Przygoda z Naturą

PAPIESKA AUDIENCJA

Przede mną kartka papieru. Czysta. Nie ma na niej ani jednego słowa. Już od kilkudziesięciu minut próbuję napisać coś o tym krótkim epizodzie, kiedy dane mi było uścisnąć Jego dłoń i otrzymać papieskie błogosławieństwo. Krótkim, bo zaledwie kilkunasto sekundowym ale na tyle niezwykłym, iż zapamiętałem tę chwilę bardzo dokładnie na całe życie.
    A do spotkania tego mogło dojść, dzięki Diecezji Radomsko-Sandomierskiej (dzisiaj Sandomierskiej - przyp. autora), która była organizatorem pielgrzymki do Rzymu z okazji kanonizacji polskiego zakonnika, ojca Maksymiliana Kolbe (nr obozowy 16670). Szczęście mi dopisało i znalazłem się na liście wyjazdowej.
    W Polsce, w październiku 1982 roku stan wojenny miał się dobrze, dzieląc i rządząc wszystkim i wszystkimi. Ale pod wpływem opinii światowej, tamta władza nie mogła zablokować tej pielgrzymki. Bo przecież miał być kanonizowany Polak, który w czasie II Wojny Światowej, oddał dobrowolnie w Oświęcimiu swoje życie za innego Polaka -Franciszka Gajowniczka (nr obozowy 5659). Na ołtarze wynosić miał go Polak - Papież Jan Paweł II.
    Na trzy dni przed wyjazdem do Rzymu, zaczynam wątpić czy uda mi się pojechać na tą uroczystość. Powód – dzisiaj banalny, a wówczas czasami nie do przejścia - brak  paszportu! Wreszcie dzień później, po moim zapewnieniu, iż nie mam zamiaru (a miałem) zostać za granicą, wysłuchaniu groźby co mi grozi jak zostanę (mój zakład był w stanie wojennym zakładem zmilitaryzowanym) oraz z pewnością po sprawdzeniu iż już byłem w 1980 „na zapadzie”, wręczono mi łaskawie mój paszport.
    Papiez i Jozef kolodziej w Rzymie-1982-10 pazdziernikZaopatrzony w list z Diecezji Radomsko-Sandomierskiej, jadę natychmiast następnego dnia do włoskiej ambasady w Warszawie. Do dzisiaj nie wiem jakim sposobem „walcząc” z olbrzymim tłumem i bałaganem kolejkowym, kilka minut przed zamknięciem sekcji wizowej opuszczam ambasadę z włoską wizą. Chęć pojechania do Włoch była podwójna jako, że nigdy nie byłem tym kraju słynnym z bogatej historii (znanej mi co nieco z lekcji historii) i zabytków, które znałem tylko z obrazków.
    Autokar z naszą grupą pielgrzymkową wyruszył z Radomia do Rzymu nazajutrz w deszczowy poranek 8 października 1982 roku. Po drodze, krótki przystanek na Jasnej Górze, aby modlitwą prosić Panią Jasnogórską o pomyślność pielgrzymki i zdrowie dla najbliższych.
    Atmosfera stanu wojennego wprowadzonego kilka miesięcy wcześniej odciska się nieustannym piętnem w moich myślach mimo, że staram się włączyć aktywnie do atmosfery pielgrzymki  i nastroju śpiewanych pieśni religijnych.
    Choć staram się nie myśleć o mojej rozterce, to zmieniające się jak w kalejdoskopie myśli zostania na zachodzie lub powrotu, będą mi towarzyszyć podczas przejazdu przez szarą i nijaką Czechosłowację (dziś Czechy - przyp. autora), jakże odmienną Austrię z piękną wiedeńską atmosferą i zabytkami stolicy widzianymi ze wzgórza Kahlenberg, oraz Włochami przesiąkniętymi zawiłą historią, która pozostawiła po sobie mnóstwo wspaniałych zabytków. To te myśli usuwają na dalszy plan radość z oglądania tego bogactwa kultury, na które spoglądam tak jakby od niechcenia, jakby pod presją bo przecież wszyscy uczestnicy je oglądają więc i ja powinienem.
   W dniu 10 października 1982 roku podczas kanonizacji o. Maksymiliana Kolbe na placu św. Piotra w Rzymie tłum pielgrzymów, nad głowami których powiewa bardzo dużo biało czerwonych flag (wiele z napisem „Solidarność”). Uroczysta msza celebrowana przez „naszego” papieża Jan Pawła II wydaje mi się punktem kulminacyjnym naszej pielgrzymki. Wtedy nie wiedziałem jak bardzo się myliłem. Może to przez te natrętnie wracające myśli, od których nie mogłem się uwolnić nawet podczas tej uroczystości, czy też w czasie zwiedzania Placu św. Marka w Wenecji, Katakumb w Rzymie, Asyżu oraz klasztoru i cmentarza polskich żołnierzy na Monte Cassino.
    Dzień później, stoję milczący w długiej kolejce przed Aulą im. Pawła VI, gdzie Papież Jan Paweł II ma spotkać się z dziesięcioma tysiącami Polaków z całego świata. Wobec olbrzymiej ilości obecnych rodaków, nie robię sobie żadnej nadziei na bliskie spotkanie z Ojcem św. gdyż praktycznie jestem bez szans. Stojąc przed zamkniętymi jeszcze drzwiami do auli, popychany lekko przez napierający tłum, zastanawiam się czy będę miał możliwość chociaż z daleka spojrzeć na twarz papieża. O bliskim spotkaniu i wspólnym z Nim zdjęciu, nawet nie śmiem marzyć pogodzony z tą sytuacją.
    Ale nagle szczęście, którego się nie spodziewałem, obdarzyło mnie wspaniałym życiowym losem, bo po otwarciu kolejnych bocznych drzwi do następnego sektora przy których akurat stałem, podchodzę do samej barierki, która oddziela przejście, gdzie będzie szedł Ojciec Święty. Do samego spotkania nie mogłem uwierzyć, że będzie On tak blisko mnie - na wyciągnięcie ręki. Wszyscy z wielką niecierpliwością oczekują przybycia papieża. Na froncie, tuż przy podium, gdzie będzie przemawiał Jan Paweł II, siedzi w ławkach delegacja polskiego rządu.
    Wchodząc na salę tylnym wejściem a nie frontowym od strony podium, papież zaskoczył tą decyzją wszystkich. Jak twierdzili znawcy watykańskiej etykiety papieskiej, w ten sposób nie chciał On jako pierwszych uhonorować przedstawicieli komunistycznych władz Polski. Pozdrawiając obecnych, Jan Paweł II posuwa się wolno wzdłuż barierki, bo każdy chciałby powiedzieć do niego parę słów. Powiedziało niewielu.
    Widzę jak zbliża się powoli w moim kierunku, zatrzymywany przez pielgrzymów chcących bodaj na chwilę przywitać się i otrzymać Jego błogosławieństwo.
    Próbuję zebrać myśli, starając się zapamiętać to co chciałbym Mu powiedzieć. W prawym ręku trzymam spleciony na palcach łańcuszek z krzyżykiem, który jak sobie wymyśliłem, będzie poświęcony przez sam fakt bliskiej obecności papieża. Wydaje mi się, że wiem co powiem i o co Go poproszę. Przede wszystkim o zdrowie dla najbliższych i modlitwę za wolną Polskę.
    W miarę zbliżania się do mnie, zapominam kompletnie to co chciałem Mu powiedzieć. Zapominam o wszystkim. Zapominam o zrobieniu choćby jednego zdjęcia. W głowie jakaś nadzwyczajna pustka. No, no. To żaden chaos myślowy. To tak jakby moje myśli, ułożone równiutko w swoich szufladkach, zostały chwilowo zamrożone. I oto doszedł do mnie. Widzę przede mną, lekko uśmiechniętą twarz. Jasna twarz promieniująca ciepłem, tryskająca miłością do wszystkich, a jednocześnie lekko stroskana. Twarz człowieka przepełniona ojcowską dobrocią i wyrozumiałością. Twarz, której nie sposób zapomnieć. Utrwalona w mojej pamięci w ułamku sekundy, ale zapamiętana na zawsze. Nie czuję uścisku Jego dłoni z moją kiedy mnie błogosławi.
    Stoję wpatrzony w Jego Twarz. Całkowicie znieruchomiały, niezdolny do poruszenia się niczym nagle sparaliżowany. Niezdolny do wypowiedzenia nawet jednego słowa -pobłogosław. Żadne słowo nie może wydostać się przez moje gardło, które chyba tylko podświadomie pozwala na przeciskanie się przez nie tlenu na tyle, abym mógł przetrwać to niesamowite spotkanie. To Jego moc i wielkość ma taką siłę oddziaływania na mnie. I nie tylko na mnie.
 Ukradkiem ocieram łzy cisnące się do moich oczu. Łzy wzruszenia. Chyba pierwsze w moim dorosłym życiu. Niepotrzebnie. Większość pielgrzymów będąca w Auli Pawła VI, nie może ich powstrzymać. Nie wstydzą się ich. To właśnie wtedy dociera do mnie zdecydowana i wyraźna myśl. Nie zostanę podczas tej pielgrzymki na „zachodzie”.
    Dopiero po długiej chwili robię zdjęcia Papieżowi, który jest już daleko przy następnej grupie. Chwilę potem już jest na podium. Przemawia spokojnie i ciepło. Tak po ojcowsku, trzymając w ręku wcześniej przygotowany tekst. Mówi o wspaniałej sylwetce ojca Maksymiliana Kolbe, jego bezgranicznej pomocy ludziom i o tym, że nie wahał się poświecić swojego życia dla bliźniego.
    Obok Ojca Świętego stoi lekko zgarbiony, ze łzami płynącymi po pomarszczonej twarzy, siwy starszy mężczyzna - Franciszek Gajowniczek. To za niego, ojciec Maksymilian Kolbe w komorze głodowej w Oświęcimiu, oddał swoje życie. Na sali kompletna cisza bo gorące łzy, których nie sposób opanować, spływają po policzkach pielgrzymów bezszelestnie.
    Wszyscy są ogromnie wzruszeni Jego przemówieniem, jego darem wypowiedzi. Za chwilę papież odkłada wcześniej przygotowany tekst. Odstępuje od jego treści. Kolejne zaskoczenie. Mówi od siebie, w imieniu nas wszystkich. Mówi o więźniach sumienia, będących tam w Jego i naszej ojczyźnie, za kratami tylko dlatego, że głosili prawdę, że dążyli do wolności. Prawdę, którą On tak umiłował w swoim życiu. Wolności, za którą się tak często modlił. Członkowie delegacji polskiego rządu stoją ze spuszczonymi głowami. Milczą, zawstydzeni przed światem i przed Bogiem.
    Parę dni później o świcie, docieram do Sandomierza. Idę prosto do pracy.
    „Wróciłeś jednak?” – stwierdzają zdziwieni tym faktem moi współpracownicy. „Jakiś taki inny?”
    „Tak, wróciłem” – odpowiadam. „ I inny, na pewno inny” – mówię cicho do siebie.
   Epilog.
   Parę dni po powrocie otrzymuję zamówione zdjęcia, które włoski fotograf zrobił podczas spotkania z Janem Pawłem II w auli papieskiej. Niestety nie te, które zamówiłem. Po interwencji w kurii, otrzymuje parę tygodni później te właściwe.
    Pod koniec stycznia 1984 roku podczas wycieczki statkiem na Wyspy Kanaryjskie wysiadam wraz ze znajomym małżeństwem z „Batorego” w La Corunia (Hiszpania). Jedziemy do polożonego na wzgórzu i pełnego bogatej historii miasteczka Avila koło Madrytu, gdzie otrzymaliśmy dużą pomoc od małżeństwa hiszpańsko-polskiego - Wandy i Juana zamieszkałych w tym uroczym mieście.
    Na „Batorego” już nie wracamy. Nigdy wi��������������cej nie dane mi było znowu spojrzeć w twarz Papieża-Polaka, tak z bliska. Dziś, wiele z tych zdarzeń z tamtych lat, wiele miejsc, ludzi i zwiedzanych zabytków podczas pielgrzymki uległo zapomnieniu zasłonięte mgiełką czasu i ...niemłodej już pamięci. Tylko spotkanie z Ojcem Świętym, tych parę krótkich chwil - pozostało w moim sercu, w mojej pamięci jak żywe. Niezwykle wyraźne, przywoływane niezliczoną ilość razy, nienaruszone zrębem czasu. I takim, pozostanie na zawsze.

Wspominał:

Józef Kołodziej

Foto-Autor

OSTATNIE ARTYKUŁY: