Juanowi de la Puente, wielkiemu przyjacielowi Polaków, dedykuje te hiszpańskie wspomnienia – autor
Trzynasty grudzień 1981 roku, załamał moją wiarę w nowe, całkowicie.
W ciągu paru godzin, cały mój entuzjazm, optymizm i nadzieja,
powędrowały z powrotem za „kraty”. Pozostało zwątpienie, graniczące z
całkowitym załamaniem. O podróżach nie było co marzyć, bo i przedtem
dostawało się przepustkę na wyjazd za „dobre sprawowanie”. Dojrzewa myśl
do opuszczenia kraju. Myśl która przedtem nigdy nie zakiełkowałaby nawet
w mojej głowie. Bo znowu odmieniono mój los (bez mojej zgody oczywiście),
wprowadzając kolejne poprawki do mojego życiorysu.
Samolot
w ten pamiętny poranek 23 stycznia 1984 roku, wystartował z lotniska w
Rzeszowie punktualnie po szczegółowej odprawie, ale nie doleciał do
Gdyni. Gwałtowna burza na wybrzeżu, zmusiła pilota do lądowania w
Warszawie. Zły znak? Wracać? Myśli kotłują się jak szalone. Nie wiem.
Pojadę dalej pociągiem do Gdyni, pomyślę jeszcze. Zastanowię się. Zawsze
mogę zmienić zdanie.
Z przeciągłym zawodzeniem syreny, w mglisty ranek 24 stycznia
1984 roku, statek pasażerski „Batory” zabiera mnie ku nowemu
przeznaczeniu. Ale bez pamiątkowego srebrnego medalu z wizerunkiem
papieża – Jana Pawła II, który zabrano mi podczas odprawy celnej.
Kolejny zły znak? – myślę sobie trochę zmartwiony tym faktem.
Niby jadę na wycieczkę na Wyspy Kanaryjskie, wraz z Danutą i
Jurkiem (małżeństwo), ale czy ja chcę tam jechać? Nie wiem. Do dziś,
mimo upływu 25 lat nie wiem czy powinienen był pojechać w ten rejs?
Oparty o reling „Batorego” gdzieś na wysokości 5-go piętra, widzę w
myślach markotne twarze żegnanych dzieci, żony, przyjaciół i łzy w
oczach rodziców. Ciągłe wątpliwości przebiegają nieustannie w mojej
głowie.
Do Hamburga nie wpływamy ze względu na sztorm. Hm, powtórny
znak do powrotu? I tak nie wysiądę na pełnym morzu, więc płynę dalej.
Łączę się telefonicznie z Polską. W słuchawce zapłakany i błagalny głos
mamy „synu wracaj”. Co robić? Nie znajduję na to pytanie jeszcze
odpowiedzi. Nie wiem, naprawdę nie wiem jaką mam podjąć decyzję. Wracać
czy nie? Decyzje odkładam jak zawsze na jutro, na potem.
Kilkugodzinny pobyt w Londynie wykorzystujemy na zwiedzanie
centrum miasta. Wieczorem po powrocie z Londynu i wsiadaniu na statek,
nasz (Danuta z Jurkiem i ja) widok wywołuje lekkie zdziwienie pasażerów
ponieważ nie wnosimy z sobą żadnej „kontrabandy”. Pozostali pasażerowie
„targają” mozolnie do kabin całe bele firanek, materiałów i duże ilości
dżinsów. Ale tylko my we trójkę wiemy, że płyniemy jako turyści.....tyle,
że w jedną stronę. Nie oddajemy paszportów, które nam musiano wydać przy
zejściu na ląd w Anglii bo takie było wówczas wymaganie angielskiego
Urzędu Emigracyjnego (Immigration Office).
Zwiedzałem Londyn, chyba tylko ciałem bo myślami byłem
nieobecny.Ciągle te dręczące mnie myśli: co robić - jaką podjąć decyzję?
Odkładam to na jutro
A w Londynie niby wyszukana uprzejmość „tubylców” ale jakoś
tak lodowato. Nic nie kupuję na „handel” bo i po co? Z belami materiału
(najbardziej wtedy opłacalna „turystyczna pamiątka”) pod pachą, nie będę
wkraczał w nowe życie. Wielu się dziwi dlaczego nic nie kupujemy.
Zbywamy ich mówiąc, że kupimy w drodze powrotnej.
Dzień później, po kilkakrotnych wezwaniach przez mikrofon
musimy jednak oddać nasze paszporty do depozytu, zostając z prawem jazdy
w kieszeni i niewiadomą w moich myślach.
La
Corunia (port na północy Hiszpani) już z daleka wygląda ładnie. Misto
to, Ssodobało mi się już od pierwszego wejrzenia. To może spodoba mi się
i Hiszpania? Większość pasażerów wysiada bez bagaży udając się na
wycieczkę do Santiago de Compostela (zwiedzać przepiękną katedrę z XIII
wieku). My wysiadamy ze statku z walizkami w ręku i ...prawem jazdy w
kieszeni. Mówimy, że idziemy pohandlować - chyba własnym losem.
Paszporty zostały w sejfie na „Batorym”. Dobrze im tam będzie przez parę
następnych lat.
Decyzja podjęta - zostaję. Danuta z Jurkiem też. Jestem jak przejechany
przez walec. Niby żyję, ale cały spłaszczony. Kiedy połączę się z żoną i
dziećmi? Daj Boże, aby tak się kiedyś stało, choć wówczas nikt mi tego
nie mógł zagwarantować.
Kupujemy bilety na pociag do Avila, „ida i vuelta” (tam i z
powrotem). Po co z powrotem? A kto to wiedział co pani kasjerka mówi do
nas? Wszędzie tylko hiszpański. Angielskiego nikt nie zna albo nie chce
znać-nawet w informacji kolejowej.
W Avila, witają nas Polacy - Tadeusz-student, Irena z mężem,
Basia z mężem Jackiem i synem oraz Wacek-marynarz, który uparł się mówić
do mnie „Józwa”. A niech tak będzie. Parę tygodni później, dojedzie
jeszcze Mirosława z synem.
Następnego dnia rano, przyjmowani jesteśmy przez wspaniałych
ludzi mieszkających w Avila: Wanda, Polka z pochodzenia (rodzice z
Poznania), urodzona w Wenezueli i jej mąż, Juan de la Puente (Hiszpan)
przez Wandę nazwany Janem. Wspaniały człowiek, majacy w sobie olbrzymie
serce, które chciałoby pomóc wszystkim Polakom na świecie. Niektórzy tej
gościnności jego serca - niestety nadużyli.
Juan, magister farmacji (posiadał własną aptekę w rynku)
dobrze władajacy polskim (!), którego uczył sie tylko ze słuchu od Wandy,
był zauroczony Polską, znaną mu wówczas z opowiadań i fotografii. Były
kierowca rajdowy Hiszpanii, osobiście przyrzekł naszemu papieżowi (Jan
Paweł II), że dopóki będzie żył, dopóty będzie pomagał Polakom. Nigdy
się z tej obietnicy nie wycofał.
Całość szczęśliwej rodziny uzupełniały trzy małe córeczki:
Tatiana, Ania i Teresa, od młodości szczebiocące po polsku.Czas
oczekiwania na wyjazd z Hiszpanii, (żadne państwo na świecie nie
spieszyło się aby nas przyjąć) nieco się przedłuża, więc zwiedzamy w
okolicy wszystko co jest do zwiedzania, a szczególnie miasto.
Avila położona jest nad rzeką Adajas, otoczona najdłuższym
murem miejskim w Hiszpani to jedna z perełek-miast w Hiszpani. Jest też
najwyżej położonym miastem w tym kraju-1630 m n.p.m. Mur, z końca XI i
połowy XII wieku, ma 2526m długości, 12m wysokości i 3 m szerokości,
zachował się świetnie do dzisiejszych czasów i sprawia wrażenie, że czas
w jego przypadku zatrzymał się na zawsze.
Avila, to miasto gdzie urodziła się św. Teresy z Avili
(Teresa Sánchez de Cepeda y Ahumada), której relikwie przywiózł Juan (chyba
w 1985 roku) do Częstochowy. Natomiast na transport pomocy humanitarnej,
ciężarówkami na Ukrainę (wtedy jako republika w ramach ZSRR), dostał
stanowcze „Niet”.
Avila to także miasto niezliczonych bocianich gniazd. Swym
klekotem i wspaniałym lotem nad miastem ku łąk, jakże przypominały mi te
polskie boćki utrwalone na obrazie Chełmońskiego. Ale także swoją
obecnością i widokiem bocianich piskląt w gniazdach, jakże wzmagające
tej wiosny 1984 roku, wielką tęsknotę za krajem ojczystym i pozostawioną
w nim rodziną.
Wreszcie
pod koniec maja 1984 roku, znamy termin wyjazdu do USA. Polecimy 20-go
czerwca do Nowego Jorku. Odetchnąłem, bo wreszcie coś do przodu, a nie
tylko oczekiwanie w tej półrocznej próżni.
Mamy jeszcze miesiąc do wyjazdu. Zwiedzamy więc Madryt (obowiazkowo
muzeum Prado) i wypożyczamy (prawo jazdy się przydało) 2 samochody na
cztery dni, aby chociaż pobierznie zobaczyć Hiszpanię, której mieszkańcy
są nadzwyczaj gościnni i uprzejmi dla nas, okazując nam dużo serca i
pomocy. W tej wycieczce towarzyszyć nam będzie Joe (Australijczyk),
kuzyn Juana, który świetnie zna hiszpański. A to w tym kraju jest bardzo
pomocne. Razem z nim jadą Danuta z Jurkiem,Tadeusz, Mirosława z synem i
ja.
Zwiedzamy takie miejsca jak Eskorial i Dolinę Poległych
(Valle de los Caidos) gdzie znajduje się przepiękna podziemna bazylika,
do której idzie się wykutym w skale krótkim tunelem, którego ściany
tworzy lity granit. Wykuli ją jeńcy hiszpańscy wzięci przez wojska gen.
Francisco Franco do niewoli, podczas wojny domowej (1936 – 1939 rok).
Tam też jest pochowany generał. Na zewnątrz nad katedrą góruje potężny
granitowy krzyż-152.4 m wysokości.
Toledo położone nad rzeką Tag jest znane najbardziej z
wykonywanej tutaj „białej broni”, o doskonałej jakości. Służyła niestety,
do zabijania. Miasto to znane jest także ze słynnej XI wiecznej twierdzy
– Alkazar z XI wieku, katedry i wielu innych zabytków To koło Toledo
znajduje się region La Mancha, gdzie Cervantes umieścił akcję swojej
książki o Don Quixote.
Poprzez Ciudad Real docieramy w tym dniu w rejon miejscowości
Linares, gdzie nad rzeką Rio Guadalquivir zakładamy pierwszy biwak.
Rzeka lekko wystąpiła z brzegów, co pozwala nam złapać parę karpi ....rękami.
Jest kolacja ze smażonej rybki i nocleg na materacach pod gołym niebem,
jako że noc jest bardzo ciepła. Wczesnym rankiem nasze materace o mało
co nie p��ywają, bo rzeka w nocy podniosła swój poziom wody.
Zwijamy szybko biwak, kierując się ku Granadzie, gdzie
jesteśmy całkowicie oszołomieni pięknem Alhambry (Czerwony Zamek),
towarzyszących mu kompleksów składających się z arabskich pałaców (z
okresy kiedy okupowali półwysep Iberyjski Arabowie), najlepiej
zachowanych obiektów z tej epoki. A to wszystko utopione jest w
otaczających je ogrodach niesamowicie kolorowych i bogatych w przeróżne
unikalne drzewa i kwiaty. Niesposób to wszystko opisać w paru słowach.
Czas nagli więc opuszczamy z żalem to niesamowicie urokliwe
miejsce kierując się ku najwyższemu pasmowi górskiemu w Hiszpani, Sierra
Nevada, z najwyższym szczytem Hullhacen, który spogląda na swych
pobratymców z wysokości 3478m. My docieramy samochodami na wysokość
nieco powyżej 2500 m i dalej.....jest już tylko ściana śniegu! Musimy
zawrócić.
Droga powrotna po karkołomnych serpentynach nie należy do
przyjemności, więc szczególnie panie są wyraźnie wystraszone. Wczesnym
wieczorem docieramy do Malagi gdzie możemy podziwiać jachty, które
raczej pozostaną tylko w zasiegu naszych westchnień. Ale wynagradzamy
sobie pobyt w tym słynnym mieście rozkoszując się noclegiem na plażowych
leżakach. Nieraz jeszcze spędzałem noce na plaży, ale tą pod
rozgwieżdżonym hiszpańskim niebem, delikatnym szumem fal Morza
Śródziemnego, ciepłym parnym powietrzem i kołyszącymi nas do snu palmami,
nie zapomnę nigdy. Tak jak wielu innych miejsc.
Droga z Malagi do Algerciras, wdłuż wybrzeża Costa del Sol (Wybrzeże
Słońca), to kolejny widok będący wspaniałą ucztą dla zaspanych jeszcze,
naszych oczu.
Skałę Gibraltaru ogladamy z daleka, krótkim milczeniem
oddając hołd Gen. Sikorskienu, który tu zginął (w samolocie który tuż po
lądowaniu wpadł do morza) podczas drugiej wojny światowej. Promem „Punta
Europa”, płyniemy z Algerciras do Ceuty (zamorska posiadłość Hiszpani na
terenie Maroka), aby postawić nogę na kontynencie afrykańskim. Przy
zakupach język nie jest dla nas żadnym problemem, szczególnie, że kupcy
lepiej się znają na pesetach aniżeli my i chyba na tym nieźle „wychodzą”
w handlu z nami. I już po południu mkniemy do Sewilli, przystając tylko
na pamiątkowe zdjęcia w miejscowości Tarifa. Tam też znajduje sie
przylądek – Punta Tarifa, który jest nadalej wysuniętym punktem
kontynentalnej Europy w kierunku południowym.
Sewilla, to temat na osobne opowiadanie. Katedra (Catedral de
Santa Maria), w tym mieście, oglądana z jej 97m wieży (dawny minaret),
odsłania w całej okazałości niezmiernie piękne ornamenty wykute w
kamieniu. Bardzo misterna robota kamieniarska, która zapewne pochłonęła
kilkadziesiąt długich lat. Trudno uwierzyć że jest ona dziełem człowieka.
Wewnątrz katedry, przystajemy na chwilę przy grobie Krzysztofa Kolumba.
Drugi grób (do dziś nie jest wyjaśnione gdzie jest pochowany) tego
słynnego żeglarza zwiedzałem w 2003, roku podczas pobytu w stolicy
Dominikany - Santo Domingo.
Tamten
grób znajduje się w budowli w kształcie krzyża, zwanej Faro a Colon. (Latarnia
Kolumba). Ze względu na póżną porę, nie zdążyliśmy zwiedzić skarbca i
zbrojowni znajdujących się w Złotej Wieży (Torre del Oro) nad rzeką
Guadalquivir.
Kolejny nocleg na biwaku i rano już mkniemy w kierunku
Salamanki. Miasto słynie przede wszystkim z uniwesytetu założonego w
1218 roku, wokół którego obraca się całe życie miasta. Póżną nocą
docieramy do Avila. Wyjazd do USA, już za parę dni.
Na lotnisku w Madrycie, 20 czerwca 1984 roku, zapłakany
Juan żegna ostatnich Polaków odlatujących z Avila (Danuta, Jurek, Józek,
Wacek i Tadeusz).
Z Danutą i Jurkiem będę miał stały kontakt, gdyż zamieszkali
w Nowym Jorku. Wacka „straciłem z oczu” w 1988 na zawsze. Tadeusza
odwiedziłem w 1987 w Little Rock (Arkansas – USA) gdzie w tym czasie
mieszkał. Ale dd tamtej pory nasz wzajemny kontakt się urwał na długo.
Obiecuję Juanowi i Wandzie, że za dwa-trzy lata przylecę do nich
do Hiszpani z rodziną. Rok póżniej otrzymuję wiadomość, że Wanda
urodzila Juanowi upragnionego syna, Jana. Dwa lata później otrzymuję
smutną wiadomość, o nagłej śmierci Juana. Wanda jest całkowicie załamana
nerwowo. Jest nieobecna w życiu, przez parę długich lat. Podróży do
Hiszpani nie mogę dokończyć. Nie mogę nawiązać kontaktu z Wandą.
Straciłem już nadzieję na jej odnalezienie.
Po kilku latach, Danuta (wiadomość od kogoś...choć też nie
dostała do Wandy żadnego kontaktu.) poinformowała mnie, że Wanda
podobnież wyjechała na Wyspy Kanaryjskie, gdzie mieszkał jej ojciec.
Mija kolejnych 8 lat. Jest rok 1997. Po raz kolejny piszę list w
trzech jezykach (polski, angielski, hiszpański), wysyłając go na stary
adres Wandy w Avila, w Hiszpani.
Po kilku miesiącach przyszła upragniona odpowiedź od Wandy z
Las Palmas (Wyspy Kanaryjskie). Jest jej Bardzo ciężko bez Juana.
Umawiamy się, że przyjedziemy z żoną do niej w lutym 1998 roku. Pilne
sprawy rodzinne odwlokly i ten wyjazd. Ciagle nie mogę dokończyć tej
swojej obiecanej „hiszpańskiej podróży”. Kolejny termin ustaliliśmy na
sierpień 2004 roku , ale ślub naszej córki w Polsce (mieszka na stałe w
USA), i ten termin uczynił nierealnym.
Kontakt z Wandą mamy teraz częstszy. Umawiamy się kolejny raz,
na odwiedziny w przyszłym roku. Oby znowy coś nie wypadło. Chciałbym
wreszcie zrealizować tą niedokończoną podróż, bo wtedy wiem, że o
rozdziale „Hiszpania”, bedę mógł mówić w czasie przeszłym dokonanym.
13-go czerwca 2004 roku, w rozmowie ze Sławkiem, (kolegą
Mariusza - nasz kapitan - „skipper „Mario”), który przyleciał z Little
Rock (Arkansas), zapytałem go czy nie słyszał przypadkiem coś o Tadeuszu
z Hiszpani. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, Tadeusz okazał się dobrym
kolegą Sławka!! , który mieszkał wówczas z rodziną w Waszyngtonie. 30-go
czerwca 2004 roku zobaczyliśmy się w Matawan ponownie po ......17-tu
latach!! Więc może razem na Wyspy Kanaryjskie do Wandy ?
Na początku 2004 roku Wanda wysyła mi swój adres internetowy
i telefon. Wieści od niej nie są zbyt pomyślnie. Ma problemy z pracą a
jeszcze większe z dorosłymi dziećmi. Niestety. Po zaledwie kilku
tygodniach nie otrzymuję odpowiedzi na moje listy wysyłane przez
internet i przez pocztę. Telefon nie odpowiada (informacji po hiszpańsku
nie rozumię dokładnie-domyślam się, że został wyłączony). Jest mi
ogromnie smutno, bo po raz kolejny straciłem kontakt z Wandą i możliwość
odwiedzenia jej i podziękowania za ogromną pomoc w tych trudnych
chwilach naszego pobytu w Hiszpani.
Od tamtej pory sparadycznie wysyłam listy pocztą i wiadomości
przez internet. Bez jakiejkolwiek odpowiedzi. Nie śmię nawet myśleć, że
Wanda mogłaby być zamknięta w szpitalu gdzie trafiają ludzie po
ogromnych załamaniach nerwowych.
Nie śmię nawet myśleć, że mogłaby odejść na zawsze do Pana.
Coś mi każe wierzyć iż spotkam się wreszcie z tą wspaniałą kobietą.
Planuję z żoną wyjazd do Hiszpanii za rok. Na pewno odwiedzę Avilę. Będę
się tam starał odnależć rodzinę Juana, lub kogoś kto ich znał. Mam cichą
nadzieję, otrzymania od nich jakiejkolwiek informacjii o Wandzie. Może
wreszcie doczekam się szczęśliwego zakończenia tej swojej niedokończonej
podróży. Oby była pomyślna!
Wspominał:
Józef Kołodziej
Foto-Autor