CZĘŚĆ - 3
SZTORM
Początkowo tak jak ustalono wszystkie jachty płyneły razem.
Gdy zapadł zmrok zapalono światła nawigacyjne. Rufowe białe światła
wskazywały drogę jachtom płynącym w szyku torowym. Wiatr tężał z godziny
na godzinę, fala robiła się coraz większa. Koło północy kolejny szkwał
położył czerwoniaka na burcie. Kapitan zarządził dodatkowe refy na
grocie. Gdy skończono manewry, sternik zameldował, że nie widzi żadnych
świateł. Jesteśmy sami. Nie było radia, telefonu, „ukaefki”, żadnego
innego sposobu oprócz mosiężnej sprachetuby do nawiązania łączności z
innymi jachtami.
– Trzymajmy ten sam kurs - rozkazał sternikowi kapitan i
zaraz dodał:
– Jeśli do rana, do świtu nie zobaczymy innych jachtów, to
podejmę samodzielnie decyzję co robimy dalej – powiedział głośno tak by
wszyscy go dobrze słyszeli i zniknął w kabinie.
Wachtowi z lornetką
przy oczach przeszukiwali horyzont wypatrując świateł lub żagla.
Kapitan
pochylony nad stołem w nawigacyjnym studiował mapę, czytał locje i co
pewien czas wyglądał z kabiny sprawdzając siłę i kierunek wiatru.
–
Jest światło widziałem po prawej – zawołał podniecony wachtowy. Głowa
kapitana ukazała się w zejściówce.
– Gdzie te światło ?
– Tam - odpowiedział młody człowiek w zydwestce i wskazał ręką kierunek jakieś
cztery rumby po prawej burcie.
– W porządku – odpowiedział kapitan i
szybko zasunął za sobą klapę by bryzgi wody nie zmoczyły mapy.
– To wszystko?- ze zdziwieniem i niedowierzaniem wachtowy patrzył na sternika.
Po chwili kapitan w swojej białej czapce, z lornetką i stoperem w ręku
pojawił się w kokpicie - odnalazł światło, przycisnął stoper. Powtórzył
tę czynność kilka razy i z uśmiechem powiedział:
– Latarnia Russaro,
zaraz za nią
powinny być światła Gustavsvarn.
– Trzymaj ten sam kurs,
ostro na wiatr, nie chodzi nam o prędkość, ale by utrzymać wysokość i
nie dać się zepchnąć w szkiery.
Gdy pierwsze promienie słońca
rozjaśniły pusty horyzont, wiało już nieźle.
Niewiele pomogły dodatkowe
refy na grocie - jacht kładł się na burtę i walił swym szerokim dziobem
w spienione grzywacze.
– Teraz za dnia, kiedy nareszcie coś widać
możemy płynąć, w kierunku portu - powiedział kapitan i wydał rozkaz
zmiany kursu. Po chwili, „czerwoniak” pełnym baksztagiem pędził w
kierunku portu Hanko. Jeszcze tylko kilka kamienistych wysepek, na które
trzeba było uważać i po południu S/Y „Szkuner” kołysał się na spokojnych
wodach miejscowego Jacht Klubu. Jeszcze trzem „czerwoniakom” udało się
tak jak „Szkunerowi” dotrzeć do bezpiecznego portu.
- A co z resztą , co
się z nimi stało ?
Przez wiele dni zadawano sobie takie pytanie nie
tylko na kei w Hanko ale i w kraju. Ale póki co, kapitanowie
stojących w porcie jachtów zajeli się problemem zdobycia żywności
co wymagało wówczas działań dyplomatycznych (to nie żart, chodzilo
przecież o tak zwane dewizy *). Na szczęście dzięki agentowi Żeglugi
Bałtyckiej udało się ten problem rozwiązać i na pokłady jachtów trafiło zaopatrzenie.
Wiele dni minęło, nim drogą dyplomatyczną (wtedy
jeszcze to wszystko było tajne łamane przez poufne) zaczęły napływać do
Gdyni informacje o losach poszczególnych jachtów. Część z nich już
wróciła i zmęczone sztormem załogi opowiadały o swych przygodach.
Któregoś dnia władze radzieckie, po dokladnym sprawdzeniu, powiadomiły
- że jeden z "czerwoniaków" odnalazł się w Talinie. Wciąż
jednak brakowało informacji o ostatnim zaginionym „czerwoniaku”. Nic nie pomogły zakrojone na szeroką skale poszukiwania prowadzone przez
szwedzkie, fińskie i radzieckie okręty i samoloty. Nawet najbardziej
doświadczeni kapitanowie powoli tracili nadzieję, że jacht wyszedł z
tego sztormu cało i że kiedykolwiek zobaczymy jego załogę. Legenda głosi,
że zrozpaczeni rodzice zaginionych harcerzy dali już na msze w puckim
kościele. A tu ktoregoś dnia ....... bladym świtem, na porwanych żaglach,
ale o własnych siłach, wpłynął do basenu jachtowego w Gdyni ostatni z „czerwoniaków”.
Załoga zmęczona, a przede wszystkim głodna, opowiadała o swoich
przygodach, o tym jak sztormowali, naprawiali uszkodzony jacht, jak
nieustannie szyli podarte każdym silniejszym szkwałem żagle. Dopiero w
Gdyni na kei, dowiedzieli się, że był to najgorszy sztorm na Bałtyku od
stu lat.
* Dewizy - w czasach PRL popularna nazwa waluty
krajow kapitalistycznych.
"Czerwoniaki " pływały po morzu, a potem już tylko po
zatoce przez 10 -12 lat wykruszając się powoli. Były trudne do żeglugi,
dlatego też wymagały od załogi najwyższych umiejętności żeglarskich.
Spartańskie warunki bytowe, uczyły odporności i radzenia sobie w
trudnych warunkach. Ich wady, paradoksalnie były ich zaletami. Ale
największą ich zaletą było to, że były! Przez ich pokłady przewineły się
setki, może tysiące młodych ludzi, którzy poznali "smak" morza i
nauczyli się trudnej sztuki żeglowania. Jednym z nich byłem ja. Piotr
Nawrot.
© Autor blogga dziękuje Panu Feliksowi Muraszko za
udostępnienie fotografi oraz za informacje o rejsie na Festiwal do Helsinek , ktorego był uczestnikiem.
Tekst: Piotr Nawrot
Na podstawie Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 4
lutego 1994 r., publikator: Dz. U. 1994, nr 24, poz. 83, tekst jednolity:
Dz. U. 2006, nr 90, poz. 631 nie udzielam zgody na wykorzystywanie
moich materiałów do jakichkolwiek celów bez mojej zgody."
© Copyright . Wszystkie prawa zastrzeżone.
Piotr
Nawrot e-mail adres nawrot@marine.rutgers.edu
© All rights reserved. Wszystkie prawa zastrzeżone.