na pontonie, nie ma możliwości przebrania się. Mała górka tuż koło wału, chyba gdzieś w rejonie Szczucina, służy nam za pole namiotowe, a raczej miejsce gdzie pod wojskowymi pałatkami, prowizorycznie rozpiętych na wiklinowych gałęziach, uda nam się do rana uniknąć zmoczenia przelotnym deszczem i coś przekąsić, choć na zimno. Rozpalenie ogniska jest całkowicie nierealne tak jak nierealna wydaje się sytuacja, w której się znajdujemy.
DZIEŃ TRZECI - Ranek nie rozwiązuje wczorajszych wątpliwości. Zimno, zacinający kapuśniaczek, mglisto oraz woda od wału do wału stawiają przed nami mnóstwo wątpliwości. To już nie jest ta cudowna Wisła nad którą się wychowałem od dziecka. To jest już rzeka żywioł, groźna i nieobliczalna. Już nikt nad nią nie ma kontroli, oprócz natury. Nie wybaczająca żadnemu śmiałkowi najmniejszego błędu. Mimo wszystko, a może właśnie dlatego, decydujemy się płynąć dalej. Do Sandomierza już tylko 65 km. Na powodziowej fali płyniemy bardzo szybko. Praktycznie nie wiosłujemy starając się trzymać tylko dziób pontonu do przodu i blisko brzegu choć jest to sprawa umowna, gdyż jest on parę metrów pod nami. Płyniemy dużo szybciej aniżeli wczoraj. Miejscami szorujemy bokiem pontonu po wiklinach, czego staramy się uniknąć bo w przypadku natknięcia się na ułamaną gałąź… lepiej nie myśleć, bo mimo dwukomorowej budowy pontonu, na nic by się to nie zdało.  Nie decydujemy się na płyniecie środkiem Wisły, gdyż tam na głównym korycie, panuje już wszechwładnie wodny żywioł, niosąc z sobą ku zagładzie konary06-Jacek Kolodziej pod krakowskim mostem-sierpien 1967 gałęzi, powalone drzewa i „ukradzione” z łąk kopki siana.
   Mijając Połaniec, Baranów Sandomierski, a następnie widoczny na skarpie Tarnobrzeg czujemy się już jak u siebie w domu. Dopiero teraz zorientowałem się, że towarzyszący nam przez prawie całą podróż deszcz już nie pada, dając widocznie za wygraną. I wreszcie tuż przed ujściem Koprzywianki, (jesteśmy miejscowi, więc domyślamy się gdzie jest jej ujście) zza zakrętu, wyłania się nasz ukochany Sandomierz, jeszcze częściowo spowity w nisko przesuwających się chmurach, jeszcze ociekający resztkami deszczu, ale z wyraźnie górującą na wzgórzu białą sylwetką zamku dumnie strzegącego królewskich traktów prowadzących do miasta ku bramie Opatowskiej.
   Sandomierz nigdy chyba nie był mi, w tych studenckich czasach tak bliski sercu jak dzisiaj. Może dlatego, że jeszcze raz los pozwolił mi cieszyć się jego widokiem, czarem starych murów, wąskich uliczek starego miasta, tajemniczych lochów i legend? Mijamy Koprzywiankę i już za chwilę lądujemy koło starej przystani żeglarskiej, mijając po drodze wodomierz wskazujący około 4 metrów powyżej stanu normalnego. Teraz dopiero odczuwam olbrzymią ulgę. Myślę, że i Tolo oraz Jacek, czują to samo.
    Wyrzucamy wszystko z pontonu, odpowiadając na pytania nielicznie zgromadzonych ciekawskich. Odwracamy ponton do góry aby wylać z niego wodę. W przodzie pontonu, tam gdzie najechaliśmy w Opatowcu na słupek betonowy, w którym był wtopiony gwóźdź, pierwsza warstwa pokrycia jest oderwana na długości 2-3 cm, tworząc mały języczek. Natomiast z pod niego wystaje bąbel rozmiarów małego guza, który jest nadymany do granic wytrzymałości. Spojrzeliśmy na siebie bez słowa. Milczenie wystarczyło za wszystko. Dzięki Ci jeszcze raz Panie.
   Epilog: Kamizelki ratunkowe zostały w Krakowie. Była to jedyna rzecz, którą zapomnieliśmy z sobą zabrać na spływ. A kuzyna Tolka, parę lat później, w porę wyciągnęliśmy z Wisły gdy już tylko parę sekund decydowało o jego życiu. Pływać dobrze nie nauczył się nigdy...
    W następnym roku (1967 w sierpniu) przepłynęliśmy tą samą trasę razem z Jackiem jeszcze raz, przy przepięknej słonecznej pogodzie i bardzo niskim stanie wody na Wiśle. Też z 07-Jozef Kolodziej przy tamie Na Dabiu-sierpien 1967pewnymi przygodami i emocjami. DZIEŃ PIERWSZY - Tak jak i rok wcześniej, na spływ wyruszyliśmy z Krakowa tuż po zakończeniu naszych wojskowych studenckich obozów. Jacek w Mrągowie a ja w Orzyszu. Też spod Wawelu w Krakowie i na tym samym pontonie oraz wlokąc za sobą nasze kwatermistrzostwo w gumowym canoe (też ten sam co rok wcześniej). Jak już wspomniałem, pogoda marzenie. Cieplutko, niska woda, znana już z poprzedniej wyprawy trasa i więcej doświadczenia. Tylko tyle, że „galerników” było dwóch, a i woda nieco leniwsza, więc „działka wiosłowania”, przypadająca na mnie i Jacka, była statystycznie o 33% dłuższa.  Tuż po przeniesieniu naszych „statków” koło zapory „Na Dąbiu” i usadowieniu się w pontonie, zauważyliśmy tuż nad powierzchnią wody, bardzo duży grzbiet karpia.     Podpłyń bliżej do niego, a ja spróbuję go upolować wiosłem – mówię do Jacka. Tylko powoli bo stracimy dobrą kolację. Kiedy byliśmy już bardzo blisko „naszej kolacji”, podniosłem w górę wiosło. Ale sprytny karp wyczuł nasze niecne zamiary i nie miał najmniejszego zamiaru opiekać się na patyku. Dał błyskawicznie głębokiego nura i więcej już go nie widzieliśmy. Wieczorem konserwa z ryb, musiała zaspokoić nasze apetyty. Spanie tym razem nie nastręczało nam trudności, gdyż mając ze sobą mały dwuosobowy ponton mieliśmy więcej miejsca dla dwóch. Mogliśmy zatem płynąć dłużej do późnego wieczora nie tracąc czasu na szukanie noclegu i ”targanie” sprzętu do najbliższej (mimo to oddalonych nieco od Wisły) stodoły.
   DZIEŃ DRUGI - Tego dnia tempo wiosłowania nieco spadło, gdyż korzystając ze słonecznej pogody, czystej i ciepłej wody oraz pełnej uroku Wisły i otaczającej ją przyrody, zatrzymywaliśmy się na mieliznach zażywając orzeźwiających kąpieli. A pod wieczór próbowaliśmy złowić (niestety bez karty więc nielegalnie) już na zabraną z sobą wędkę,08-Jacek Kolodziej zazywa kapieli w Wisle - sierpien 1967 świeżą rybkę na kolację. Ale widocznie nielegalne, nie sprzyja raczej szczęściu, więc oprócz drobnicy krąpia i leszcza (wypuszczonej do wody), nic nie chciało być dodatkiem do naszej „puszkowej” kolacji. Późnym wieczorem zorientowaliśmy się, że z powodu naszej opieszałości, nie dopłyniemy nawet do Szczucina, gdzie postanowiliśmy tak jak rok wcześniej, zanocować w okolicy tego miasta. Decydujemy się więc na płynięcie non stop przez całą noc. O naiwni wodniacy! Jak tylko ostatnie promienie słońca schowały się za wałem, zmrok zbliżał się szybko. Nie wiem dlaczego myślałem, że nad Wisłą w nocy widno będzie jak na... Marszałkowskiej w Warszawie. Niestety. Trafiliśmy akurat na bezksiężycową noc i po zapadnięciu zmroku, widoczność spadła praktycznie do zera! W świetle małego światła latarki, nic za bardzo nie widać jak i którędy płyniemy.
   Noc ciemniejsza od czarnego kota, który przeleciał przez komin wypełniony sadzą. W pewnej chwili ponton odbija się od jakiejś przeszkody. Jacek przyświeca w to miejsce latarką. To kołki przed główką tamy, wystające nieco nad powierzchnie wody. Gdyby to był jakiś ostry wiklinowy patyk (wiklina była używana wtedy oprócz kamieni, do budowy tam)? Nawet nie chcę o tym myśleć, bo kamizelek znowu zapomnieliśmy zabrać ze sobą. A wokół nas „ciemno jak oko wykol”. Spojrzeliśmy na siebie podejmując w myślach tę samą decyzję. Natychmiast na brzeg! 09-Jozef Kolodziej na pontonie podczas drugiego splywu -tuz przed Sandomierzem-sierpien 1967Przyświecając sobie latarką kierujemy nasz ponton na piaszczystą łachę tuż za tamą. Nawet nie usiłujemy szukać brzegu. Bo i po co. Wciągamy nasze wodne jednostki na piach. Wywracamy ponton do góry dnem i opierając się o niego, kładziemy się na piasku odziani tylko w spodenki kąpielowe i letnie koszule bez rękawów. Nie wiem o której usnęliśmy. Ale wiem, co obudziło nas wczesnym świtem jeszcze przed wschodem słońca. Przeraźliwe zimno! Bo sierpniowe dni bywają ciepłe ale poranki pełne rosy, bardzo zimne. Szczególnie, kiedy leży się na gołym i wilgotnym piachu.
    DZIEŃ TRZECI - Już w pontonie, wiosłując zawzięcie aby się rozgrzać, jemy na zimno śniadanie z niezastąpionych wówczas makreli w puszkach (w sosie pomidorowym) oraz przegryzając nieco już zeschniętym chlebem. Mimo pięknego ranka i słonecznego dnia, dzisiaj już nie korzystamy z kąpieli i próby złowienia paru ryb, gdyż chcemy zdążyć w tym dniu do Sandomierza. I tak jak rok temu, mijany Połaniec (Szczucin minęliśmy prawdopodobnie w tą pamiętną noc), a Baranów Sandomierski i Tarnobrzeg uświadamiają nam, że do domu jeszcze tylko „kilka” pociągnięć wiosłami. Kiedy zza zakrętu przed Koprzywianką, widać w pełnej krasie nasz ukochany Sandomierz, pozwalamy sobie na ostatnią podczas tej podróży kąpiel. Pół godziny później po prawej stronie Wisły, tuż koło mostu drogowego, widzimy z daleka tablicę kilometrową z cyfrą – 269. To znak, że 192 kilometry naszej drugiej wiślanej podróży, dobiega końca. Wkrótce będziemy wśród najbliższych. W myślach dziękuję Bogu, za pozwolenie nam, że i ta podróż zakończyła się szczęśliwie.

 Foto: Jacek Kołodziej i Józef Kołodziej
 Sierpień - 1966 i 1967 rok
Wspominał: Józef Kołodziej
 Sierpień 2010

 

OSTATNIE ARTYKUŁY: