W wyniku pewnych zawirowań losowych nasza
rodzina mieszkała równocześnie w dwóch domach.
W domu w Sandomierzu mieszkała z nami, dziećmi, nasza mama. Natomiast
w domu w Gorzyczanach, wsi odległej od Sandomierza o dwanaście
kilometrów mieszkał, wraz ze swoimi rodzicami, nasz tata. Mimo, że nasi
rodzice mieszkali, na co dzień osobno, byli dobrym małżeństwem i wszyscy
razem tworzyliśmy zgodną, szczęśliwą rodzinę. Tata przyjeżdżał do nas,
do Sandomierza w każdą sobotę i spędzał z nami wszystkie niedziele i
święta. Wyjątek stanowiły miesiące letnie. Podczas wakacji przenosiliśmy
się wszyscy na prawie dwa miesiące do drugiego domu na wsi. Coroczna
dłuższa rozłąka z domem w Sandomierzu, powodowała uczucia tęsknoty za
nim i czyniła powroty niezwykłymi wydarzeniami.
Dom Pierwszy
Ten, który tu opisuję, który uważałam zawsze za nasz główny dom, był
moim domem przez dwadzieścia dwa lata, począwszy od dnia moich narodzin,
w maju 1948 r. do momentu jego opuszczenia w marcu 1970 roku.
Dzisiaj „fizycznie” ten mój dom nie istnieje, nawet nie ma miejsca po
nim. Został skazany na wyburzenie, w ramach prac podjętych nad
zabezpieczaniem obsuwającej się sandomierskiej skarpy. Ocalały jedynie
odzyskane przy rozbiórce jego fragmenty, wykorzystane przy budowie
innego rodzinnego domu.
Za to niewątpliwie istnieje w mojej pamięci i to bardzo żywo, tak
żywo, jak wspomnienia dzieciństwa, lat szkolnych, wszystkich i
wszystkiego, co nierozerwalnie z nimi związane.
Długo bolała jego utrata, chociaż nie od razu ją sobie uświadomiłam.
Odkryłam to w pełni i zrozumiałam dopiero wówczas, gdy zorientowałam się,
że od lat konsekwentnie omijam okolicę, gdzie kiedyś stał.
Przełamanie przyszło podczas pewnego czerwcowego spaceru z moją wnuczką,
której zapragnęłam nagle pokazać, gdzie się urodziłam i kiedyś
mieszkałam. Zeszłyśmy dawną moją ulicą, skróconą o miejsce po moim domu,
w jego pobliże... Na skarpie kwitły krzewy dzikich róż, wszystko było
skąpane w słońcu, wspaniale pachniało. Babciu, jak tu pięknie –
Oleńka była zachwycona. Poczułam wielkie wzruszenie, wyobraźnia
przywołała odległe wspomnienia. – Nie mów nic więcej, bo się zaraz
rozpłaczę - zdołałam wykrztusić.
Głęboko odczułam też, stratę domu podczas nadzwyczajnej uroczystości,
która odbywała się w bezpośredniej bliskości tego miejsca po moim domu.
Stałam bardzo wzruszona, na łące u podnóża sandomierskiej skarpy 12
czerwca 1999 r. uczestnicząc we mszy św. odprawianej przez Ojca św. Jana
Pawła II, który przybył z kolejną pielgrzymką do kraju i tym razem
odwiedził również Sandomierz.
Będąc wśród wielkiej ciżby tysięcy ludzi, rozmyślałam o swoim spędzonym
tu dzieciństwie. Przeżywałam niezwykłość wydarzenia i jednocześnie jakby
specjalną w nim moją rolę. Przecież było to tak bardzo moje miejsce.
Patrzyłam z wielkim żalem, na to miejsce na skarpie, na którym był
kiedyś mój dom. Jednocześnie byłam niesłychanie dumna i czułam się
niezwykle wyróżniona. To było trochę tak, jak gdyby to Ojciec Św.
odwiedził mnie osobiście..
Dom
Dom, położony w Sandomierzu przy ulicy Podole 13, kupili moi rodzice,
do spółki z rodziną brata mojego ojca, w latach 1946-47. Nie znam
szczegółów transakcji. Wiem natomiast, że wcześniej zamieszkany był
przez wielu lokatorów, łącznie z wykorzystaniem piwnic na cele
mieszkaniowe. Nasze dwie bardzo blisko spokrewnione rodziny mieszkały w
nim razem przez około 15 lat, a później, kiedy rodzina stryja
wyprowadziła się do kamienicy, którą wybudowali przy ul. Maryjackiej,
zostaliśmy w całym domu sami.
Ulica Podole znajduje się na starym mieście, na skarpie od strony Wisły.
Jest to mała, ślepa uliczka stromo schodząca od Rynku, urywająca się
nagle w połowie skarpy. Zawsze mieściło się przy niej zaledwie kilka
domów, a po zabezpieczeniu skarpy przed usuwaniem, jeszcze mniej. Nasz
dom znajdował się na samym końcu ulicy, za nim znajdował się jedynie
mały placyk, na którym z wielką trudnością manewrowały samochody, które
pomyłkowo tu się zapędziły, a w zimie ostro hamowały dzieci jeżdżące na
sankach.
Murowany budynek posadowiony był w sposób charakterystyczny dla domów
budowanych na tarasie stromej skarpy. Z południowej i wschodniej strony
dom był wysoki - piwnice znajdowały się na poziomie parteru, natomiast
część mieszkalna na wysokości pierwszego piętra. Od północy budynek był
wciśnięty w skarpę, część ściany domu znajdowała się w ziemi. Od strony
zachodniej, czyli od ulicy, było wejście główne, do drzwi prowadziło
kilka kamiennych schodków.
Aby było,,sprawiedliwie” dom był podzielony w sposób mało praktyczny,
za to obie rodziny miały część pomieszczeń od atrakcyjnego południa. Na
przestrzał domu wiódł korytarz, do którego wchodziło się od ulicy, a
który prowadził do małego, za to uroczego ogródka przylegającego do domu.
Na całości domu był strych, z którego wygospodarowano od strony
południowej niewielki pokoik. Reszta południowej części,, strychowej ”
miała ścianę z desek, co pozwalało, nam dzieciom, z tej „zawrotnej”
wysokości, przez szpary w deskach oglądać wspaniałą rozległą panoramę.
Ponieważ dach pokryty był blachą, latem na strychu było gorąco jak w
piecu.
Dom miał siedem okien, nie licząc ósmego - od piwnicy - ciągle
zasłoniętego drewnianą okiennicą. Trzy były od południa, od zachodu i
wschodu po dwa. Dwa okna położone bardzo nisko - jedno okno od strony
ulicy i jedno od strony ogródka, ze względów bezpieczeństwa zostały
okratowane.
Dlaczego wspominam okna? Były niezwykłe, a raczej niezwykłe były widoki,
który przez nie oglądałam. Sprzyjało temu usytuowanie domu na wysuniętej
części zbocza. Od wschodu widać było rozległe, podsiąkające wodą błonia,
za nimi pasmo Gór Pieprzowych oraz most kolejowy na Wiśle. Od południa,
jak na dłoni, widoczne były położone u podnóża skarpy Rybitwy z łąką
dochodzącą do wałów nadwiślanych, na których rosnące wysokie drzewa
kryły szosę opasującą posadowione na górze miasto. Widać też było most
na Wiśle, a ze strychu można było zobaczyć rzekę oraz rozległe, ciągnące
się za Wisłą tereny, a przy dobrej widoczności odległe budowle. Od
strony zachodniej znajdowała się część skarpy, na której tuż po
sąsiedzku górował wspaniały gmach Collegium Gostomianum. Od strony
naszego domu widać było jego wyniosły profil.
Za te wspaniałe widoki trzeba było niestety płacić, szczególnie zimową
porą. Zimą wiało od rzeki przejmującym, lodowatym wiatrem, który
wdzierał się i przenikał do domu wszystkimi możliwymi szparami. Mimo, że
okna na zimę wstawiane były podwójne, że były starannie uszczelniane
watą, niewiele to pomagało. Jedyną, ale dosyć mizerną zaporę przed
wiatrem stanowiła rosnąca przed domem, na samej krawędzi skarpy stara,
dzika grusza.
Oczywiście nie wszystkie widoki były piękne: u podnóża skarpy
znajdowała się mleczarnia, a tuż obok rzeźnia. Ponadto część naszej
ulicy przebiegała tuż nad głębokim jarem, który wrzynał się w skarpę. Do
tego,,dołu”, jak my go nazywaliśmy, wyrzucane były śmieci i wylewane
nieczystości. Ale na szczęście równie często przywożona była świeża
ziemia oraz gruz, pochodzące z różnych prowadzonych na terenie miasta
prac: wykopów, rozbiórek. Taki ,,transport’’ nie tylko zasypywał
śmietnik, ale poszerzał naszą wąską ulicę. Widać było wyraźnie jej
przyrastanie, szczególnie, że stara część ulicy była wybrukowana
kamieniami - tzw.,,kocimi łbami”. Ta nowa część z upływem czasu stała
się normalnym, ubitym fragmentem ulicy i stało się możliwe przekopanie w
to nowe miejsce drewnianego elektrycznego słupa, zresztą ku wielkiej
radości nas, dzieci – w starym jego położeniu był on nader częstą
przyczyną bolesnych wypadków podczas jazdy na sankach.
Co więcej - nowy zapas ziemi wysypany na zboczu jaru, dla dzieci
oznaczał świetną zabawę, zjazd po tej ziemi, zresztą razem z nią w głąb
dołu, był wielką atrakcją. Już sobie wyobrażam, jak pozwoliłabym na to
dzisiaj moim wnukom! Zdecydowanie, jako dzieci mieliśmy więcej swobody...
Takie rzeczy jak śmietnik, czy rynsztok, którym płynęły nieczystości,
czy też okresowo dolatujący smród z mleczarni, czy rzeźni, nam dzieciom,
zbytnio nie przeszkadzały. Wówczas było to dosyć powszechne i wydawało
się normalne.
Mimo wyżej opisanych „niedoskonałości”, nasza ulica i przylegające do
niej tereny niewątpliwie były bardzo malownicze. W okresie lata
napotykało się tu wielu malarzy, którzy utrwalali - najczęściej na
płótnie - ten nasz zakątek, zresztą podobnie jak inne zabytkowe, czy
urokliwe fragmenty miasta.
Z ulicy Podole, która praktycznie kończyła się na placyku obok naszego
domu, można było przejść wąską ścieżką i schodkami na sąsiednią,
położoną znacznie niżej ulicę Browarną. Była to jedna z najkrótszych
dróg prowadzących bezpośrednio z Rynku w stronę Wisły.
Tak, jak cały przylegający do naszej ulicy teren, dom miał wiele miejsc
niezwykłych, które dla nas dzieci stanowiły ciągłą nieustającą atrakcję.
Do takich, poza strychem, należały niewątpliwie piwnice. W jednej z nich
znajdował się duży piec, do którego można było wejść do środka. Był to
piec, w którym niegdyś wypalano kafle. Wchodzenie do wnętrza pieca
wydawało się całkiem bezpieczne, gdyż piec był w bardzo dobrym stanie,
posiadał starannie wykonane półokrągłe wejście i sklepienie w formie
czaszy. W znacznie gorszym stanie był komin, który nienaturalnie wysoko
górował nad domem, co dodatkowo podkreślał znajdujący się obok niego
drugi o normalnych rozmiarach. Do piwnic wiodło wiele różnych wejść,
część z nich wykorzystywana była jedynie wówczas, gdy przywożony był
węgiel, czy też ziemniaki na zimę. Było też wejście z korytarza – drzwi
w podłodze w postaci uchylanej klapy i strome schody. Ulubionym moim
wejściem do piwnicy było wejście od ogródka, ukryte pod kamiennym
balkonem, z którego schodziło się w jedną stronę wieloma stromymi
kamiennymi schodami, a w drugą, z racji spadzistości terenu, prowadziły
zaledwie dwa.
Opisuję takie na pozór mało ważne szczegóły dotyczące budynku, ale
właśnie w takich miejscach toczyły się znaczące dla nas dzieci
wydarzenia, zabawy, przygody...
Dumą, ale i niejednokrotnie utrapieniem dla nas, mieszkańców był kran
umieszczony na ścianie domu od strony ulicy. Kurek od tego kranu
znajdował się wewnątrz domu. Gdy ktoś przychodził z wiadrem po wodę,
pukał w szybę, czasem bardzo natarczywie, domagając się puszczenie wody.
Przez pewien okres na oknie stała puszka na drobne pieniążki - opłatę za
wodę. Część odbiorców wody stanowili sąsiedzi, którzy nie mieli
wodociągu i ci przychodzili stale. Inni byli odbiorcami okresowymi,
przychodzącymi po wodę nawet z Rynku, w sytuacji okresowego braku
wyłączeń dopływu wody. Często zdarzało się, że z racji niżej położonego
domu, woda u nas jeszcze była, podczas gdy w wyżej położonych domach już
jej brakowało.
Do miejsc bardzo niezwykłych zaliczyć należy piwnicę - komórkę, która
znajdowała się w skarpie, bezpośrednio....pod naszym ogródkiem! Sama się
teraz dziwię, gdy rozmyślam o tych rozwiązaniach technicznych. Musiały
być solidnie wykonane te ,,budowle”, bo przecież w ogródku stał garaż a
w nim motor z przyczepą. Nie pamiętam ani przez chwilę jakichkolwiek
wątpliwości dorosłych, co do bezpieczeństwa poruszania się po tym
terenie. Wprawdzie obok tej piwnicy został wybudowany, już przez naszych
rodziców, bardzo solidny mur z kamienia, który jak sądzę nie tylko
pozwolił na porządne ogrodzenie domu, ale pełnił rolę muru oporowego,
zabezpieczającego nasz ogródek przed ewentualnym osuwaniem się. Dom miał
wiele mankamentów, ale chyba znacznie więcej zalet.
Jednym z największych minusów był brak kanalizacji, co było wówczas
dosyć powszechne i normalne. Za to mieliśmy bieżącą wodę, której w wielu
domach brakowało. Natomiast jego największym atutem, jak mogę to ocenić
po latach, było jego położenie. Z jednej strony w bezpośredniej
bliskości centrum miasta, z drugiej w miejscu nad wyraz spokojnym, bez
ruchu samochodowego pod oknami, tuż przy trasie pieszej wiodącej nad
Wisłę i co najważniejsze z panoramą godną poetyckich opisów oraz
niezwykle głośnymi i pięknymi w letnie wieczory żabimi koncertami. Takie
położenie domu dla nas, dzieci, było prawdziwym rajem i w ogromnym
stopniu przyczyniło się do wspaniale szczęśliwego naszego dzieciństwa.
Kiedy w 1967 roku rozpoczęły się prace zabezpieczające sandomierską
skarpę, okazało się, że nasz dom skazany jest na zagładę. Rodzice
zostali po prostu wywłaszczeni, otrzymując w zamian jakieś pieniądze.
Nie potrafię dziś określić, czy była to kwota odpowiadająca wartości
budynku i placówki. Po naszej wyprowadzce wystąpili do władz miasta o
możliwość własnoręcznego wyburzenia domu i taką zgodę otrzymali.
Jednocześnie cała rodzina opowiedziała się za budową nowego rodzinnego
domu w Gorzyczanach, w miejscu starego, drewnianego.
W związku z wywłaszczeniem, rodzicom przysługiwało mieszkanie w
Sandomierzu, w bloku typu „lokatorskiego”, na które oczywiście należało
wnieść określony wkład pieniężny. Mieszkanie przy ulicy Koseły stało się
kolejnym moim domem na następne przeszło dwadzieścia lat. Stamtąd
przeprowadziliśmy się do wybudowanego przez nas domu jednorodzinnego,
położonego również w Sandomierzu, w którym nadal mieszkamy.
Moje dzieciństwo
Urodziłam się w Sandomierzu, w tym właśnie domu. Miałam już wówczas
dwóch braci, Jurka starszego ode mnie o cztery lata i Staszka starszego
o trzy lata. Dwa lata po moim urodzeniu przyszedł na świat trzeci mój
brat Zdzisław, czwarty Zygmunt urodził się prawie w moje ósme urodziny.
Przy porodzie całej naszej trójki pomagała, mieszkająca po sąsiedzku
położna, czy jak to się wówczas mówiło akuszerka. Tak, więc jako jedyna
dziewczynka znalazłam się w samym środku naszej gromadki, co miało sporo
plusów, ale też i minusów. Próbując dorównać starszym braciom,
doprowadzałam ich często do szewskiej pasji, natomiast młodszymi
musiałam się opiekować, i jako ta starsza, ,,mądrzejsza”, jak mawiała
mama, niejednokrotnie ustępować.
Bardzo ważne w moim wczesnym okresie życia było przedszkole i szkoła
podstawowa. Uważam, że miałam szczęście i trafiłam do tych dwóch
placówek prowadzonych na wysokim poziomie. Przedszkole na ulicy Zamkowej
zaowocowało u mnie znajomością ogromnej ilości wierszyków, piosenek i
różnymi umiejętnościami: malowałam, rysowałam, wycinałam. Mieliśmy
rytmikę przy dźwiękach pianina, na którym grała pani Waleria, na którą
wołaliśmy „nasza Pani młodsza” (pani od maluchów), słuchaliśmy bajek,
przygotowywaliśmy tańce i różne scenki na przedstawienia dla rodziców,
dziewczynki
ćwiczyły sypanie kwiatów na procesję ,,Bożego Ciała”, słowem ciągle się
coś działo. Bardzo lubiłam chodzić do przedszkola i mimo, że nie
kwalifikowałam się jako dziecko ,,mamy będącej w domu”, właśnie mama
zdołała uprosić moje przyjęcie. Miała wprawdzie więcej kłopotu z
codziennym szykowaniem mnie, przygotowywaniem różnych strojów na ,,choinkę”
i inne okazje, ale w wielkiej swojej mądrości wiedziała i widziała, jak
ważne było przedszkole dla mnie.
Również moja klasa (,,a”) do której trafiłam w Szkole Podstawowej Nr 2
( „za parkiem”) skupiała wielu zdolnych uczniów, co podwyższało poziom
nauki. Miałam wielu bardzo mądrych nauczycieli, w tym wychowawczynie:
przez pierwsze pięć lat – panią Marię Lipiec, a w klasie szóstej i
siódmej –panią Marię Romek. To wszystko dało mi dosyć gruntowne podstawy
do późniejszej dalszej nauki, jak i miało wpływ na to, że lubiłam szkołę
i to, co się w niej działo.
„Ucz się łowić szczęścia chwile, bo ulecą jak motyle, potem będzie żal.
Miłej i dobrej Elżuni na pamiątkę 5-ciu lat nauki.
Sand. 31 V 61 r. M. Lipcowa”
To wpis do mojego pamiętnika mojej wspaniałej wychowawczyni i
jednocześnie nauczycielki języka polskiego. Przedmiot ten był jednym z
moich ulubionych, pewno ze względu na ,,Panią”, jak również wynikał z
mojej pasji do książek, które uwielbiałam czytać, wręcz je pochłaniałam.
Czytałam, co mi wpadło w ręce, moi bracia również bardzo lubili czytać,
więc do książek, które każdy z nas przynosił do domu, była kolejka.
Głównym źródłem książek do czytania były biblioteki: szkolna, ale
bardziej biblioteka miejska, mieszcząca się w kamienicy Oleśnickich.
Miałam tam zaprzyjaźnioną panią, która zawsze coś z książek mających
największe wzięcie dla mnie zachomikowała, umiała też podpowiedzieć i
polecić ciekawe pozycje.
W szkole podstawowej zaczęła się też moja przygoda z harcerstwem, która
trwała przez wiele lat i która zapoczątkowała i utrwaliła moje niektóre
przyjaźnie.
Gdy myślę teraz o tamtych dziecięcych i młodzieńczych latach, to uważam,
że to ludzie, wśród których wzrastałam i których poznawałam byli dla
mnie zawsze najważniejsi i mieli największy wpływ na całe późniejsze
moje życie.
,,Za ścianą” w naszym domu mieszkało moje rodzeństwo stryjeczne:
Krystyna, Józef i Bogdan, więc już z jednego domu było nas sporo do
zabawy, nie mówiąc o koleżankach i kolegach mieszkających po sąsiedzku.
Całe dnie po powrocie najpierw z przedszkola, później ze szkoły i
odrobieniu lekcji spędzaliśmy na dworze. Jak to się mówiło, trudno nas
było ,,zapędzić” do domu. Pomysłów na różne zabawy nam nie brakowało.
Tuż obok domu, w lecie, były to popularne zabawy: „w podchody”, „w
państwa”, „w klasy”, gra w piłkę, urządzaliśmy na ulicy przedstawienia
dla dorosłych, zimą - przede wszystkim - jazda na sankach i łyżwach.
Zabawom sprzyjało usytuowanie naszej ulicy oraz sąsiadujące z nią
rozległe, urozmaicone tereny. Pierwszorzędne znaczenie miała dla nas
bliskość Wisły. Od kiedy pamiętam Wisła była niezwykle ważna. Sądzę, że
właśnie nasza królowa polskich rzek rozbudziła we mnie pierwsze tęsknoty
za poznawaniem odległych miejsc. Często spoglądając na jej wody
wyobrażałam sobie ich wędrówkę, marzyłam...,,Płynie Wisła płynie po
polskiej krainie..’’,,,Wytrysła Wisła z gór, chciał ją zatrzymać bór...”,
Słowa tych popularnych piosenek, jakże pobudzały wyobraźnię. Właściwie
to rzeka wyznaczała prawdziwe granice pór roku. Stwierdzenia ,,Wisła
zamarzła”, „Wisła skuta grubym lodem’’ – były miarą srogości zimy.
Wówczas słyszeliśmy często odgłosy wybuchów - to wojsko likwidowało na
rzece zatory lodowe. Zdarzało się, że utworzony zator zagrażał
zawaleniem mostu, w szczególności był groźny dla starego, drewnianego.
Pamiętam, w którymś roku, procesję ciągnącą na ten most i ludzi
modlących się o jego ocalenie. Zatory na Wiśle groziły często wiosenną
powodzią.
Ale lód brany z rzeki, był również pożyteczny. Wycinane grube,
kształtne bloki były przewożone na plac obok mleczarni, odległej od
naszego domu o rzut kamieniem i starannie zasypywane bardzo grubą
warstwą trocin. Powstawała w ten sposób wysoka góra, szczelnie
przykrytego lodu, który miał przetrwać do lata i dłużej. Gdy robiło się
ciepło, sączyły się z niej wąskie strumyczki wody. Ten lód w lecie była
to dla nas dzieci prawdziwą frajdą - przyniesiona do domu, najczęściej
skradziona spod trocin bryła, pozwalała na zrobienie prawdziwych,
domowych lodów. A to oznaczało dla każdego z nas potężną porcję, którą
można się było wreszcie nasycić.
Od podmuchów lodowatego wiatru ratował nas w domu wstawiony specjalnie
na zimę w kuchni - pokoju piec trociniak. Rozgrzany do czerwoności,
sprawiał, że wszyscy się do niego garnęli. Piec kaflowy w sypialni nawet
bardzo mocno rozgrzany, w porównaniu z trociniakiem wydawał się mizernym
źródłem ciepła.
Dla nas dzieci, jeżeli tylko był śnieg, który umożliwiał jazdę na
sankach, żadna zima nie była straszna. Spędzaliśmy całe dnie na dworze.
Nasza stroma ulica roiła się od dzieci z sankami, które schodziły się z
całego miasta. Ponieważ była ulicą ślepą, nie jeździły po niej samochody,
więc jazda na sankach była w miarę bezpieczna. Oczywiście pod warunkiem,
że ktoś nie wjechał w słup (elektryczny), w kamienne schodki naszego
domu, czy też potrafił wyhamować na placyku, na którym ulica się
kończyła. Ponieważ stromy spadek naszej ulicy był dodatkowo wzbogacany
budowaną przez spragnionych ostrej jazdy skocznią, polewaną dodatkowo
wodą, aby była bardziej śliska, różnych wypadków, na szczęście niezbyt
poważnych, było mnóstwo. Do wyszczerbania naszych schodków podczas jazdy
na sankach przyznał się po wielu latach mój serdeczny przyjaciel, kolega
od lat dziecięcych.
Pamiętam moich młodszych kuzynów Józia i Bogusia z guzami i okropnie
podbitymi oczami, którzy mieli pamiątkę po wspólnej ze mną jeździe na
sankach. Chyba niezbyt umiałam kierować sankami. Wpadliśmy razem w
nieszczęsny słup i na szczęście nie skończyło się gorzej. Nigdy tak
ochoczo nie robiło się zakupów, jak w zimie. Brało się oczywiście sanki
i już z zakupami, z góry po prostu zjeżdżało. Dla dorosłych wyślizgana
ulica była prawdziwym utrapieniem. Bez posypania ścieżki popiołem nie
dało się po niej iść. Jedna z sąsiadek, pani Julcia systematycznie
wysypywała popiół, zbierany skrzętnie ze wszystkich pieców w kamienicy.
Wysypywała go również na tor zjazdowy. Natychmiast ktoś niweczył jej
pracę, i przywracał śliską nawierzchnię.
Nawiasem mówiąc na tej właśnie wyślizganej ulicy złamałam rękę i to
wcale nie podczas jazdy na sankach, ale podczas przechodzenia przez nią
z wiadrem brudnej wody, którą miałam wylać na śmietnik.
Moi bracia jeździli również na łyżwach. Łyżwy o regulowanej długości
były przykręcane do butów, trzewików, w których szewc wyciął w obcasie
otwór i obsadził w nim specjalną blaszkę. Lodowisko stanowiły
najczęściej zamarznięte rozlewiska, a czasem zamarznięte wody Wisły.
Mimo ciągłych przestróg i tam zapędzali się niektórzy. Wyobrażam sobie,
jak mama musiała się martwić za każdym razem, gdy chłopców dłużej nie
było. O rozgrywanych w hokeja meczach, świadczyły znajdujące się ciągle
w domu kije hokejowe, własnej produkcji, wystrugane i owinięte jakąś
taśmą.
Z jazdą na lodzie mojego brata Staszka wiąże się pewna przygoda. Otóż
wrócił kiedyś po łyżwach do domu z bardzo przemoczonymi spodniami i
zapewne bał się pokazać mamie. Przez otwarte na korytarz drzwi zobaczył
ciocię Stasię, która właśnie prasowała. Myślę, że zanim się zorientowała,
co on chce zrobić, wziął od niej żelazko i przyłożył do mokrych spodni,
aby je wysuszyć. Zrobił to na pewno jeden raz. Dopiero po jakimś czasie
mama zorientowała się, że Staś ma na nodze, na udzie ropiejącą ranę.
Była mniej więcej wielkości żelazka, oparzenie właśnie powstało podczas
nieszczęsnego suszenia spodni. Trzeba przyznać, że był twardy, nic się
nie przyznał, a przecież musiało go bardzo boleć! Sądzę, że bał się kary.
W późniejszych latach na boisku szkoły Ćwiczeń powstało sztuczne
lodowisko i większość jeżdżących tam się przeniosła.
Bardzo wczesną wiosną chodziło się nad Wisłę po bazie. -
Wiosna naprawdę blisko- chciało się krzyczeć na ich widok z wielką
radością. Do Wisły nieustannie spływały potoki, potoczki wody z
topniejących śniegów, z całego miasta. Woda płynęła moją stromą ulicą:
rynsztokiem, między kocimi łbami, wesoło skrząc i mieniąc się odbitymi
promieniami wiosennego słońca.
- Oby tylko nie było powodzi - martwili się dorośli. Topienie Marzanny w
Wiśle to było jednoznaczne pożegnanie zimy.
Każda wiosna przywodzi mi na myśl zrywanie fiołków, które najgęściej i
najpiękniej kwitły w ogrodzie pana Jałmina (lub Jaumina) przy ulicy
Browarnej. Wchodziło się tam z wielkim strachem przez dziurę w
ogrodzeniu, narażając się na pogryzienie przez psy oraz na spotkanie z
samym właścicielem, którego baliśmy się najbardziej. Byliśmy kiedyś
świadkami jego pełnych furii krzyków, wśród których dominowały słowa o
stalinowskim wychowaniu. Ale mimo obaw, a może właśnie dlatego, fiołki,
które tam rosły kusiły, zrywane w pośpiechu, do beretu, były
najpiękniejsze i pachniały najmocniej.
A jak cudownie było wiosną nad Wisłą! Trudno było usiedzieć w szkole,
szczególnie, gdy się chodziło na lekcje po południu. Wisła kusiła i
przyciągała jak magnes. Na wale nadwiślanym rósł szczaw, a w kępie
dojrzewały jeżyny. To zadaniem, nas dzieci, było nazbierać szczawiu na
zupę lub jeżyn na sok. Podczas tych wypraw, zapuszczając się dalej i
dalej w jeżynowo-wiklinowy gąszcz, przypominający prawdziwą dżunglę, w
niektórych miejscach podmokłą, niejednokrotnie dochodziliśmy do
prawdziwie nas fascynujących Gór Pieprzowych.
A jaka tajemnicza i trochę niebezpieczna wydawała się nam kępa! To tu
przecież spotykały się zakochane pary, a i być może chował się jakiś
poszukiwany przestępca. Każdy hałas wśród zarośli przyprawiał o szybsze
bicie serca. Również, w pewnym sensie, kępa nas karmiła – to tu przecież
pasła się krowa naszej sąsiadki, od której kupowaliśmy codziennie sporo
mleka. W kępie rosły wspaniałe,,kije’’ wiklinowe, które stanowiły
świetną broń w naszych ulicznych wojnach. Gdy tylko bracia zgromadzili
nowy ich zapas, mama wybierała najokazalszy i mówiła - O ten będzie
najlepszy - mając na myśli wymierzanie kary. O ile pamiętam, kończyło
się na groźbie.
Prawdziwe lato, czyli takie, gdy można się było w Wiśle kąpać, zaczynało
się po św. Piotrze i Pawle. Największym świętem związanym z Wisłą, na
które czekało się z niecierpliwością było Święto Morza z Dniami Morza.
Organizowane około św. Jana oznaczało zawsze niezwykłe imprezy. Zwykle
zapoczątkowane było w noc świętojańską puszczaniem na wody Wisły wianków
uplecionych z kwiatów, koniecznie z zapaloną świeczką. Z wielkim
napięciem obserwowaliśmy, czy wianek popłynął, czy świeczka nie zgasła -
A może uda mu się dopłynąć do morza - to było marzenie większości z nas.
Występy, muzyka, tańce na ,,nowej lidze’’, przejażdżki statkiem po Wiśle,
sztuczne ognie, tłumy ludzi, rozradowanych, świetnie się bawiących.
Zresztą przez całą późną wiosnę, lato i wczesną jesienią nad Wisłą,
właśnie przy ,,lidze’’ koncentrowało się życie towarzyskie dużej części
społeczeństwa miasta. Oczywiście również nasza rodzina, jeżeli tylko
byliśmy w Sandomierzu, spędzała tam większość niedziel. Równie ważną
rolę odegrały w moim dzieciństwie nadwiślane błonia, a właściwie ich
część najbliżej położona od naszego domu tzw. Rybitwy. Małe domki
posadowione u podnóża skarpy sąsiadowały z rozległą łąką. To właśnie na
tej łące, będąc małą dziewczynką, zbierałam zioła i kwiaty z babcią
Heleną, mamą mojej mamy, która przy tej
okazji przekazywała mi swoją ogromną wiedzę o ich leczniczych
właściwościach, o św. Franciszku kochającym i szanującym każde
stworzenie, co zresztą utkwiło mi głęboko w pamięci i w sercu. Brodząc
po ciepłej wodzie pochodzącej z przesiąkania wód wiślanych, należało
uważać na pijawki, których się bałam i brzydziłam. Nawiasem mówiąc, w
wodzie było pełno kaczych i gęsich odchodów, którymi przesiąknięty był
śliski muł. Drób był hodowany przez ludzi zamieszkujących Rybitwy.
Na tej łące, gdy tylko przyszło lato, rozbijali swe tabory Cyganie. To
następny znaczący element naszego letniego życia. Z jednej strony
Cyganie fascynowali nas swoim stylem życia, ubiorem, muzyką i chętnie
ich podglądaliśmy, z drugiej baliśmy się ich. Opowieści, wprawdzie
niczym nie poparte, że uprowadzają dzieci, dostarczały zawsze dreszczyku
emocji. Niewątpliwie prawdą było, że kradną. Spełniająca rolę spiżarni,
wnęka w korytarzu naszego domu, musiała być na czas ich pobytu pusta, w
przeciwnym razie znikało masło, śmietana. Poczynali sobie dosyć
bezczelnie. Pamiętam pewną scenkę: mama poszła po zakupy na Rynek, a my
w tym czasie urządziliśmy prawdziwą wojnę domową, nic nie widząc i nie
słysząc, co się wokół dzieje. Gdy mama wróciła, zastała Cyganki, jedną
przy wietrzącej się na ogródku pościeli, drugą próbującą dostać się do
pokoju, do którego prowadziło wejście prosto z korytarza. Ich zamiary
były dosyć oczywiste.
Wiadomo, że nie wszyscy z nich uprawiali ten proceder. Wprost
powiedzieli to mamie Cyganie, pewna młoda para, która przyszła do
naszego domu. Chcieli, aby mama uszyła im pościel z ich materiału. -
Niech się pani nie boi, my nic nie ukradniemy – powiedzieli na wstępie.
On, Polak trudnił się pobielaniem kotłów i ponoć dobrze zarabiał.
Romantyczną historię ich życia, którą przy okazji szycia opowiedzieli,
do dzisiaj dobrze pamiętam: ona początkowo porzuciła tabor, ale bardzo
tęskniła za życiem cygańskim, i w końcu to on przystał do Cyganów. Tak,
czy inaczej pościel z falbanami, z kwiecistego materiału była bardzo
piękna, dla nas wówczas znających jedynie pościel białą, wydawała się
bardzo egzotyczna. Wielką atrakcją było wzięcie udziału w cygańskim
weselu, na które mieszkańcy miasta mieli wolny wstęp. Mogliśmy wówczas z
bliska przyglądać się ich kolorowym wozom, różnym wykonywanym przez nich
czynnościom, z których nie wiadomo, dlaczego zapamiętałam.... robienie
makaronu. Jak urzeczona patrzyłam, jak bez udziału noża Cyganka rwała z
ciasta cienkie kluski.
Łąki, błonia w okresie lata miały jeszcze jedną wielką atrakcję - cyrk,
który zjeżdżał raz lub dwa w roku, i który przyćmiewał w tym momencie
wszystko inne. Pójście do cyrku było czymś tak oczywistym, że nie
wyobrażałam sobie, że mogło być inaczej. Nie wiem, jak rodzice sobie
radzili z finansami na ten cel, przecież było nas kilkoro. Wiem, że
czasem, za jakąś drobną pomoc przy rozbijaniu cyrku, wpadały nam bilety
darmowe, ale to głównie otrzymywali je moi bracia. Również tu okresowo
przyjeżdżało wesołe miasteczko z karuzelą i różnymi innymi atrakcjami,
które przyciągały nas dzieci jak magnes.
To właśnie na tych Rybitwach, z jednej strony tak zwyczajnych, z
drugiej, patrząc przez pryzmat mojego dzieciństwa i młodości –
niezwyczajnych, znalazł się Ojciec Święty w czerwcu 1999 roku. Wśród
rycerzy zakutych w zbroje, stanowiących honorową wartę podczas
uroczystości, był mój syn Marcin. Mnie z trudem przychodziło skupić się
na modlitwie. I nie dlatego, że panował ogromny upał a wokół mnie były
tysiące ludzi. Myśli ulatywały do wspomnień związanych z miejscem, w
którym byliśmy oraz pewnego wydarzenia z lat studenckich, a które
napawało mnie przez lata prawdziwą dumą. Miało to miejsce około 30 lat
wcześniej, kiedy to razem z Basią Sadecką – koleżanką i przyjaciółką,
też sandomierzanką uczestniczyłyśmy tuż przed świętami Bożego Narodzenia
w Krakowie, w studenckim opłatku. W kościele Misjonarzy – o ile dobrze
pamiętam, zjawił się niespodziewanie kardynał Karol Wojtyła. Łamiąc
się opłatkiem z nami, zapytał nas skąd jesteśmy. Gdy powiedziałyśmy, że
z Sandomierza, wyraził swój podziw dla naszego miasta… "Ze czcią
pozdrawiam prastary Sandomierz tak bardzo mi bliski". "Jest bowiem
Sandomierz wielką księgą wiary naszych przodków. Zapisali w niej wiele
stronic święci i błogosławieni". Utaiła się bowiem w tym mieście jakaś
przedziwna siła, której źródło tkwi w chrześcijańskiej tradycji". "Mówię
te słowa do wszystkich obecnych na tej Eucharystycznej ofierze, ale w
szczególny sposób kieruję je do licznie zgromadzonej tu młodzieży, do
żołnierzy służby zasadniczej i do harcerzy. Głoście światu dobrą nowinę
o czystości serca i przekazujcie mu swoim przykładem życia orędzie
cywilizacji miłości" – płynęły u podnóża skarpy sandomierskiej słowa
Jana Pawła II.
Ołtarz, przy którym Ojciec Św. odprawił Mszę został postawiony u
podnóża skarpy w miejscu, które dziwnym trafem około 40 lat wcześniej
zostało w pewien sposób wyróżnione. Byłam małą dziewczynką, gdy rozeszła
się pogłoska, że w domu na Rybitwach nastąpiło cudowne odnowienie obrazu
Matki Boskiej. Pamiętam, że dom był skromny, wypełniony modlącymi się
ludźmi. Ludzie cisnęli się, aby zobaczyć obraz, modlili się i śpiewali
pieśni maryjne. Ja również przyglądałam się z ciekawością i jednocześnie
z wielkim nabożeństwem uczestniczyłam w modlitwach. Niewielki fragment
ciemnego obrazu był złoty i jaśniejszy od reszty. Jak przez mgłę
pamiętam, że wielokrotnie interweniowała milicja, która kazała rozejść
się zgromadzonym tłumnie ludziom. Gdy po latach przypomniałam sobie
to wydarzenie, w którym ludzie dopatrywali się cudu, to niezależnie od
tego jak było potraktowane przez Kościół, fakt znalezienia się właśnie w
tym miejscu Jana Pawła II wywołał u mnie silny dreszcz wzruszenia i
emocji. Czyżby nie był to przypadek? To miejsce nabrało dla mnie jeszcze
bardziej szczególnego wymiaru.
Ale wracam do snucia swoich najdawniejszych wspomnień. Latem ciągnęli
obok naszego domu plażowicze idący nad Wisłę kąpać się i opalać. Jeżeli
czegoś komuś w życiu bardzo zazdrościłam, to chyba wówczas właśnie im.
Nie mieć żadnych obowiązków, pójść po prostu nad Wisłę, spędzić tam cały
beztroski dzień – to było moje marzenie. Może właśnie, dlatego, że nie
mogłam w pełni nasycić się plażą, kąpielą w Wiśle, jawi się to w moim
wspomnieniu tak pięknie. Oczywiście zanim wyjechaliśmy na wakacje do
Gorzyczan, mogłam tam spędzić trochę czasu. Miałam jednak zawsze w domu
sporo obowiązków: zakupy, pomoc przy gotowaniu, prasowanie. Czasem
pomagałam mamie przy bardzo pilnym szyciu. A gdy wreszcie mogłam pójść
nad Wisłę, najczęściej zabierałam moich dwóch młodszych braci, którymi
musiałam się nad wodą opiekować. W szczególności najmłodszy Zygmuś,
młodszy ode mnie o osiem lat, wymagał sporo uwagi. Ale i tak się
cieszyłam, zabierałam kankę z kompotem lub herbatą, kanapki, koc,
ręcznik, jakąś książkę czy piłkę, szufelkę i wiaderko na piasek. I tak
obładowani razem z braćmi wyruszaliśmy. Droga, którą szliśmy, mimo, że
niezbyt długa, wiązała się z pewnymi emocjami:
najpierw musieliśmy przejść obok Cyganów, a potem główną szosą, a tam
przecież jeździły czarne samochody! Tych należało się obawiać – podobno
ludzie jeżdżący nimi, podobnie jak Cyganie, porywali dzieci, tylko w
znacznie gorszych celach.
Przypominały się natychmiast wszystkie zasłyszane opowieści o
wytwórniach konserw z dodatkiem ludzkiego mięsa, konserwach, w których
znajdowano ludzkie szczątki, a tych opowieści w pewnym okresie czasu
było całe mnóstwo. Gdy wreszcie docieraliśmy nad rzekę, musiałam znaleźć
odpowiednie miejsce, najlepiej pod jakąś kępą wikliny, aby było trochę
cienia, a jednocześnie blisko wody, aby mieć na oku braci. Podczas
kąpieli należało ,,jak ognia’’ wystrzegać się w wodzie miejsc z wirami.
Pamiętam, że najstraszniejsze było miejsce z dużym dołem, w którym
wkopano, zapewne ku przestrodze, krzyż – tam utopiło się parę osób.
W okresie lata prawie nie było niedzieli, żeby się ktoś nie utopił.
Czasem ciało wyławiano dopiero po jakimś czasie pod mostem kolejowym lub
dalej. Po Wiśle wówczas pływało wiele łodzi, kajaków, motorówek. W
wodzie i na plaży roiło się od ludzi. Oczywiście na brzegu czuwał
ratownik. Funkcjonowała szkółka nauki pływania. W różnych latach, różnie
przedstawiała się Wisła. Potrafiła być bardzo wąska, wyschnięta, łachy
piachu sięgały daleko i niewiele brakowało, aby przejść na drugi jej
brzeg. Bywała też szeroka, szczególnie po jej rozlaniu, aż po wały, po
ustąpieniu wody do jej koryta, pozostawały jeszcze ślady w postaci
zamulonych krzaków wikliny. Przesiadywaliśmy w wodzie godzinami,
pluskając, brodząc, grając w piłkę. Niestety nie umiałam pływać, więc z
zazdrością przyglądałam się pływającym. Zapisanie się na naukę pływania
było nieosiągalnym marzeniem. Wymagało systematycznego chodzenia nad
Wisłę, a to było niemożliwe, szczególnie, że wyjeżdżaliśmy corocznie na
wakacje do Gorzyczan.
Woda w Wiśle przy brzegu najczęściej była ciepła, dalej chłodniejsza.
Czy była dostatecznie czysta? Sądzę, że różnie z tym bywało. Jednak w
zasadzie tak - nie słyszało się o jakichś schorzeniach skórnych, chyba,
że...od słońca, po zbyt długim opalaniu. Gdy po dwudziestu, może
dwudziestu pięciu latach wpadłam na pomysł, aby moim, wówczas małym
dzieciom pokazać z bliska Wisłę i opowiedzieć im przy tej okazji o
spędzonych nad nią pięknych chwilach, przeżyłam ogromne rozczarowanie.
Nie dało się wytrzymać nad wodą dłużej, a zresztą nie miało to zupełnie
sensu. Woda była brudna, mętna - Wisło moja, matko moja, czemu mętne
wody twoje? - Uparcie tłukły mi się po głowie słowa z baśni. Przybrzeżne
chaszcze pokryte, wręcz oblepione szarą mazią cuchnęły okropnie, nie
naturalnym zapachem mułu, ale smrodliwą chemią. Uciekałam stamtąd z
dziećmi bardzo szybko - wiedziałam, że dzieci nie są w stanie zrozumieć,
jak w tej Wiśle można się było kiedyś kąpać, cieszyć się możnością
przebywania w jej bliskości.
Obecnie jest już znacznie lepiej - wracają imprezy organizowane nad
Wisłą, coraz więcej ludzi przechadza się nad jej brzegami, po Wiśle
pływają statki z spacerowe. W śmiałych planach na bulwarach
nadwiślańskich ma się dużo dziać.
Tak wiele się zmieniło. Nie ma już tamtej, tętniącej życiem starówki,
pełnej dzieciarni. U podnóża skarpy powstał nowoczesny węzeł
komunikacyjny. Dawne Rybitwy to obecnie Plac Papieski, na którym w
miejscu ołtarza wzniesiony pomnik Jana Pawła II upamiętnia wizytę Ojca
Świętego w naszym mieście.
Ale w pamięci zachowane zostały obrazy tamtych chwil, które ciągle
należą do najmilszych moich wspomnień. Sandomierz wypiękniał i ciągle
pięknieje. Prawie codziennie, przez trzydzieści parę lat wracając zza
Wisły, z pracy w hucie szkła, napawałam się wspaniałym widokiem miasta.
Był i jest to dla mnie nadal widok nie do znudzenia, różny w zależności
od pory roku, pory dnia, pogody.
Moich gości, którzy są po raz pierwszy lub dawno nie byli w naszym
mieście, zabieram na przejażdżkę i z dumą pokazuję panoramę Sandomierza,
pokazując też miejsce, w którym stał kiedyś mój dom.
Wspominała; Elżbieta Żak
Fotografie: Ze zbiorów autorki
Sandomierz 2012 rok