Przygoda z Naturą

GŁĘBOKA STUDNIA

 Któż z nas, siedząc na ławeczce przed domem, z kubkiem kawy w ręce, z przymrużonymi oczami broniącymi się przed ostatnimi promieniami zachodzącego słońca, nie wspominał swoje dzieciństwo. O upływie wielu, wielu lat od tego wspaniałego dzieciństwa, świadczy tylko oparta o ławkę sękata laska, wystrugana z pokrzywionego kija znalezionego w lesie i resztki mocno przerzedzonych włosów, posrebrzonych pędzlem nieubłagalnie przemijającego czasu.
    Myśli płyną wolno, jak i życie emeryta, wyszukując w pamięci wspomnienia, które da się jeszcze odszukać i te, które zmuszają nas do spojrzenia na stare fotografie, beznamiętnie zachowujące te nieraz cudowne wspomnienia z czasów naszej młodości. I tylko te, które chcielibyśmy pamiętać na zawsze... choć nie zawsze się nam to udaje.
    Dziękuję Stwórcy, że był dla mnie tak łaskawy, zachowując jeszcze moją pamięć, która pozwala mi wracać do tych, jakże pięknych czasów dzieciństwa. Pozwala wracać i odszukiwać w nich te najładniejsze perły wspomnień. Wspomnień, otoczonych jakże często aurą sentymentu, melancholii i żalu za dzieciństwem, które przeminęło bezpowrotnie.
    Drugą łaską Stwórcy jest to, iż tych wspaniałych wspomnień z dzieciństwa, mam przed oczami i w mojej pamięci, bardzo, bardzo dużo. Jedne takie powszednie, inne wypełnione zabawą, rodzinnymi uroczystościami a także takie, których dzisiaj... na pewno bym unikał.
    Jednym z tych wspomnień, które często przywołuję na tej mojej ławeczce, jest epizod ze studnią, tym silniejszy i trwalszy, że podczas corocznych odwiedzin w Polsce, odwiedzam także i to miejsce.
   Studnia ta (nie wiem, kto i kiedy ją wykopał) była w Sandomierzu przy ulicy Zawichojskiej 4, gdzie do dzisiaj stoi dom rodzinny. A z tyłu za nim wielkie podwórko, miejsce naszych wielu zabaw w dzieciństwie. Wówczas, „wyłożone” ubitą gliniastą ziemią (dzisiaj wyłożone kolorową kostką), które musieliśmy co tydzień z bratem i siostrą zamiatać. Pod czujnym okiem taty, wykręcić z tego obowiązku (jak i z wielu innych) nie dało się!
  To na tym podwórku, po przeprowadzce moich rodziców z Gołębic (dzisiaj dzielnica Sandomierza) w 1949 roku, na ulicę Zawichojską, moja dziecięca pamięć „zarejestrowała” studnię, która była dla mnie i rodzeństwa, niejako milczącym przyjacielem naszych dziecięcych zabaw.
   Umiejscowiona z tyłu podwórka, przy starej bramie od strony ulicy Andrzeja Struga, była typową studnią w owych powojennych latach. Głęboka na około 30 metrów, z jednym kręgiem betonowym (cembrowiną) wystającym nad powierzchnię podwórka, spełniała swoją funkcję znakomicie. Cembrowina na powierzcBudynki gospodarcze na podworkuhni była przykryta drewnianą okrągłą pokrywą wykonaną z desek, w której znajdowała się mała klapka. Po jej otwarciu wpuszczało się wiadro na łańcuchu. Przy cembrowinie były umocowane w ziemi dwa słupki, na których umocowany był mały daszek.  Studnia służyła oczywiście, jako dostarczycielka wody do picia, przyrządzania potraw, mycia, podlewania ogródka, do pojenia kur i świnki, czyli do wszystkiego. O wodzie miejskiej z wodociągów, można było sobie wtedy na Zawichojskiej, tylko pomarzyć.
   Wodę z niej ciągnęło się wiaderkiem umocowanym na łańcuchu i lekko obciążonym kawałkiem metalu przy uchwycie z jednej strony, aby łatwiej nabierało się wodę po dotarciu do poziomu wody gruntowej w studni. Łańcuch był przymocowany do kołowrotu czyli okrągłej belki z dwoma żelaznymi trzpieniami wpuszczonymi w otwory wywiercone w słupkach. A siłę napędową stanowiły mięśnie kręcącego korbą umocowaną do kołowrotu. Proste jak konstrukcja przysłowiowego cepa.
   Zawsze mnie ona (i nie tylko mnie) intrygowała i przyciągała jak magnes. Najczęstszą z nią „zabawą” było pochylanie się nad otworem w pokrywie (po podniesieniu klapy) i wykrzykiwaniu różnych ”halo”, które echo jej wnętrza powtarzało kilkakrotnie. Wrzucanie do niej małych kamyczków i obserwowanie tworzących się za ich przyczyną kręgów na lustrze wody, także fascynowało mnie ogromnie. A ponadto widok małego okrągłego lustra wody w jej czeluści, dodawało jej jakieś tajemniczości, którą trudno mi dzisiaj wytłumaczyć.
   Jednym z najbardziej ekscytujących wydarzeń związanych z tą studnią, było wyciąganie utopionych w niej wiader, które niejednokrotnie urywały się z łańcucha po zepsuciu się któregoś z umocowań uchwytu wiadra.    Z reguły tato kupował nowe, a kiedy na dnie było ich już kilka, ale niekiedy także nawet po urwaniu jednego, przystępował do akcji wyciągania ich ze studni.
   Na rowerku mlodszego brataDo końca łańcucha, dowiązywał kotwicę wykonaną przez zaprzyjaźnionego kowala z Gołębic i spuszczał ją na samo dno studni. Trzymając za łańcuch, podszarpywał go aż do momentu, kiedy poczuł opór, co świadczyło, iż zahaczył za utopione wiadro (za jego brzeg lub uchwyt). Wtedy ktoś z nas ostrożnie kręcił korbą aż do chwili, kiedy zostało ono podciągnięte pod klapę. Wtedy tato wyciągał je ze studni, bardzo często częściowo wypełnionego gliną pochodzącą z dna studni. Niekiedy odzyskane wiaderko było już tak pogięte, na skutek urywania się z wodą w nim, już blisko klapy, że nie nadawało się do użytku. Ale niekiedy podczas tej „operacji ratunkowej” też się urywało i trzeba było powtórnie starać się zaczepić go kotwicą, Ale bywały i takie momenty, iż nawet długotrwałe próby nie dawały żadnego rezultatu i trzeba było pogodzić się z jego stratą.
    Epizod z piłką, wydarzył się, kiedy miałem chyba około 12 – 14 lat (koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku). Kopanie wielce wysłużonej piłki, to jedna z podwórkowych zabaw w tym czasie. Była to już prawdziwa skórzana piłka, która miała sznurowany otwór, do którego wkładało się gumowy balon. Po nadmuchaniu go i zasznurowaniu otworu, była już taka piłka zdolna do kopania i... wybijania szyb sąsiadom. Ale nie celowo, tak po prostu przypadkowo w ferworze gry. Sąsiedzi z reguły piłkę oddawali tacie, co wiązało się dla nas „bliskim spotkaniem” z ojcowskim pasem i pokryciem przez tatę kosztów wstawienia nowej szyby. Dlatego piłka była dla nas wówczas wielkim skarbem, którego pilnowało się jak oka w głowie.
  Ale pewnego dnia mieliśmy pecha, bo piłka kopnięta przez któregoś z nas (podwórkowych dzieci) wpadła przez otwartą klapę do studni!! Zamarliśmy z przerażenia bo zdawaliśmy sobie sprawę, że straciliśmy ją bezpowrotnie.
   Opowiedzieliśmy o tym zdarzeniu „ekspertowi od wyciągania wiader”, czyli mojemu tacie. Tato nie dawał nam raczej nadziei na jej wyciągnięcie (kotwica nie wchodziła w rachubę). A kiedy długotrwałe próby „złapania” jej „do wiadra” okazały się bezskuteczne – nasza nadzieja się ulotniła.
   Do dzisiaj nie wiem, kto wpadł na pomysł, abym ja lub któryś z moich braci (kilkuletni wówczas Tadeusz, nie był raczej brany pod uwagę) zjechał do studni w wiadrze i wyciągnął piłkę! W wiadrze, które niejednokrotnie urywało się obciążone dużo mniejszym ciężarem (12 kg wody)!  Z zakamarków pamięci, nie mogę także wyszperać, dlaczego do tej „wiaderkowej gondoli”, wsiadłem akurat ja. Może mojemu rodzeństwu nie starczyło odwagi? A może tato tak wyznaczył? Dzisiaj nie ma to już żadnego znaczenia, tym bardziej, że śp. tato, nie może mi tego wyjaśnić a mama też nie jest w stanie na to pytanie odpowiedzieć.
  A więc tato powoli opuszczał wiadro (ze mną oczywiście), a ja po zadarciu głowy do góry, obserwowałem maleńkie kwadratowe okienko klapy, malejące z każdym metrem przybliżającym mnie do lustra wody, na powierzchni, którego pływała piłka. Po jej wpakowaniu do wiaderka, krzyknąłem do taty, który powoli kręcąc korbą, wyciągał mnie do góry.
   Jakże byłem szczęśliwy po wyciągnięciu mnie ze studni, ale nie z powodu, że jestem na powierzchni, ale dlatego... że odzyskałem naszą bezcenną piłkę!
    A kilka tygodni później, jak mówi staropolskie przysłowie – przyszła kryska na Matyska. Tym razem na klapę, która wpadła do studni po urwaniu się przerdzewiałych zawiasów.
   Próby zahaczenia jej przez kotwicę, spełzły niestety na niczym. Pozostał zjazd na wiadrze i jej wyciagnięcie. Ponieważ „operatora” wiaderka nie trzeba było szukać, powtórnie siadłem do tej „wiaderkowej gondoli” i po chwili znalazłem się nad powierzchnią lustra wody w studni.
   Uchwyciłem mocno drewnianą klapę i krzyknąłem do taty, aby mnie wyciągał. Na szczęście i tym razem się udało!  Czy myślałem wówczas, podczas tych dwóch zjazdów do studni o strachu? Wtedy nie, refleksja przyszła później, po paru latach. Wówczas dotarło do mnie, jak groźne były te sytuacje. Przecież, wiadro ze mną mogło się w każdej chwili urwać! A wtedy, nie miałbym żadnych szans na uratowanie się w zimnej wodzie studni, zamkniętej gładkimi betonowymi kręgami. Tato też nie pomyślał, aby mnie zabezpieczyć przed zjazdem do studni. Chociażby sznurem przywiązanym do mnie. Ba! Skąd wówczas było wziąć taki długi sznur.  Tak więc ani tato, ani ja, nawet przez chwilę nie pomyśleliśmy jaka mogła wydarzyć się tragedia i to z powodu... piłki, którą można było zastąpić inną i kawałka drewnianej klapy, którą także można było zastąpić nowo wykonaną przez tatę.
 Myślę, że tylko Opatrzność czuwała wówczas nade mną. Więcej już nie było „okazji” na kolejny zjazd do studni. Całe szczęście. Czy dzisiaj bym to zrobił? Absolutnie nie, bo... ważę znacznie, znacznie więcej! Więc urwanie wiaderka (ze mną oczywiście) miałbym pewne jak w banku (ale też zależy w którym).

Epilog:
   Na początku XXI wieku, bratanek zasypał studnię, gdyż utrudniała wyjazd i wjazd do nowo wybudowanego garażu. Później trochę tej decyzji żałował. Ale była ona nieodwracalna.
   Czy te dwa moje zjazdy do niej wpłynęły w jakiś sposób na kierunek moich studiów? Być może, bo wybrałem kierunek „Górnictwo” na Wydziale Górniczym, na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Bo przecież do kopalni, też się zjeżdżało windą uczepioną na linie i też pionowo, tylko znacznie głębiej.
  Ale pierwsza górnicza praktyka w 1963 roku na kopalni „Wieczorek” w Katowicach -Szopienicach szybko wyleczyła mnie z zauroczenia górnictwem podziemnym. Zjazdy na głębokość 500 - 1000 metrów, przeciskanie się przekopami na kolanach, noszenie ciężkiej obudowy stalowej po nierównych wyrobiskach, praca na rabunku (odzyskiwanie stalowej obudowy w wyeksploatowanych wyrobiskach) i duża ilość wypadków (mnie na szczęście ominęły), wpłynęło na zmianę mojej decyzji. Zostałem absolwentem Wydziału Górniczego, ale na kierunku – Górnictwo Odkrywkowe Węgla Brunatnego.
   W ten sposób pożegnałem się symbolicznie z fascynacją studnią i zjazdami do niej.
   Dziś po latach, ilekroć stoję na ładnie wybrukowanym podwórku, nie znajduję najmniejszego śladu po ”naszej” studni. Pozostała tylko w pamięci jak żywa i we wspomnieniach związanych z przygodami, jakimi dała mi w dzieciństwie.
   Ale żal, że jej już nie ma, pozostanie we mnie na zawsze.
   
 Tekst i zdjęcia: Józef Kołodziej
 Czerwiec  2020
 Korekta: mgr Krystyna Sawa    

 

OSTATNIE ARTYKUŁY: