Józef Kołodziej
GŁĘBOKA STUDNIA
Któż z nas, siedząc na ławeczce przed domem, z kubkiem kawy w ręce,
z przymrużonymi oczami broniącymi się przed ostatnimi promieniami
zachodzącego słońca, nie wspominał swoje dzieciństwo. O upływie wielu,
wielu lat od tego wspaniałego dzieciństwa, świadczy tylko oparta o ławkę
sękata laska, wystrugana z pokrzywionego kija znalezionego w lesie i
resztki mocno przerzedzonych włosów, posrebrzonych pędzlem nieubłagalnie
przemijającego czasu.
Myśli płyną wolno, jak i ży
cie
emeryta, wyszukując w pamięci wspomnienia, które da się jeszcze odszukać
i te, które zmuszają nas do spojrzenia na stare fotografie, beznamiętnie
zachowujące te nieraz cudowne wspomnienia z czasów naszej młodości. I
tylko te, które chcielibyśmy pamiętać na zawsze... choć nie zawsze się
nam to udaje.
Dziękuję Stwórcy, że był dla mnie tak łaskawy, zachowując jeszcze moją
pamięć, która pozwala mi wracać do tych, jakże pięknych czasów
dzieciństwa. Pozwala wracać i odszukiwać w nich te najładniejsze perły
wspomnień. Wspomnień, otoczonych jakże często aurą sentymentu,
melancholii i żalu za dzieciństwem, które przeminęło bezpowrotnie.
Drugą łaską Stwórcy jest to, iż tych wspaniałych wspomnień z
dzieciństwa, mam przed oczami i w mojej pamięci, bardzo, bardzo dużo.
Jedne takie powszednie, inne wypełnione zabawą, rodzinnymi
uroczystościami a także takie, których dzisiaj... na pewno bym unikał.
Jednym z tych wspomnień, które często przywołuję na tej mojej ławeczce,
jest epizod ze studnią, tym silniejszy i trwalszy, że podczas corocznych
odwiedzin w Polsce, odwiedzam także i to miejsce.
Studnia ta (nie wiem, kto i kiedy ją wykopał) była w Sandomierzu przy
ulicy Zawichojskiej 4, gdzie do dzisiaj stoi dom rodzinny. A z tyłu za
nim wielkie podwórko, miejsce naszych wielu zabaw w dzieciństwie.
Wówczas, „wyłożone” ubitą gliniastą ziemią (dzisiaj wyłożone kolorową
kostką), które musieliśmy co tydzień z bratem i siostrą zamiatać. Pod
czujnym okiem taty, wykręcić z tego obowiązku (jak i z wielu innych) nie
dało się!
To na tym podwórku, po przeprowadzce moich rodziców z Gołębic (dzisiaj
dzielnica Sandomierza) w 1949 roku, na ulicę Zawichojską, moja dziecięca
pamięć „zarejestrowała” studnię, która była dla mnie i rodzeństwa,
niejako milczącym przyjacielem naszych dziecięcych zabaw.
Umiejscowiona z tyłu podwórka, przy starej bramie od strony ulicy
Andrzeja Struga, była typową studnią w owych powojennych latach. Głęboka
na około 30 metrów, z jednym kręgiem betonowym (cembrowiną) wystającym
nad powierzchnię podwórka, spełniała swoją funkcję znakomicie.
Cembrowina na powierzc
hni
była przykryta drewnianą okrągłą pokrywą wykonaną z desek, w której
znajdowała się mała klapka. Po jej otwarciu wpuszczało się wiadro na
łańcuchu. Przy cembrowinie były umocowane w ziemi dwa słupki, na których
umocowany był mały daszek. Studnia służyła oczywiście, jako
dostarczycielka wody do picia, przyrządzania potraw, mycia, podlewania
ogródka, do pojenia kur i świnki, czyli do wszystkiego. O wodzie
miejskiej z wodociągów, można było sobie wtedy na Zawichojskiej, tylko
pomarzyć.
Wodę z niej ciągnęło się wiaderkiem umocowanym na łańcuchu i lekko
obciążonym kawałkiem metalu przy uchwycie z jednej strony, aby łatwiej
nabierało się wodę po dotarciu do poziomu wody gruntowej w studni.
Łańcuch był przymocowany do kołowrotu czyli okrągłej belki z dwoma
żelaznymi trzpieniami wpuszczonymi w otwory wywiercone w słupkach. A
siłę napędową stanowiły mięśnie kręcącego korbą umocowaną do kołowrotu.
Proste jak konstrukcja przysłowiowego cepa.
Zawsze mnie ona (i nie tylko mnie) intrygowała i przyciągała jak
magnes. Najczęstszą z nią „zabawą” było pochylanie się nad otworem w
pokrywie (po podniesieniu klapy) i wykrzykiwaniu różnych ”halo”, które
echo jej wnętrza powtarzało kilkakrotnie. Wrzucanie do niej małych
kamyczków i obserwowanie tworzących się za ich przyczyną kręgów na
lustrze wody, także fascynowało mnie ogromnie. A ponadto widok małego
okrągłego lustra wody w jej czeluści, dodawało jej jakieś tajemniczości,
którą trudno mi dzisiaj wytłumaczyć.
Jednym z najbardziej ekscytujących wydarzeń związanych z tą studnią,
było wyciąganie utopionych w niej wiader, które niejednokrotnie urywały
się z łańcucha po zepsuciu się któregoś z umocowań uchwytu wiadra. Z
reguły tato kupował nowe, a kiedy na dnie było ich już kilka, ale
niekiedy także nawet po urwaniu jednego, przystępował do akcji
wyciągania ich ze studni.
Do
końca łańcucha, dowiązywał kotwicę wykonaną przez zaprzyjaźnionego
kowala z Gołębic i spuszczał ją na samo dno studni. Trzymając za łańcuch,
podszarpywał go aż do momentu, kiedy poczuł opór, co świadczyło, iż
zahaczył za utopione wiadro (za jego brzeg lub uchwyt). Wtedy ktoś z nas
ostrożnie kręcił korbą aż do chwili, kiedy zostało ono podciągnięte pod
klapę. Wtedy tato wyciągał je ze studni, bardzo często częściowo
wypełnionego gliną pochodzącą z dna studni. Niekiedy odzyskane wiaderko
było już tak pogięte, na skutek urywania się z wodą w nim, już blisko
klapy, że nie nadawało się do użytku. Ale niekiedy podczas tej „operacji
ratunkowej” też się urywało i trzeba było powtórnie starać się zaczepić
go kotwicą, Ale bywały i takie momenty, iż nawet długotrwałe próby nie
dawały żadnego rezultatu i trzeba było pogodzić się z jego stratą.
Epizod z piłką, wydarzył się, kiedy miałem chyba około 12 – 14 lat (koniec
lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku). Kopanie wielce wysłużonej piłki,
to jedna z podwórkowych zabaw w tym czasie. Była to już prawdziwa
skórzana piłka, która miała sznurowany otwór, do którego wkładało się
gumowy balon. Po nadmuchaniu go i zasznurowaniu otworu, była już taka
piłka zdolna do kopania i... wybijania szyb sąsiadom. Ale nie celowo,
tak po prostu przypadkowo w ferworze gry. Sąsiedzi z reguły piłkę
oddawali tacie, co wiązało się dla nas „bliskim spotkaniem” z ojcowskim
pasem i pokryciem przez tatę kosztów wstawienia nowej szyby. Dlatego
piłka była dla nas wówczas wielkim skarbem, którego pilnowało się jak
oka w głowie.
Ale pewnego dnia mieliśmy pecha, bo piłka kopnięta przez któregoś z nas (podwórkowych
dzieci) wpadła przez otwartą klapę do studni!! Zamarliśmy z przerażenia
bo zdawaliśmy sobie sprawę, że straciliśmy ją bezpowrotnie.
Opowiedzieliśmy o tym zdarzeniu „ekspertowi od wyciągania wiader”,
czyli mojemu tacie. Tato nie dawał nam raczej nadziei na jej
wyciągnięcie (kotwica nie wchodziła w rachubę). A kiedy długotrwałe
próby „złapania” jej „do wiadra” okazały się bezskuteczne – nasza
nadzieja się ulotniła.
Do dzisiaj nie wiem, kto wpadł na pomysł, abym ja lub któryś z moich
braci (kilkuletni wówczas Tadeusz, nie był raczej brany pod uwagę)
zjechał do studni w wiadrze i wyciągnął piłkę! W wiadrze, które
niejednokrotnie urywało się obciążone dużo mniejszym ciężarem (12 kg
wody)! Z zakamarków pamięci, nie mogę także wyszperać, dlaczego do tej
„wiaderkowej gondoli”, wsiadłem akurat ja. Może mojemu rodzeństwu nie
starczyło odwagi? A może tato tak wyznaczył? Dzisiaj nie ma to już
żadnego znaczenia, tym bardziej, że śp. tato, nie może mi tego wyjaśnić
a mama też nie jest w stanie na to pytanie odpowiedzieć.
A więc tato powoli opuszczał wiadro (ze mną oczywiście), a ja po
zadarciu głowy do góry, obserwowałem maleńkie kwadratowe okienko klapy,
malejące z każdym metrem przybliżającym mnie do lustra wody, na
powierzchni, którego pływała piłka. Po jej wpakowaniu do wiaderka,
krzyknąłem do taty, który powoli kręcąc korbą, wyciągał mnie do góry.
Jakże byłem szczęśliwy po wyciągnięciu mnie ze studni, ale nie z
powodu, że jestem na powierzchni, ale dlatego... że odzyskałem naszą
bezcenną piłkę!
A kilka tygodni później, jak mówi staropolskie przysłowie – przyszła
kryska na Matyska. Tym razem na klapę, która wpadła do studni po urwaniu
się przerdzewiałych zawiasów.
Próby zahaczenia jej przez kotwicę, spełzły niestety na niczym.
Pozostał zjazd na wiadrze i jej wyciagnięcie. Ponieważ „operatora”
wiaderka nie trzeba było szukać, powtórnie siadłem do tej „wiaderkowej
gondoli” i po chwili znalazłem się nad powierzchnią lustra wody w studni.
Uchwyciłem mocno drewnianą klapę i krzyknąłem do taty, aby mnie
wyciągał. Na szczęście i tym razem się udało! Czy myślałem wówczas,
podczas tych dwóch zjazdów do studni o strachu? Wtedy nie, refleksja
przyszła później, po paru latach. Wówczas dotarło do mnie, jak groźne
były te sytuacje. Przecież, wiadro ze mną mogło się w każdej chwili
urwać! A wtedy, nie miałbym żadnych szans na uratowanie się w zimnej
wodzie studni, zamkniętej gładkimi betonowymi kręgami. Tato też nie
pomyślał, aby mnie zabezpieczyć przed zjazdem do studni. Chociażby
sznurem przywiązanym do mnie. Ba! Skąd wówczas było wziąć taki długi
sznur. Tak więc ani tato, ani ja, nawet przez chwilę nie pomyśleliśmy
jaka mogła wydarzyć się tragedia i to z powodu... piłki, którą można
było zastąpić inną i kawałka drewnianej klapy, którą także można było
zastąpić nowo wykonaną przez tatę.
Myślę, że tylko Opatrzność czuwała
wówczas nade mną. Więcej już nie było „okazji” na kolejny zjazd do
studni. Całe szczęście. Czy dzisiaj bym to zrobił? Absolutnie nie, bo...
ważę znacznie, znacznie więcej! Więc urwanie wiaderka (ze mną oczywiście)
miałbym pewne jak w banku (ale też zależy w którym).
Epilog:
Na początku XXI wieku, bratanek zasypał studnię, gdyż utrudniała
wyjazd i wjazd do nowo wybudowanego garażu. Później trochę tej decyzji
żałował. Ale była ona nieodwracalna.
Czy te dwa moje zjazdy do niej
wpłynęły w jakiś sposób na kierunek moich studiów? Być może, bo wybrałem
kierunek „Górnictwo” na Wydziale Górniczym, na Akademii
Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Bo przecież do kopalni, też się zjeżdżało
windą uczepioną na linie i też pionowo, tylko znacznie głębiej.
Ale pierwsza górnicza praktyka w 1963 roku na kopalni „Wieczorek” w
Katowicach -Szopienicach szybko wyleczyła mnie z zauroczenia górnictwem
podziemnym. Zjazdy na głębokość 500 - 1000 metrów, przeciskanie się
przekopami na kolanach, noszenie ciężkiej obudowy stalowej po nierównych
wyrobiskach, praca na rabunku (odzyskiwanie stalowej obudowy w
wyeksploatowanych wyrobiskach) i duża ilość wypadków (mnie na szczęście
ominęły), wpłynęło na zmianę mojej decyzji. Zostałem absolwentem
Wydziału Górniczego, ale na kierunku – Górnictwo Odkrywkowe Węgla
Brunatnego.
W ten sposób pożegnałem się symbolicznie z fascynacją studnią i
zjazdami do niej.
Dziś po latach, ilekroć stoję na ładnie
wybrukowanym podwórku, nie znajduję najmniejszego śladu po ”naszej”
studni. Pozostała tylko w pamięci jak żywa i we wspomnieniach związanych
z przygodami, jakimi dała mi w dzieciństwie.
Ale żal, że jej już nie ma, pozostanie we mnie na zawsze.
Tekst i zdjęcia: Józef Kołodziej
Czerwiec 2020
Korekta: mgr Krystyna Sawa