Przygoda z Naturą

CZERWONIAKI...

      CZĘŚĆ - 1
„Czerwone Żagle”- była to flota sześciu harcerskich jachtów, które powstały po przebudowie drewnianych, szalup z przedwojennego transatlantyka „Batory”. W 1951 roku łodzie ratunko01we nie przeszły inspekcji PRS i po 15 latach spędzonych na pokładzie  została zdjęte ze statku i przekazane harcerzom.   
  Jachty   były „prezentem” od przedsiębiorstw rybackich, dla odradzającego się w Polsce harcerstwa - stąd też nazwy jachtów :„Arka”, „Barka”, „Szkuner”, „Koga”, „Kuter”, „Korab”. Odpowiadały  one  nazwom poszczególnych przedsiębiorstw rybackich które, jak to było wówczas w zwyczaju „spontanicznie” i „dobrowolnie” sfinansowały ich przebudowę.
  Ale nie tylko przedsiębiorstwa państwowe uczestniczyły w budowie „czerwoniaków”. Jachty, w tym również „Zawisza Czarny ,” zostały zbudowane dzięki akcji wszystkich harcerzy, nie tylko wodniaków, którzy przez kupno odznak „budowniczy floty harcerskiej” i wiele innych akcji, zbierali  pieniądze na budowę  harcerskiej floty.      
  
Przebudowy szalup dokonano według projektu Witolda Bublewskiego. Stare, ale solidne łodzie ratunkowe o rozmiarach ca. 9 x 3 m., zrobione były z drewna dębowego i modrzewiowego. 
  Poszycie wykonane było z dębowej klepki na zakładkę łączonej miedzianymi nitami. Podniesiono im burty o około pół metra i za pokładowano. Centralny kokpit mieścił się między dwoma nadbudówkami.  Ożaglowane były, jako kecze.  Bezan był relatywnie duży a jego bom wystawał poza rufę. Bezanmaszt stał między kołem sterowym i sterem. Sam ster z wielkim blaszanym sektorem zawieszonym był na stewie rufowej i połącz02onym sterociągami z małym, ale zgrabnym kołem sterowym, znajdującym się w kokpicie. Jachty wyposażono w krótki bukszpryt i drewniane maszty z szyną i mosiężnymi pełzaczami.  Rozpinano na nich żagle nie byle, jakie bo z prawdziwego żaglowego płótna w nietypowym czerwonym kolorze, stąd popularna nazwa „Czerwoniaki”.  
  Na każdym jachcie w dwóch oddzielonych kabinach mieściła się 10 osobowa załoga.  Rufową kabinę gdzie były dwie koje zwyczajowo zajmował kapitan.  Reszta załogi zajmowała pomieszczenia w  przedniej  kabinie gdzie oprócz  ośmiu koi rozmieszczonych wzdłuż burt (w tym cztery hundkoje), mieścił się rozkładany stół, mały kambuz z oryginalnym szwedzkim naftowym prymusem i szafki na prowiant.  Wyposażenie kambuza dopełniała skrzynia o grubych ścianach z korka wyłożona ocynkowaną blachą od środka w roli lodówki. Po przeciwnej stronie kabiny tuż przy zejściówce był stół nawigacyjny, nad którym była półka z książkami i miejscem na mapy. Przyrządy nawigacyjne były bardzo podstawowe: trójkąt nawigacyjny, cyrkiel, stoper, jeden kompas z namiernikiem w kokpicie i  lornetka. Bardzo skromne wyposażenie hotelowe składało się z podstawowych naczyń kuchennych: kocy i obszytych ciemnozieloną ceratą materacy w wąskich kojach. Wszystko razem nie odbiegało swym standardem od wyposażenia ówczesnych hoteli robotniczych.   
  W kabinie pachniało zenzą, naftą, farbą, morzem i załogą, która, na co dzień miała ograniczony dostęp słodkiej wody. Prysznic był marzeniem i trudno było o niego nawet w porcie.  „Toalety” były dwie -  na prawej lub lewej burcie, w zależności od kierunku wiatru.
  Światła nawigacyjne jak i oświetlenie kabin było naftowe (przynajmniej w początkowych latach).  
 03 Wyposażanie ratunkowe jachtów, było bardzo skromne, ale formalnie spełniające ówczesne standardy bezpieczeństwa. „ Kapoki” - z prawdziwego kapoka z pieczątką stwierdzająca przydatność do użytku w danym sezonie. Koło z rzutką -  do którego sam osobiście przykręcałem drutem pożyczoną z innego jachtu plombę z atestem. Rakietnica i rakiety - „do rozliczenia”, więc lepiej było z nich  nie strzelać, aby uniknąć kłopotów, no i oczywiście zapałki sztormowe. 
  Nie było mowy o żadnych  tam tratwach ratunkowych, czy reflektorów radarowych - ale za to na każdym jachcie była apteczka, z której już dawno zniknęły plastry i bandaże i te najbardziej potrzebne medykamenty.    Sztormiaki - żółte rybackie  zakładane przez głowę i na bezdechu, bo poprzedni użytkownicy bardzo chorowali na morzu.   
  Żagle sztormowe, zapasowe liny, bloki, szekle i wszystko, co było w skrzynce bosmańskiej było zgodne z listą, na której istniały tak kuriozalne przedmioty jak na przykład „półkurwie” w roli śrubokręta lub „towot” do sondy (czy ktoś dziś wie, po co?). „Juzing” i rękawica bosmańska były zawsze pod ręką, bo reperacja żagli była codzienną rutyną.  A jak dmuchnęło mocniej to żagle, które już dawno straciły swój czerwony kolor pruły się tak, że nie było na czym pływać przez kilka następnych dni.  
  Robienie szplajsów na stalówkach czy zaplatanie lin sizalowych nie należało do rzadkości. Oczywiście „czerwoniaki” nie miały żadnych silników. Wszystkie manewry w porcie, wchodzenie wychodzenie, przy wszystkich kierunkach i sile wiatru były tylko na żaglach, cumach, szpringach i kotwicy. Kotwicę rwano „z krzyża”, szoty wybierano ręcznie bez kabestanów, a cumy i szpryngi zakładano w tak wymyślny sposób, by nawet przy najbardziej dociskającym wietrze dało się odejść od kei.  
  Do pływania po zatoce wymagane było, by w załodze był sternik morski plus jeden sternik jachtowy, a reszta to żeglarze. Dwudziestoletni kapitan  i jego pryszczata załoga, musieli się nieźle napracować, by ciężki przebalastowany i niedożaglowany jacht, stanął w wyznaczonym miejscu przy kei lub trafił w główki portu. Różnie z tym trafianiem bywało i nie zawsze z pełnym sukcesem. Dlatego też, gdy niesiona silnym wiatrem flota „czerwonych żagli” pojawiała się w główkach portu to załogi stojących w nim jachtów ogłas04zały alarm. Pojawiali się na dziobach ludzie z bosakami a na burtach mocowano dodatkowe odbijacze.  
  Nie tylko manewry w portach były wyzwaniem  dla załóg „czerwoniaków”.  Najrudnym było wejście do Jastarni przy północnym wietrze - wpłynięcie do portu, wymagało wykonania kilkudziesięciu zwrotów na wąskim torze prowadzącym od Kaszycy do główek falochronu.    
  Łatwo sobie wyobrazić ile trzeba było wydać komend podczas takiej halsówki, kiedy niemal każdy zwrot wymagał pracy fokiem, kontrowania bezanem, wybierania i luzowania baksztagów i nieustannego kręcenia kołem sterowym, gdyż jacht najczęściej robił zwrot przez sztag na wstecznym. Gdy na pokładzie była mało doświadczona załoga wystarczał jeden błąd, źle lub za późno wykonana komenda i jacht siadał na „mielu”.   
  Czerwoniaki miały relatywnie duże zanurzenie i często zdarzało się, że kiedy płynęły eskadrą,  wówczas  jeden za drugim, kolejno siadały na mieliźnie, wyznaczając następnemu drogę do portu. Jastarnia otoczona piaszczystymi mieliznami,  była raczej bezpieczna w porównaniu z wejściem do Górek Zachodnich, gdzie  przy niekorzystnym wietrze i silnym zafalowaniu, kamienny wschodni falochron robił wrażenie nie tylko na nowicjuszach.
  Nie pamiętam w którym roku i po jakim wypadku wprowadzono dla „czerwoniaków” zakaz pływania do tego portu - a szkoda, bo na gorący prysznic, można było już wtedy liczyć w klubie Stoczni Gdańskiej.
  Innym  rodzajem przygody było nocne pływanie lub żegluga we mgle. W drodze z Gdyni do Pucka trzeba  przepłynąć przez tzw. „Głębinkę”. Niby to nie takie trudne,…….. dzisiaj. Ale wówczas, po ciemku, przy ostrym bejdewindzie, kiedy dryf jest kilkanaście stopni a prędkość jachtu mierzona, za pomocą butelki na sznurku w porywach osiąga 2 węzły było to bardzo trudne do wykonania.   
  Na mapie oświetlonej lampą naftową ledwo widać wykreślony kurs i ostatnią pozycję zliczoną za pomocą zegarka marki „Błonie”. Pożyczaliśmy go sobie nawzajem, bo nie w każdej wachcie był ktoś, kto miał zegarek. Dobrze, że przynajmniej wachtowy na sterze ma latarkę i co pewien czas sprawdza kurs na kompasie. To i tak było lepsze jak stać we gęstej mgle i wsłuchiwać się w narastający szum zbliżającego się statku, lub terkot rybackiego kutra i zastanawiać się czy trafi nas, czy nie trafi05?.  Od dmuchania w róg bolały nas głowy, a martwa fala tłukła nami niemiłosiernie. Ale zdarzały się i piękne dni dla…….  plażowiczów.    
  Upał jak nigdy, przez lornetkę widać dziewczyny na plaży a my stoimy pół mili od główek basenu jachtowego w Gdyni. Żadnego wiatru, kompletna flauta i tylko słaby prąd przesuwa nas o kilkanaście metrów -  raz bliżej, raz dalej od upragnionego portu. Skończyła się już woda, nafta i jedzenie, a w południe mamy zdać jacht. Kapitan na tranzystorowym radiu „Koliber” łapie prognozę dla rybaków. Wśród trzasków słychać komunikat meteo: w zatoce gdańskiej wiatr O, stan morza O. Zwijamy żagle, nie ma już na nie, co liczyć, bierzemy się za wiadra. Metoda jest prosta. Wiadro na długiej linie wyrzucamy z dziobu najdalej jak się tylko da do przodu i ciągniemy wzdłuż burty w kierunku rufy. Robimy to dwoma wiadrami po obu stronach. Przez pierwsze piętnaście minut nic się nie dzieje, po pól godzinie zaczynamy mieć sterowność. Ta metoda działa.  Przed północą cichutko bezszelestnie nie budząc nikogo na sąsiednich jachtach stajemy przy kei. 

Tekst: Piotr Nawrot

Na podstawie Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 4 lutego 1994 r., publikator: Dz. U. 1994, nr 24, poz. 83, tekst jednolity: Dz. U. 2006, nr 90, poz. 631  nie udzielam zgody na wykorzystywanie moich materiałów do jakichkolwiek celów bez mojej zgody."
 © Copyright . Wszystkie prawa zastrzeżone.
     Piotr Nawrot  e-mail adres nawrot@marine.rutgers.edu
 © All rights reserved. Wszystkie prawa zastrzeżone.
    Wszystkie fotografie i rysunki pochodzą z Internetu  i nie są własnością autora tekstu .    
                                                      
 

 

OSTATNIE ARTYKUŁY: