Nieżyjącemu już Juanowi Antonio De La Puente, wielkiemu przyjacielowi Polaków, oraz jego żonie Wandzie, dedykuje te hiszpańskie wspomnienia – autor.
Nie śmiem nawet myśleć, że mogłaby odejść na zawsze do Pana. Coś mi każe wierzyć, iż spotkam się wreszcie z tą wspaniałą kobietą. Planuję z żoną wyjazd do Hiszpanii za rok (2005). Na pewno odwiedzę Avilę. Będę się tam starał odnaleźć rodzinę Juana, lub kogoś kto ich znał. Mam cichą nadzieję otrzymania od nich jakiejkolwiek informacji o Wandzie. Może wreszcie doczekam się szczęśliwego zakończenia tej swojej niedokończonej podróży. Oby była pomyślna!
Tak
zakończyłem swoje wspomnienie o Wandzie w artykule – NIEDOKOŃCZONA
PODRÓŻ, która jest opublikowana na tej stronie w dziale Opowiadania-Retro.
A jednak życie dopisało ciąg dalszy tej mojej Niedokończonej Podróży, o
której dzisiaj mogę powiedzieć, że została dokończona. Jaki był jej
finał? Przed świętami Bożego Narodzenia w 2009
roku podejmuję kolejną próbę skontaktowania się z Wandą, wysyłając
Bożonarodzeniowe życzenia świąteczne na jej adres na Wyspy
Kanaryjskie (Santa Cruz De Tenerife - Teneryfa). Nie rokuję sobie
zbytnich nadziei na odpowiedź. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu w lutym
2010 roku otrzymujemy wreszcie list od Wandy. Tak długo oczekiwana
wiadomość nadeszła po 6-ciu latach milczenia! List pełen wiadomości o
jej dzieciach i rodzinie. Nie wszystkie pomyślne, ale tych dobrych
znacznie, znacznie więcej. Dostajemy także kontakt elektroniczny do jej
córki Ani. Teraz nasza korespondencja, będzie znacznie przyspieszona i
może się już nie pogubimy w tym małym, a zarazem zagubionym świecie.
Zanim doczytałem do końca ten długo
oczekiwany list od Wandy, postanowiłem sobie, że koniecznie w
najbliższym czasie muszę ją odwiedzić z żoną. Ale kiedy? Mamy
zaplanowany wyjazd do Polski w tym roku i urlop na Dominikanie.
Odpowiedź na to dręczące mnie pytanie znajduję w ostatnich słowach jej
listu... a może przyjedziecie na ślub Tatiany (córki Wandy) we wrześniu?
Decyzja mogła być tylko jedna – pojedziemy!! Korygujemy więc nasze plany
wyjazdu do Polski – przez Hiszpanię, na dłużej niż planowaliśmy.
Wydarzenia ostatnich miesięcy 2010 roku, obfitujące w wiele zmian w moim
życiu, mijały jak szalone, przybliżając szybko termin spotkania z Wandą.
Jakie ono będzie? Czy odnajdziemy siebie po latach takich samych? Czy
powtórnie się zaakceptujemy po 26 latach rozłąki? Pytań jest bardzo
wiele, odpowiedzi - dużo, dużo mniej.
Kiedy już siedzimy w samolocie na lotnisku w
Newarku (New Jersey) oczekując na start, wydaje mi się, że już nic nie
zakłóci naszej podróży. A jednak los do końca stara się mi przeszkodzić
w tym tak długo oczekiwanym spotkaniu z Wandą. Po piętnastu minutach
oczekiwania na start (jeszcze przy rękawie) dzwoni komórka mojej żony.
Czy wszystko u was w porządku?-pyta się nasza córka Aleksandra. No tak,
wszystko jest OK-odpowiadamy lekko zdziwieni. A dlaczego pytasz? Bo jest
właśnie burza i pada bardzo silny deszcz, więc nie wiem czy
wystartowaliście o czasie. Odsuwamy zasłonę w okienku samolotu. W
świetle lotniskowych latarń dostrzegamy strugi deszczu tańczące wściekle
się pod naporem wiatru. Teraz wiemy dlaczego wciąż stoimy czekając na
start. Nawet pogoda – myślę sobie – usiłuje przeszkodzić mi w spotkaniu
ale mam nadzieję, że jednak wystarujemy tego wieczora. Wreszcie po
dalszej godzinie czekania kołujemy na pas startowy, aby po chwili
zanurzyć się szybko w ciemną czeluść nocy przy akompaniamencie
mruczących miarowo silników.
Nocna podróż
samolotem do Madrytu (Hiszpania), upływa mi bezsennie, choć zazwyczaj
wykorzystuję loty na drzemki. Myśli wyprzedzają jedna drugą mieszając
się jak w wielkim kotle, ale absolutnie nie przybliża mnie to do
znalezienia na nie odpowiedzi. Przed oczami obrazy sprzed 26 lat. Avila
i mój pobyt w niej przez 5 miesięcy. Jej urocze uliczki, stare mury i
hiszpańscy przyjaciele.
I wreszcie Juan, którego Wanda nazwała Jan, wielki
przyjaciel Polaków. Widzę go przed oczyma jak by to było wczoraj.
Zapłakanego na lotnisku w Madrycie i żegnającego nas z wielkim żalem.
Jest 20 czerwiec 1984 rok. Proszę żeby nie płakał, przecież najdalej za
kilka lat się zobaczymy – obiecuję na pożegnanie. Nie przypuszczałem
wtedy, że było to ostatnie z nim spotkanie. Czyżby przeczuwał, że za
trzy lata do swojego królestwa powoła go Pan?
Madryt, 23 września 2010 roku wita nas porannym żarem słońca na
błękitnym nieboskłonie, gwarem wielkomiejskiej metropolii i potwornie
zatłoczonymi ulicami w drodze do hotelu. Jeszcze tylko dwa dni dzielą
mnie od spotkania z Wandą. Odliczam już nawet godziny. Próbuję odepchnąć
te myśli o spotkaniu z nią gdzieś na bok, na potem, na jutro. Nie jest
to jednak możliwe, bo będą mi one towarzyszyły niczym natrętna brzęcząca
mucha przez resztę czasu aż do spotkania. Z tym, że to natrętne
brzęczenie jest jak piękna symfonia o delikatnych dźwiękach o wczesnym
poranku na budzącej się ze snu, kolorowej od kwiatów leśnej polanie.
W hotelu (Tryp Diana) nie zatrzymujemy się długo –
szkoda czasu na spanie mimo, że jesteśmy po nocnym locie. Po
zasięgnięciu niezbędnych informacji, zaopatrzeniu się w mapkę miasta i
metra ruszam z żoną na ekspresowe zwiedzanie Madrytu. Odżywają
wspomnienia sprzed 26 lat, kiedy oglądam znane mi i jednocześnie zatarte
bezlitosnym działaniem czasu, miejsca. Miejsca pierwszego spotkania z
Madrytem, który wówczas zwiedzaliśmy wielokrotnie z Ireną, Danutą,
Jurkiem, Tadeuszem i Wackiem. Chcę te miejsca pokazać teraz Ewie (moja
żona), choć krótko, na chwilę ale przecież nie sposób nie zajrzeć do
Muzeum Prado, czy przespacerować się przez słynną Calle Grand Via i
innych pięknych ulicach, przy których stoją wspaniałe pomniki i
arcydzieła architektury budowlanej sprzed setek lat. Nie sposób
też nie przystanąć na pamiątkowe zdjęcia na Plaza De Cibeles, gdzie
znajduje się jeden z najbardziej rozpoznawanych symboli Madrytu –
fontanna Fuente De Cibeles.
Próbujemy też
hiszpańskiego jedzenia, choć w centrum Madrytu jest ono mocno
przemieszane z zachodnimi wpływami innych kuchni i wszędobylskimi
restauracjami – sieci MC Donalds. Na ulicy, w centrum miasta spotykamy
przemiłą Polkę (gdzież nas nie ma), dzięki pomocy której łatwiej
odnajdujemy wyszukane przez nas miejsca do zwiedzania. Ja oglądam to
troszkę jak przez mgłę i nieco roztargniony bo myślami jestem w... Avila
gdzie już jutro mamy spotkać się z Wandą. Wieczorem, lekko zmęczeni
całodziennym zwiedzaniem wracamy do hotelu, aby nazajutrz bardzo
wcześnie udać się na lotnisko w Madrycie (Bajaras), gdzie odbieramy
wypożyczony na okres dalszego pobytu w Hiszpanii zarezerwowany samochód
(Citroen C2).
Chwile potem już jesteśmy w drodze
do miasteczka El Eskorial - 45 km od Madrytu. Królewski zamek San
Lorenzo De El Escorial (budowany 21 lat od 1563 do 1584) robi na nas
wielkie wrażenie mimo, że już go przecież 26 lat temu zwiedzałem. Widok
z jego dziedzińca na pasmo górskie Sierra De Guadarrama należy do tych,
których się nie zapomina. W restauracyjce obok zamawiamy lokalne danie z
kurczaka i popijamy zimnym piwem, które wyśmienicie studzi nasze
pragnienie. Wiem, że już tylko kilka godzin dzieli mnie od spotkania z
Wandą. Czy aby poznam ją? Jak zareagujemy oboje na to spotkanie po ponad
ćwierć wieku? Dzieli mnie od niego już tylko 90 km, ale teraz nikt nie
jest w stanie odpowiedzieć na dręczące mnie pytania.
Wczesnym popołudniem opuszczamy El Escorial planując po drodze wstąpić
do Doliny Poległych – Valle de los Caidos, której pełna nazwa brzmi:
Narodowy Pomnik Świętego Krzyża w Dolinie Poległych (Monumento Nacional
Santa Cruz del Valle de los Caidos). Jest to niezwykłe mauzoleum (zwiedzałem
go w 1984 roku) upamiętniające ofiary wojny domowej. To tam w podziemnej
bazylice (długości 262 m) pochowany jest generał Francisco Franco.
Niestety, ku mojemu rozczarowaniu, nie mogę pokazać żonie tej pięknej
bazyliki z najwyższym krzyżem na świecie wieńczącym wzgórze nad nią. Ten
kamienny krzyż ma imponujące rozmiary: 154,4 metra wysokości, 46
metrów rozpiętości ramion i waży –
bagatela - około 200 tysięcy ton! Widoczny jest przy dobrej pogodzie z
odległości około 50 km. Jak wspomniałem, nie mogliśmy go zwiedzić gdyż
cały obiekt był zamknięty dla publiczności ze względu na prace remontowe. Dobra droga szybkiego ruchu, wśród surowego
krajobrazu regionu Kastylia i Leon szybko przybliża mnie do upragnionego celu – Avila i spotkania z
Wandą. Miasto już z daleka wita mnie swoimi charakterystycznymi murami (las
Murallas), bramami wejściowymi i wieżami obronnymi, które stoją
niewzruszenie od tysiąclecia niczym żołnierze na warcie. Urokowi tego
miasta dodaje jego położenia w Górach Kastylijskich - na wzgórzu, skąd
roztacza się niezwykle malowniczy widok na otaczające go doliny i rzekę
Adajas.
Do miasta wjeżdżamy jedną z bram ale
lata niestety wymazały wiele z mojej pamięci, więc kilkakrotnie błądzimy
zanim trafimy do naszego hotelu – El Nino, położonego bardzo blisko
gotyckiej katedry i hotelu Pallacio de los Velada, gdzie wraz z rodziną
zatrzymała się Wanda. W recepcji hotelu El Nino prosimy o pomoc ze
skontaktowaniem się z jej hotelem, ale niestety odmówiono nam.
Postanawiamy więc pójść tam na piechotę, gdyż z mapy wynikało, że nie
zajmie nam to więcej jak 10 minut. Pracownik recepcji pytany o Wandę
potwierdza, że zatrzymała się tutaj ale... w tej chwili nie ma jej w
hotelu, stwierdza po kilkakrotnym dzwonieniu do jej pokoju. Pech? A może
to los drwi sobie nieco ze mnie przedłużając to jakże oczekiwane
spotkanie.
Na szczęście recepcjonista
dzwoni do pokoju jej córki Ani, która za chwilę schodzi do hotelowego
lobby. Przed nami stoi wysmukła ładna, ciemnowłosa kobieta o urodzie
hiszpańskiej i chyba tylko znający jej korzenie ludzie mogą się
dopatrzyć w jej urodzie domieszkę słowiańskiej krwi. Przedstawiamy się
sobie nawzajem, bo choć znałem Anię kiedy była małym cztero-letnim
dzieckiem, to po tych 26-ciu latach nieuprzedzony, na pewno bym jej nie
rozpoznał. Ania przez komórkę informuje Wandę o naszym przybyciu, choć
mogę się tylko tego domyślać gdyż rozmowa prowadzona jest po hiszpańsku,
a moja znajomość tego języka nie pozwala mi zrozumieć pełnej treści ich
rozmowy.
Teraz już wiem, że od momentu spotkania z Wandą
dzielą mnie już tylko minuty i aż tylko te długie paręnaście minut.
Kiedy w drzwiach hotelu pojawia się Wanda, nie mam wątpliwości, że to
ona bo czas zatrzymał się dla niej jakby w miejscu. Przez chwilę
wzruszenie, a - może i te niewidoczne łzy nie pozwalają nam na słowa.
Patrzymy na siebie przez moment, aby za chwilę paść sobie w ramiona.
Dopiero teraz w oczach Wandy pojawiają się łzy radości z tego tak długo
oczekiwanego spotkania. Padają trochę chaotyczne pytania, przerywane,
niekiedy niedokończone bo już wyprzedzają je następne. Mamy przecież
sobie tyle do powiedzenia i wyjaśnienia. Nasza rozmowa przerywana jest
pytaniami innych osób towarzyszących Wandzie. Są z nią także jej
pozostałe córki – Teresa i Tatiana a także syn Juan, który nie mówi
niestety po polsku. Za to z jej córkami możemy z żoną rozmawiać w naszym
ojczystym języku, pomagając sobie od czasu do czasu angielskim.
Jestem pełen podziwu dla Wandy, gdyż mimo iż sama nie urodziła się w
Polsce (w Wenezueli) to potrafiła znajomość języka polskiego przekazać
swoim córkom. Gratulujemy także serdecznie Tatianie, której ślub z
Rubenem, odbędzie się w sobotę 25 września (2010) w pięknym parafialnym
kościółku za miastem – La Ermita de Nuestra Senora de Sonsoles.
Na resztę rozmowy umawiamy się wieczorem w małej i przytulnej
restauracyjce jakich jest tutaj dużo w obrębie murów okalających
starą część miasta. To tam zajadamy się typowymi hiszpańskimi
smakołykami oraz owocami morza. Ale o spokojnej rozmowie z Wandą możemy
sobie tylko pomarzyć, bo spora grupa jej rodziny, ogólny nastrój przed
weselem oraz gwar innych gości, nie pozwala nam na to. Ale mimo to udaje
się nam pomału nadrabiać te 26 lat wzajemnego niewidzenia się i
wiemy, że podczas tego spotkania nie wszystko będziemy sobie w stanie
opowiedzieć. Wspominamy także tych Polaków, którzy razem ze mną
mieszkali wtedy w Avila (Danuta z mężem Jurkiem, Basia z synem i mężem
Jackiem, Irena z mężem, Mirka z synem, Tadeusz i Wacek). Mam także
okazję przekazać Wandzie wiadomości od Tadeusza Borkowskiego, z którym
razem byliśmy w Avilii przed 26 laty, a Teresie i Rubenowi prezent od
niego. Hiszpańskie restauracyjki w takich miastach jak Avila są otwarte
do późna więc dopiero po północy udajemy się do swoich hoteli.
Piątkowy dzień spędzamy z żoną na zwiedzaniu kolejnego pięknego miasta
hiszpańskiego - Salamanki nad rzeką Tormes, a słynnego z najstarszego
uniwersytetu w Hiszpanii – założonego w 1218 roku przez króla Alfonsa
IX. Wieczorem spotykamy się na krótko z Wandą, jej rodziną i
przyjaciółmi, gdyż ostatnie przygotowania przed jutrzejszym ślubem nie
pozwalają na dłuższe z nią rozmowy.
W sobotę przez cały dzień mam okazję pokazać żonie
to urocze miasto, gdzie przed 26-ciu laty spędziłem pięć wspaniałych
miesięcy, a to dzięki poznaniu takich ludzi jak Wanda i jej śp. mąż Juan
Antonio. Mimo iż wewnątrz murów miasto niewiele się zmieniło, to jednak
czas jest nieubłaganym wrogiem pamięci. Nie mogę odnaleźć (!) apteki,
która kiedyś należała do Juana (sprzedana po jego śmierci). A przecież
bywaliśmy tam podczas naszego pobytu, prawie codziennie. Wiele zmieniło
się także wokół katedry, gdzie postawiono na placu przed nią budynek
hotelowy i sklepy o architekturze kompletnie nie pasującej do
otaczających go starych budowli. No cóż, pogoń za „kasą” odsuwa na plan
dalszy rozsądek.
Poza katedrą zwiedzamy także bazylikę św. Wincentego,
konwent św. Teresy (tej od dzieciątka Jezus – a urodzonej w prowincji
Avila) i monastyr św. Tomasza. Spacer trasą turystyczną po murach, z
których większość jest udostępniona publiczności, przywołuje w mej
pamięci (ale także i w sercu), niezwykle wzruszające wspomnienia.
Patrząc z murów na znajome mi uliczki i budowle, dopiero teraz w pełni
dociera do mnie świadomość tego, że dzięki takim ludziom jak Wanda i jej
mąż, mogłem przetrwać te kilka miesięcy pobytu tutaj z dala od
najbliższych. Dociera i to, iż los uśmiechnął się do mnie po tylu latach
pozwalając na spotkanie z Wandą i jej córkami oraz nieznanym mi
wcześniej synem Juanem (urodził się już po moim wyjeździe z Avila).
Wieczorem uczestniczymy w ceremonii ślubnej Tatiany i Rubena w kościółku
parafialnym na drodze do Toledo, którego wnętrze z zastygłymi figurami
świętych, młodożeńcy, pieśni i cała ceremonia odprawiane w języku
hiszpańskim, stwarza specyficzny nastrój godny zapamiętania na zawsze.
Podczas przyjęcia weselnego ustalamy z Wandą program naszego ostatniego
spotkania na jutrzejszą niedzielę. Oboje zdajemy sobie sprawę iż szybko
zbliżamy się do kolejnego rozstania, więc chcemy sobie w niedziele
jak najwięcej powspominać. Ale czy będziemy mieli na to wystarczająco
dużo czasu? Na weselnym przyjęciu czeka mnie kolejne wspaniałe
wydarzenie. Spotykam się z Joe Molla, z którym poznałem się podczas
mojego pobytu w Avila w 1984 roku, i z którym wybraliśmy się wówczas
całą grupą dookoła Hiszpanii. Joe już od kilku lat po powrocie z
Australii, zamieszkuje ze swoją mamą w Avila. Mam także okazję
poznać byłego pracownika w aptece Juana, który doskonale mnie pamiętał –
po tylu latach! Poznajemy też innych członków rodziny Wandy i jej
najlepszą przyjaciółkę – Teresę, uroczą panią profesor uniwersytetu w
Santa Cruz De Tenerife. Po śniadaniu w uroczej
restauracyjce przy katedrze, udajemy się z Wandą i jej dziećmi na
cmentarz gdzie za miastem znajduje się grób Juana. Dla Wandy będą to
pierwsze odwiedziny grobu jej męża od czasu jego śmierci, bo po tym
tragicznym wydarzeniu wyjechała zaraz na Wyspy Kanaryjskie i do tej pory
nie mogła się zdobyć na przyjazd do Avila, ze względu na bolesne dla
niej przeżycia związane z jego odejściem. Ja będę na grobie Juana po raz
pierwszy od czasu mojego wyjazdy do USA (20 czerwca 1984 roku).
Na cmentarzu wita nas cisza zastygła w kamiennych
krzyżach i złociste promienie przebłyskującego zza chmur, jesiennego
słońca. Grobowce na cmentarzu pozbawione są całkowicie jakichkolwiek
kwiatów czy też lampek nagrobkowych. Z trudem, wśród podobnych do siebie
grobów Wanda odnajduje grób Juana. Na płycie napis – Juan Antonio F_z De
La Puente G_z De Rivera, 1949 – 1987. A pod spodem nazwisko jego ojca
który zmarł 7 lat po nim oraz słowa – Bienaveturado Los Limpios De
Corazon –R. I. P. Tatiana składa swój bukiet ślubny, a my modlimy się za
spokój jego duszy i zgodnie z tamtejszym zwyczajem, kładziemy kilka
kamyków obok krzyża zamiast kwiatów. Opuszczamy cmentarz z żalem, że tak
szlachetny człowiek jakim był Juan, odszedł tak przedwcześnie.
Wracamy do Avila na plac św. Teresy, gdzie znajduje się dawna apteka
Juana i przepiękny romański kościół pod wezwaniem św. Piotra pochodzący
z XII w i pomnik św. Teresy. Dziwne, że wcześniej nie odnalazłem tego
placu i apteki – Wanda nie miała żadnego problemu. Znajduje się przecież
tuż za murami ale i na nim postawiono nowoczesny budynek zmieniający
bardzo charakter tego placu z czego także rodowici Hiszpanie nie są
zadowoleni.
Wstępujemy do cukierni obok dawnej
apteki Juana, gdzie Wandę spotyka niezwykle miła niespodzianka. Jej
właścicielka poznaje ją mimo, że nie widziały się ponad 20 lat.
Próbujemy odnaleźć plac Valasqueza na którym mieszkaliśmy tu w 1984 roku.
Ale nawet Wanda i pytani przez nią
mieszkańcy, nie są nam w stanie powiedzieć gdzie on się znajduje.
Sprawdzałem też na mapie miasta ale bez pozytywnego rezultatu.
Przypuszczam, że zmieniono jego nazwę po naszym wyjeździe i wyburzono
dom w którym mieszkaliśmy, gdyż jak i inne domy na tym placu był
przeznaczony do rozbiórki. Może podczas następnego pobytu w tym mieście
uda mi się odtworzyć jego historię?
Na placu św.
Teresy, już późnym popołudniem pijemy kawę w tej samej restauracji
co wówczas z Juanem i zdajemy sobie sprawę, że czas naszego spotkania
nieubłaganie dobiega końca. Jeszcze tylko gorące słowa pozdrowień,
wymiana telefonów i adresów oraz obietnice ponownego spotkania kończy to
nasze spotkanie po latach. Kończy tą niedokończoną podróż, która zaczęła
się w Avila w 1984 roku i poprzez Madryt, Nowy Jork zatoczyła wielkie
koło aby ponownie poprzez Madryt zakończyć się z tak dawna oczekiwanym
spotkaniem w Avila w 2010 roku. Podróż, którą po spotkaniu z Wandą i jej
dziećmi mogę z ogromną radością w moim sercu nazwać: DOKOŃCZONA PODRÓŻ!
Dzień później wyjeżdżamy do Madrytu po drodze
zwiedzając Toledo. Parę tygodni później dostajemy od Wandy zaproszenie
na ślub Teresy (ze Szwedem Marcusem). Planowaliśmy oczywiście pojechać
na tą uroczystość, która odbyła się 19-go marca w stolicy wyspy Teneryfa
- Santa Cruz De Tenerife na Wyspach Kanaryjskich. Niestety, ale
mój pilny wyjazd do Polski w tym terminie nie pozwolił nam uczestniczyć
w tej uroczystości. Planujemy pojechać tam i powtórnie zobaczyć się z
Wandą za 2-3 lata. Oby nic znowu nie pokrzyżowało naszych planów.
Tekst Józef Kołodziej
Foto: Ewa i Józef Kołodziej
Kwiecień, 2011 rok
Wspominał:
Józef Kołodziej
Foto-Autor