Były to czasy kiedy tysiące pomysłów kotłowało się w
rozgorączkowanych głowach, myśli wyprzedzały słowa, a słowa czyny, z
reguły nigdy niezrealizowane. A jedne od drugich były coraz to bardziej
fantazyjniejsze, szczególnie kiedy „okowity” (winko zwane Patykiem
Pisane) ubywało w butelkach ale przybywało w naszych głowach (zasada
naczyń połączonych). Tak, tak... te stare
beztroskie studenckie czasy, bo o nich to mówię, pozostawiły jedną
szczególną cechę, która towarzyszyła mi i towarzyszy przez całe życie.
Chęć poznania świata, czyli innymi słowy, zamiłowanie do podróży. Tak
więc, dyskusje stawały się coraz bardziej zażarte, choć nie kłótliwe,
projekty podróży coraz śmielsze i wręcz dziecinnie proste w
realizacji.
Dziwne, że nikt jeszcze nie wpadł na nie!
Jednym
z takich projektów, który jednak nie wyszedł poza fazę słownych
projektów był lot balonem… na księżyc!! Ktoś z nas na szczęście „przytomnie”
zapytał, a co będzie jeżeli nas zniesie z kursu i wylądujemy na jakieś
galaktyce odległej o milion lat świetlnych? Toż po powrocie możemy nie
zastać już kumpli, a nasza Alma Mater (Akademia Górniczo-Hutnicza) może
już nie istnieć. I gdzie wtedy „zaliczyć” kolejne egzaminy? Projekt marszu na piechotę do Władywostoku (wschodnie wybrzeże Rosji)
został porzucony z obawy, że „drogi braterski lud” może nasze kroki
skierować do najbliższego „archipelagu” (tego opisanego przez
Sołżenicyna) z łatką „szpiona” przypiętą w aktach „na wsiegda”! Kolejna podróż - marzenie, na rowerach do Chin została skutecznie
zablokowana przez naturę, czyli mur chiński (głową muru nie przebijesz).
A kajakiem do Szwecji? Nic oryginalnego – byli przed nami inni. Ostatni
projekt podroży na gapę na jakiś zagubiony archipelag, też nie doczekał
się realizacji, gdyż przyszli podróżnicy nie chcieli być przez przypadek
zakąską... na śniadanie jakiegoś kacyka w polinezyjskim buszu.
Niemożliwość zrealizowania chociaż jednej z takich podróży, zniechęciło
nas całkowicie do rozważań na te tematy na dłuższy okres czasu. Ale
gdzieś tam tliła się ta mała iskierka nadziei, nigdy do końca nie
wygaszona.
Rok 1966 i kolejna czekająca nas
letnia sesja egzaminacyjna oraz zbliżające się wakacje, zmusiły nas
niejako na kolejnym „posiedzeniu” do snucia konkretnych planów letnich
podróży. Kiedy wydawało się, że i tym razem nic z tego nie wyniknie bo i
w głowach tęgo szumiało, ktoś z naszej trójki (ja, mój brat bliźniak
Jacek i nasz kuzyn Antoni) rzucił hasło popłynięcia pontonem Wisłą, z
Krakowa do Sandomierza. Pomysł jednogłośnie
zaaprobowany, a termin ustalony został na koniec czerwca po zakończeniu
sesji egzaminacyjnej. Pozostała sprawa zakupu „statku”. To też okazało
się proste gdyż już na początku czerwca znaleźliśmy bez problemu w
sklepie… „Spółka Rolna” dwuosobowy ponton (musiał zmieścić trzech). A za
resztę funduszu wycieczkowego, dokupiliśmy dziecięcy nadmuchiwany
pontonik w kształcie canoe, który miał nam służyć jako „jednostka”
bagażowa.
Aby formalności stało się zadość
należało dokonać chrztu i uroczystego wodowania naszej ”pełnomorskiej”
jednostki, która otrzymała nazwę m/s Sandomierz. Żeglarze wiedzą, że
„m/s” oznacza napęd motorowy. Ale przecież ponton...? Tak, tak - miał
„3-konny silnik” (bo było nas trzech - niezbyt chętnych do wiosłowania).
Z okazji tej zaprosiliśmy naszych przyjaciół i znajomych na tę
uroczystość wodowania nad Wisłę pod Wawelem w Krakowie. W przeddzień wodowania mieliśmy trochę markotne miny, gdyż na
symboliczne rozbicie o burtę przeznaczyliśmy jedno „Patykiem Pisane”.
Fundusz wyprawy wykazywał manko, więc o „szampanskoje” mogliśmy tylko
pomarzyć. No, ale i „Patyczka” też nam było szkoda tak wylać do wody za
„bezdurno”, narażając przy tym biedne rybki na odwykówkę.
Aby więc coś wymyślić, należało (zgodnie z logiką) najpierw opróżnić to
co było w butelce „chrzestnej”. Potym pomysł wlania do „Patyczka”
herbaty, sam się napatoczył. Tak więc przedostatnia poważna przeszkoda
blokująca spływ, została rozwiązana z korzyścią dla rybek i naszego
dobrego samopoczucia. Następnego dnia w sobotę
30 kwietnia 1966 roku, odpływam od betonowego nadbrzeża na Wisłę z
Andrzejem Bienussą (wówczas studentem prawa), czuwającym nad „formalną”
stroną spływu. Na pontonie znalazł się także (z racji „urzędu”) w
garniturze (a jakże), prezes naszego nieformalnego Klubu „Szpak” (ówczesna
milicja miała na niego „ojcowskie” oko), a jednocześnie uczestnik spływu
– Antoni Kołodziej. Parę metrów od brzegu i na oczach naszego
towarzystwa oraz licznie zgromadzonej gawiedzi, wylewamy na burtę (komorę)
pontonu „winko-herbaciane”. Na brzegu
gromkie
oklaski po wygłoszeniu przez Barbarę, matkę chrzestną - formułki „ I
płyń po oceanach świata” oraz... salwy śmiechu, gdyż na burcie pozostały
fusy po herbacie!!! Ostatnia formalna przeszkoda została więc pomyślnie
załatwiona. Mam na myśli oczywiście wodowanie i chrzest pontonu, a nie
te fusy, które niczym permanentna czkawka odbijają się do dziś w mojej
pamięci.
DZIEŃ PIERWSZY
- W poniedziałkowy lipcowy
ranek, spod Wawelu w Krakowie, odbija od brzegu trzyosobowa wyprawa
pontonowa do Sandomierza. Po drugiej stronie Wisły widoczna tablica z
cyfrą 77 (tyle kilometrów liczy sobie Wisła od źródeł, do tej tablicy).
Mamy więc przed sobą 192 kilometry wiślanej podróży.
System wiosłowania jest prosty. „Galernik” wiosłujący tyłem do kierunku
spływu pociąga silniej prawym lub lewym wiosłem w zależności od komend
przekazywanych z „mostku kapitańskiego”, czyli dwóch pozostałych
uczestników, siedzących w tylnej części pontonu. Lewa, prawa, prawa,
prawa, lewa. Oto i cała gama niezbyt skomplikowanych komend
docierających do wiosłującego. Zakładamy 3 dni na pokonanie całej trasy,
co daje około 65 km wiosłowania na dzień.
Wkrótce niespodziewana przeszkoda na trasie spływu - zapora „Na Dąbiu”.
Perspektywa przepłynięcia jej nie wchodzi w rachubę, dlatego acz
niechętnie, dobijamy do brzegu i przenosimy nasz cały „majdan” lądem na
drugą stronę zapory. Nikomu z nas nie przyszło do głowy, aby wcześniej
przestudiować trasę spływu (a o internecie i przenośnych komputerach,
wtedy jeszcze nawet wróble nie ćwierkały)! Ładujemy się powtórnie za
zaporą do pontonu, ciągnąc na sznurku za sobą w „canoe” nasze „kwatermistrzostwo”.
Pogoda pod wieczór już wyraźnie nastawiona na polanie nas deszczykiem
(co i wkrótce się stało). Ale bardziej od pogody, niepokoi naszą uwagę
stan wody, który wyraźnie się podnosi, zwłaszcza po minięciu ujścia rzek
Raby, Szreniawy, Nidzicy i Dunajca do Wisły. Mamy nadzieję, że rano
nieco opadnie. Zaabsorbowani podnoszącym się poziomem wody, nawet nie
zauważamy, kiedy minęliśmy miejscowości położone nad Wisłą, wzdłuż trasy
naszego spływu: Igołomię, Nowe Brzesko i Koszyce.
Powoli rozglądamy się za noclegiem zwłaszcza, że mijamy tak niewiele
wiosek, które z poziomu pontonu, są praktycznie niewidoczne bo
przeważnie ukryte za wałem. Tylko ryk krów i szczekanie psów, pozwala
się nam zorientować, że spanie na sianie i z reguły (gdzie te dobre
czasy i gościnni ludzie?) darmowe
„korytko” jest tuż, tuż.
Już o zmierzchu wpływamy w Opatowcu na zalaną
przybiórkową wodą łąkę, zatrzymując się na cementowym słupku tuż przed
pierwszą stodołą. Gospodarz chętnie pozwala (ach gdzie te czasy) na nasz
nocleg w stodole na sianku, dodając do tego jeszcze zsiadłe mleko z
razowymi pajdami chleba (wszystko gratis dla studentów!!) i wysłuchując
od nas „wiadomości ze świata”. Miał nadzieję, że Jacek -„geodeta”
pomierzy mu działkę nad Wisłą, ale na szczęście dla nas została zalana
wiślaną wodą. Po tak gościnnym przyjęciu, padamy na siano (ach ten
zapach) jak te przysłowiowe muchy, by natychmiast zasnąć snem kamiennym.
DZIEŃ DRUGI - Poranne słoneczko łaskocze nas
swoimi promykami, dając do zrozumienia, że nie ma czasu na lenistwo.
Wstajemy. Stan wody na Wiśle jeszcze wyższy, ale w dzień nie wygląda to
zbyt groźnie. Oczywiście nikomu z nas nie wpadło do głowy sprawdzenie
pontonu po wczorajszej kolizji z kamiennym słupkiem, a mogło to nas
drogo kosztować - nasze własne życie. Żegnamy
się z gospodarzami i ugoszczeni mlekiem prosto od krowy wraz ze swojskim
(pieczony we własnym piecu) chlebem, wypływamy na nurt Wisły, który jest
dużo szybszy aniżeli wczoraj. Lżej będzie wiosłować, mówimy do siebie
dla dodania otuchy. Nida i Wisłoka, to kolejne rzeki dolewające „oliwy
do ognia” (wody). Po południu wygląda to już groźnie. Słońce wkrótce chowa się za chmury i już nie pojawi się ono do końca
naszego spływu. Zaczyna padać. Na wodzie pojawia się dużo wirów,
chcących wessać intruzów do dna. Woda w Wiśle mętna, z dużą ilością
piany unoszonej na jej powierzchni i wyprzedzającej nasz ponton. Znak,
że woda ciągle przybiera. Jak na tę porę roku, jest zimno i wietrznie.
Przelotne deszcze też nie uprzyjemniają nam żywota na „łajbie”.
Markotniejemy nieco i tylko komendy podawane wiosłującemu, przerywają tę
złowieszczą ciszę. W pewnym momencie „canoe” dostaje się w silny wir,
uderzając
w naszą burtę. Zachwiało nami nieco. I wtedy zdajemy sobie nagle sprawę,
że wypadniętemu z pontonu, rzeka nie dałaby żadnych szans zwłaszcza, że
ze względu na przejmujące zimno i deszcz mamy wszystkie możliwe „ciuchy”
na sobie i poruszamy się z gracją niedźwiadka. Dociera także do „mojego komputera”, że nasz kuzyn „Tolo” zna się tak na
pływaniu jak ja na astronomii. Choć jak wspomniałem poprzednio, i tak by
to nikomu nie pomogło w przypadku przymusowej kąpieli na tej
przybiórkowej wodzie. Ale zawsze byłaby jakaś szansa.
A po obu brzegach koryta Wisły, częściowo zatopiona w powodziowej fali,
wiklina. Z poziomu rzeki, za wałami nie widać żadnego domostwa. Nie mamy
odwrotu. Musimy płynąć dalej! Nie zauważyliśmy nawet, kiedy minęliśmy
Nowy Korczyn.
Na nocleg decydujemy się nieco wcześniej,
gdyż jesteśmy solidnie zmoczeni i zmęczeni. A na pontonie, nie ma
możliwości przebrania się. Mała górka tuż koło wału, chyba gdzieś w
rejonie Szczucina, służy nam za pole namiotowe, a raczej miejsce gdzie
pod wojskowymi pałatkami, prowizorycznie rozpiętych na wiklinowych
gałęziach, uda nam się do rana uniknąć zmoczenia przelotnym deszczem i
coś przekąsić, choć na zimno. Rozpalenie ogniska jest całkowicie
nierealne tak jak nierealna wydaje się sytuacja, w której się znajdujemy.
DZIEŃ TRZECI - Ranek nie rozwiązuje wczorajszych
wątpliwości. Zimno, zacinający kapuśniaczek, mglisto oraz woda od wału
do wału stawiają przed nami mnóstwo wątpliwości. To już nie jest ta
cudowna Wisła nad którą się wychowałem od dziecka. To jest już rzeka
żywioł, groźna i nieobliczalna. Już nikt nad nią nie ma kontroli, oprócz
natury. Nie wybaczająca żadnemu śmiałkowi najmniejszego błędu. Mimo wszystko, a może właśnie dlatego, decydujemy się płynąć dalej. Do
Sandomierza już tylko 65 km. Na powodziowej fali płyniemy bardzo szybko.
Praktycznie nie wiosłujemy starając się trzymać tylko dziób pontonu do
przodu i blisko brzegu choć jest to sprawa umowna, gdyż jest on parę
metrów pod nami. Płyniemy dużo szybciej aniżeli wczoraj. Miejscami
szorujemy bokiem pontonu po wiklinach, czego staramy się uniknąć bo w
przypadku natknięcia się na ułamaną gałąź… lepiej nie myśleć, bo mimo
dwukomorowej budowy pontonu, na nic by się to nie zdało. Nie decydujemy się na płyniecie środkiem Wisły, gdyż tam na głównym
korycie, panuje już wszechwładnie wodny żywioł, niosąc z sobą ku
zagładzie konary
gałęzi, powalone drzewa i „ukradzione” z łąk kopki siana.
Mijając
Połaniec, Baranów Sandomierski, a następnie widoczny na skarpie
Tarnobrzeg czujemy się już jak u siebie w domu. Dopiero teraz
zorientowałem się, że towarzyszący nam przez prawie całą podróż deszcz
już nie pada, dając widocznie za wygraną. I wreszcie tuż przed ujściem Koprzywianki, (jesteśmy miejscowi, więc
domyślamy się gdzie jest jej ujście) zza zakrętu, wyłania się nasz
ukochany Sandomierz, jeszcze częściowo spowity w nisko przesuwających
się chmurach, jeszcze ociekający resztkami deszczu, ale z wyraźnie
górującą na wzgórzu białą sylwetką zamku dumnie strzegącego królewskich
traktów prowadzących do miasta ku bramie Opatowskiej.
Sandomierz nigdy chyba nie był mi, w tych studenckich czasach tak bliski
sercu jak dzisiaj. Może dlatego, że jeszcze raz los pozwolił mi cieszyć
się jego widokiem, czarem starych murów, wąskich uliczek starego miasta,
tajemniczych lochów i legend? Mijamy Koprzywiankę i już za chwilę
lądujemy koło starej przystani żeglarskiej, mijając po drodze wodomierz
wskazujący około 4 metrów powyżej stanu normalnego. Teraz dopiero
odczuwam olbrzymią ulgę. Myślę, że i Tolo oraz Jacek, czują to samo.
Wyrzucamy wszystko z pontonu, odpowiadając na pytania nielicznie
zgromadzonych ciekawskich. Odwracamy ponton do góry aby wylać z niego
wodę. W przodzie pontonu, tam gdzie najechaliśmy w Opatowcu na słupek
betonowy, w którym był wtopiony gwóźdź, pierwsza warstwa pokrycia jest
oderwana na długości 2-3 cm, tworząc mały języczek. Natomiast z pod
niego wystaje bąbel rozmiarów małego guza, który jest nadymany do granic
wytrzymałości. Spojrzeliśmy na siebie bez słowa. Milczenie wystarczyło
za wszystko. Dzięki Ci jeszcze raz Panie.
Epilog: Kamizelki ratunkowe zostały w Krakowie. Była to jedyna rzecz, którą
zapomnieliśmy z sobą zabrać na spływ. A kuzyna
Tolka, parę lat później, w porę wyciągnęliśmy z Wisły gdy już tylko parę
sekund decydowało o jego życiu. Pływać dobrze nie nauczył się nigdy...
W następnym roku (1967 w sierpniu) przepłynęliśmy tą samą trasę razem z
Jackiem jeszcze raz, przy przepięknej słonecznej pogodzie i bardzo
niskim stanie wody na Wiśle. Też z
pewnymi
przygodami i emocjami. DZIEŃ PIERWSZY - Tak jak i
rok wcześniej, na spływ wyruszyliśmy z Krakowa tuż po zakończeniu
naszych wojskowych studenckich obozów. Jacek w Mrągowie a ja w Orzyszu.
Też spod Wawelu w Krakowie i na tym samym pontonie oraz wlokąc za sobą
nasze kwatermistrzostwo w gumowym canoe (też ten sam co rok wcześniej).
Jak już wspomniałem, pogoda marzenie. Cieplutko, niska woda, znana już z
poprzedniej wyprawy trasa i więcej doświadczenia. Tylko tyle, że „galerników”
było dwóch, a i woda nieco leniwsza, więc „działka wiosłowania”,
przypadająca na mnie i Jacka, była statystycznie o 33% dłuższa. Tuż po
przeniesieniu naszych „statków” koło zapory „Na Dąbiu” i
usadowieniu się w pontonie, zauważyliśmy tuż nad powierzchnią wody,
bardzo duży grzbiet karpia. Podpłyń bliżej do
niego, a ja spróbuję go upolować wiosłem – mówię do Jacka. Tylko powoli
bo stracimy dobrą kolację. Kiedy byliśmy już
bardzo blisko „naszej kolacji”, podniosłem w górę wiosło. Ale sprytny
karp wyczuł nasze niecne zamiary i nie miał najmniejszego zamiaru
opiekać się na patyku. Dał błyskawicznie głębokiego nura i więcej już go
nie widzieliśmy. Wieczorem konserwa z ryb, musiała zaspokoić nasze
apetyty. Spanie tym razem nie nastręczało nam
trudności, gdyż mając ze sobą mały dwuosobowy ponton mieliśmy więcej
miejsca dla dwóch. Mogliśmy zatem płynąć dłużej do późnego wieczora nie
tracąc czasu na szukanie noclegu i ”targanie” sprzętu do najbliższej (mimo
to oddalonych nieco od Wisły) stodoły.
DZIEŃ DRUGI -
Tego dnia tempo wiosłowania nieco spadło, gdyż
korzystając ze słonecznej pogody, czystej i ciepłej wody oraz pełnej
uroku Wisły i otaczającej ją przyrody, zatrzymywaliśmy się na mieliznach
zażywając orzeźwiających kąpieli. A pod wieczór próbowaliśmy złowić (niestety
bez karty więc nielegalnie) już na zabraną z sobą wędkę,
świeżą rybkę na kolację. Ale widocznie nielegalne, nie sprzyja raczej
szczęściu, więc oprócz drobnicy krąpia i leszcza (wypuszczonej do wody),
nic nie chciało być dodatkiem do naszej „puszkowej” kolacji. Późnym wieczorem zorientowaliśmy się, że z powodu naszej opieszałości,
nie dopłyniemy nawet do Szczucina, gdzie postanowiliśmy tak jak rok
wcześniej, zanocować w okolicy tego miasta. Decydujemy się więc na
płynięcie non stop przez całą noc. O naiwni wodniacy! Jak tylko ostatnie
promienie słońca schowały się za wałem, zmrok zbliżał się szybko. Nie
wiem dlaczego myślałem, że nad Wisłą w nocy widno będzie jak na...
Marszałkowskiej w Warszawie. Niestety. Trafiliśmy akurat na
bezksiężycową noc i po zapadnięciu zmroku, widoczność spadła praktycznie
do zera! W świetle małego światła latarki, nic za bardzo nie widać jak i
którędy płyniemy.
Noc ciemniejsza od czarnego kota, który przeleciał
przez komin wypełniony sadzą. W pewnej chwili
ponton odbija się od jakiejś przeszkody. Jacek przyświeca w to miejsce
latarką. To kołki przed główką tamy, wystające nieco nad powierzchnie
wody. Gdyby to był jakiś ostry wiklinowy patyk (wiklina była używana
wtedy oprócz kamieni, do budowy tam)? Nawet nie chcę o tym myśleć, bo
kamizelek znowu zapomnieliśmy zabrać ze sobą. A wokół nas „ciemno jak
oko wykol”. Spojrzeliśmy na siebie podejmując w myślach tę samą decyzję.
Natychmiast na brzeg!
Przyświecając
sobie latarką kierujemy nasz ponton na piaszczystą łachę tuż za tamą.
Nawet nie usiłujemy szukać brzegu. Bo i po co. Wciągamy nasze wodne
jednostki na piach. Wywracamy ponton do góry dnem i opierając się o
niego, kładziemy się na piasku odziani tylko w spodenki kąpielowe i
letnie koszule bez rękawów. Nie wiem o której
usnęliśmy. Ale wiem, co obudziło nas wczesnym świtem jeszcze przed
wschodem słońca. Przeraźliwe zimno! Bo sierpniowe dni bywają ciepłe ale
poranki pełne rosy, bardzo zimne. Szczególnie, kiedy leży się na gołym i
wilgotnym piachu.
DZIEŃ TRZECI - Już w pontonie,
wiosłując zawzięcie aby się rozgrzać, jemy na zimno śniadanie z
niezastąpionych wówczas makreli w puszkach (w sosie pomidorowym) oraz
przegryzając nieco już zeschniętym chlebem. Mimo pięknego ranka i
słonecznego dnia, dzisiaj już nie korzystamy z kąpieli i próby złowienia
paru ryb, gdyż chcemy zdążyć w tym dniu do Sandomierza. I tak jak rok temu, mijany Połaniec (Szczucin minęliśmy prawdopodobnie
w tą pamiętną noc), a Baranów Sandomierski i Tarnobrzeg uświadamiają nam,
że do domu jeszcze tylko „kilka” pociągnięć wiosłami. Kiedy zza zakrętu
przed Koprzywianką, widać w pełnej krasie nasz ukochany Sandomierz,
pozwalamy sobie na ostatnią podczas tej podróży kąpiel. Pół godziny
później po prawej stronie Wisły, tuż koło mostu drogowego, widzimy z
daleka tablicę kilometrową z cyfrą – 269. To znak, że 192 kilometry
naszej drugiej wiślanej podróży, dobiega końca. Wkrótce będziemy wśród
najbliższych. W myślach dziękuję Bogu, za pozwolenie nam, że i ta podróż
zakończyła się szczęśliwie.
Foto: Jacek Kołodziej i Józef Kołodziej
Sierpień - 1966 i 1967 rok
Wspominał: Józef Kołodziej
Sierpień 2010