Rok 1969 był rokiem wielkiego jubileuszu naszej
uczelni. Akademia Górniczo- Hutnicza obchodziła 50 lat swojego istnienia.
Jedną ze zorganizowanych imprez, był rajd pięćdziesięciolecia, w którym
wzięła udział większość studentów. Rektor na tę okazję ogłosił dni
rektorskie, czyli przerwę w zajęciach. Kto żyw wybierał jedną z wielu
tras. Wszystkie trasy, o zróżnicowanej długości i stopniu trudności,
miały swoje zakończenie w jednym dniu i w jednym miejscu - w Zakopanem.
Tam, na Dużej Krokwi przewidziane było uroczyste zakończenie rajdu wraz
z występami, m.in. Zespołu Pieśni i Tańca AGH, zabawą, itd.
Propozycję jaką nam, czyli mojej serdecznej
koleżance i przyjaciółce, jednocześnie współmieszkance - Basi S. i mnie,
złożył Witek W., nasz mocno z nami zaprzyjaźniony kolega z roku, trudno
było odrzucić. Otóż jedna z tras rajdu była dla zmotoryzowanych, a Witek
miał jeepa Willisa i chciał abyśmy w czwórkę wybrali się razem. Miał z
nami jeszcze pojechać kolega Witka, Wojtek Cz.
Muszę dodać, że Witka samochód był jego wielkim
hobby, szczycił się, że ,,każda w nim śrubka’’ jest oryginalna, co nie
było o tyle proste, że samochód pochodził z okresu drugiej wojny
światowej. Znaliśmy uroki jazdy tym samochodem, za każdym razem była to
wielka frajda.
Trasa rajdu wiodła z Krakowa w Bieszczady i
poprzez Krosno, Gorlice do Zakopanego. Bardzo podekscytowani nie
mogliśmy się doczekać wyjazdu. Akademik opustoszał, ludzie wyruszyli na
rajd, a my niespokojnie czekaliśmy na nasz pojazd, który był szykowany
do wyjazdu w warsztacie samochodowym. Czekanie przedłużało się i
zdeterminowani wymusiliśmy trochę na Witku wcześniejsze zabranie
samochodu z warsztatu. Wprawdzie nie działały migacze, wycieraczki, a co
najgorsze nie było świateł stop.
Z migaczami nie było problemu, do sygnalizowania
zamiaru skrętu miały służyć wyciągnięte ręce. O deszczu nie myśleliśmy,
zresztą i tu było wyjście, można było położyć szybę na maskę. Brakujące
światła stop mieliśmy zamiar uzupełnić w jakimś warsztacie po drodze.
Oby tylko nie zatrzymała nas wcześniej milicja- to było jedyne
zmartwienie. Tak więc wyruszyliśmy w majową niedzielę rano, w świetnych
nastrojach. Wreszcie jechaliśmy, a trochę zaczynaliśmy wątpić czy nam
się to uda.
Samochód wyglądał wspaniale. Z przodu po bokach
umieściliśmy dwa żółte namioty, wszystkie nasze rzeczy spakowaliśmy w
brezentowy, marynarski wór, zabezpieczając je przed deszczem – nasz
samochód nie miał żadnego dachu. Do samochodu przytwierdziliśmy jakieś
kolorowe proporczyki, namalowaliśmy napisy o rajdzie. Sami wyglądaliśmy
też całkiem, całkiem. Fantazyjnie ubrani, na głowach kaszkiety, okulary
przeciwsłoneczne.
Czekał nas do przejechania pierwszy etap, wiodący
na nocleg do Krasiczyna. Ludzie idący do kościoła oglądali się za nami,
myślę, że trochę ze zdumieniem, ale i sympatią. Czuliśmy się wspaniale,
piękna pogoda, tylko pęd powietrza owiewał nam twarze, furkotały
proporczyki. Do nas należał świat ! Szybko pokonywaliśmy drogę,
śpiewając, żartując, a przede wszystkim oglądając okolicę- odkryty
samochód dawał do tego świetne możliwości. Ja siedziałam z przodu, obok
kierowcy, miałam więc widoki jak na dłoni. Moim dodatkowym zadaniem było
sygnalizować skręt w prawo, wyciągając rękę, a więc robiłam ,,za prawego
migacza’’.
Witek świetnie prowadził, więc jechaliśmy
całkowicie bezstresowo. Jednak w którymś momencie, a było to w pobliżu
Tarnowa, jadąc pod górkę, Witek stwierdził, że coś z samochodem jest nie
tak. Zatrzymaliśmy się i ku naszemu zaskoczeniu i przerażeniu okazało
się, że jedno koło trzyma się tylko na jednej śrubie. Pozostałe śruby ,,wyrobiły’’
otwory - prawdopodobnie koło nie było dobrze przykręcone. Wyłaził
pośpiech z jakim zabraliśmy samochód z warsztatu. Czekała nas więc
wymiana koła. Nie mieliśmy jednak lewarka.
Zatrzymany kierowca samochodu osobowego nie mógł
nam pomóc, lewarek się nie nadawał. Trzeba było pożyczyć większy.
Rzeczywiście pomógł nam kierowca samochodu ciężarowego. Gdy zobaczył
naszą awarię i usłyszał dokąd jedziemy, kręcił głową i mruczał coś w
rodzaju ,,smarkacze, macie szczęście, mogli was zeskrobywać z jezdni’’.
Przejęliśmy się przygodą na krótko. Witek tylko stwierdził, że jego
ojciec to wypowiedział, wątpiąc w powodzenie naszej wyprawy- ,,Gdy wam
się uda dojechać do Tarnowa, to zapraszam do siebie’’- tam właśnie
mieszkał.
Mogliśmy jednak jechać dalej i już bez przygód
dotarliśmy do Krasiczyna. Tam jak się okazało było jakieś święto, czy
też duża impreza - mnóstwo na ulicach ludzi, no i oczywiście milicji.
Natychmiast nas zresztą zatrzymali. Myśleliśmy - ,,no to koniec naszej
jazdy, trzeba będzie wracać do domu, na pewno nie pozwolą nam na dalszą
jazdę niesprawnym samochodem’’. Mimo takich myśli, nadrabialiśmy minami
i w szczególności obie z Basią, zaczęliśmy wyłuszczać cel naszej jazdy,
pytając jednocześnie o miejsce noclegowe. Zasypaliśmy panów milicjantów
potokiem słów, wdzięcząc się i uśmiechając (i szczebiocząc – wg kolegów
), tak aby nie przyszło im do głowy sprawdzić stan techniczny samochodu.
Rzeczywiście udało się, panowie zaczęli
tłumaczyć nam gdzie powinniśmy pojechać. Byliśmy podobno pierwsi, którzy
przyjechali. Szczęśliwi, że uniknęliśmy kontroli samochodu, skręciliśmy
we wskazaną drogę. Krótko trwało jednak nasze szczęście. Okazało się, że
samochód milicyjny jedzie za nami – jednak prawdopodobnie zorientowali
się, że nie mamy świateł stop. Znowu pomyśleliśmy, że to już koniec
naszego rajdu. Na szczęście jechali tylko po to by nam pomóc, wyminęli
nas i poprowadzili na samo miejsce noclegowe!
Miejsce było urokliwe, położone tuż nad brzegiem
Sanu. Dojechała jeszcze niewielka grupka uczestników rajdu –
byli na motorach. Spędziliśmy bardzo miły wieczór, zwiedzając przy
okazji zamek w Krasiczynie, a właściwie oglądając go z zewnątrz. Wieczór
był pogodny i jak pamiętam zamek w świetle księżyca robił wspaniałe
wrażenie.
Wypoczęci ruszyliśmy następnego ranka w dalszą
drogę. Przed nami były Bieszczady! Pętla Bieszczadzka! Jazda przez góry
odkrytym samochodem była wspaniałą frajdą – co za widoki, zapierające
dech w piersiach! Tym bardziej, że usunęliśmy awarię świateł stop w
jakimś warsztacie samochodowym w Ustrzykach ( Dolnych, czy Górnych – nie
pamiętam ) i przestaliśmy się martwić, że w każdej chwili nasza przygoda
może się skończyć.
Następny nocleg wypadł gdzieś w pobliżu Przemyśla.
Zaskoczył nas rankiem Wojtek, świeżymi bułeczkami, po które pojechał do
miasta. Pogoda niestety się popsuła. Cieszyliśmy się, że udało nam się
poprzedniego dnia przejechać w piękną pogodę przez góry. Tym razem
mieliśmy dojechać na nocleg do Gorlic. Początkowo, jadąc w niewielkim
deszczu, niewiele robiliśmy sobie z pogody. Padało wprawdzie na nas, ale
nie pamiętam, aby popsuło to nam świetne nastroje. Była to tylko pewna
niedogodność, trzeba było jechać wolniej. Jednak kilkanaście kilometrów
przed Krosnem zaczęła się prawdziwa ulewa, było to wręcz oberwanie
chmury. Potoki deszczu uniemożliwiały prawie jazdę. Mieliśmy do wyboru
zatrzymać się pod jakimś drzewem, tak jak zrobiło to wielu
motocyklistów, lub jechać bardzo wolno przed siebie. Wybraliśmy drugą
opcję.
Nie mieliśmy wycieraczek, więc musieliśmy położyć
szybę na maskę. Strugi deszczu zalewały oczy, jedynym ratunkiem były
okulary przeciwsłoneczne, oddałam swoje kierowcy. Witek jedną ręką
trzymał kierownicę, drugą nieustannie przecierał okulary. Sądzę, że
jechaliśmy nie szybciej niż dziesięć kilometrów na godzinę, wprawdzie
wolno, bardzo wolno, ale przynajmniej drogi ubywało. Basia z
Wojtkiem byli w trochę lepszej sytuacji, nakryli się czymś na tylnych
siedzeniach. My z przodu siedzieliśmy w... wodzie, brezentowe siedzenia
nasiąkły już całkowicie.
Wreszcie pierwsze zabudowania Krosna. Widząc
restaurację ( Prządki ?), natychmiast zatrzymaliśmy się. Samochód
zostawiliśmy pod kioskiem Ruchu, prosząc panią, aby ,,zerkała’’ na niego.
Po wejściu do lokalu, wokół każdego z nas, utworzyła się potężna kałuża.
Woda spływała z naszych ubrań, nie było na nas przysłowiowej suchej
nitki. Prawie szczękaliśmy zębami, przydałoby się poza gorącą herbatą,
coś mocniejszego. Byliśmy jednak solidarni z kierowcą, skoro on nie może,
to i my nie będziemy pić. Nie straciliśmy zupełnie poczucia humoru, mimo
wszystko śmialiśmy się z całej sytuacji.
Rozsądek nakazywał jednak zastanowić się co robić
dalej. Wojtek rzucił propozycję zatrzymania się na nocleg w Krośnie – ma
tu rodzinę. To był bardzo dobry pomysł, tylko czy nas przyjmą? Okazało
się, że tak. Wojtka rodzina była bardzo gościnna i przemiła. Ponieważ
nadal padało, samochód został wprowadzony do jakiejś szopy, czy też
stodoły- niech tam schnie. My przebraliśmy się w suche rzeczy, nie
pamiętam czy nasze, czy też pożyczone od gospodarzy. Ci włączyli gazowe
ogrzewanie! I na rozgrzewkę uraczyli nas jakimś trunkiem! A na dodatek
Wojtka wujek jako były lotnikiem RAF-U wspaniale i zajmująco opowiadał.
Było nam cudownie, sucho i ciepło.
Ranek przywitaliśmy w świetnych nastrojach,
wypoczęci, nikt z nas nie dostał nawet kataru! Przed nami pozostał
ostatni etap- musimy dojechać do Zakopanego. Samochód wprawdzie
całkowicie nie wysechł, ale to nam nie przeszkadzało. Podziwiając widoki
docieramy wreszcie do miasta. Na ulicach roi się wręcz od rajdowiczów z
plecakami - studentów naszej uczelni, ciągnących na Dużą Krokiew.
Przybyło ich tu co najmniej kilka tysięcy.
Wzbudzamy sporą sensację, samochód wygląda jak
prawdziwy weteran. Z naszej ,,dekoracji’’ samochodu pozostały nędzne
resztki- rozmazane napisy, fragmenty proporczyków. Ale to było najlepsze
świadectwo naszego udziału w rajdzie. My jak sądzę, wyglądaliśmy
znacznie lepiej, opaleni, osmagani wiatrem i ..deszczem, w świetnych
nastrojach, czuliśmy się jak prawdziwi bohaterowie. Dotarliśmy do celu i
gdy byliśmy już o tym przeświadczeni, spotkała nas niemiła niespodzianka.
Samochód dotąd spisujący się bez zarzutu, na
Krupówkach, czyli o krok od miejsca zbiórki, odmówił dalszej jazdy.
Nieprzyjemnie zaskoczeni, stwierdziliśmy z ulgą, że to tylko brak
benzyny. Korzystając z pomocy naszych uczelnianych kolegów, którzy
zapchnęli nas na stację benzynową, szybko uporaliśmy się z problemem.
Brak benzyny nas jednak zaskoczył, okazało się, że nasz samochód spalał
nieziemską jej ilość- wyszło znacznie ponad dwadzieścia litrów na sto
kilometrów !
Na Dużej Krokwi bawiliśmy się świetnie razem z
naszą uczelnianą bracią. Nocleg w Zakopanem i rano wyruszyliśmy do
Krakowa. Samochód jednak zaczął się sypać, a mówiąc ściśle, jego
skrzynia biegów. Jednak jechaliśmy, na coraz mniejszej ilości biegów. Po
pokonaniu każdej większej górki na Zakopiance, Witek całował kierownicę,
dziękując samochodowi za jeszcze jeden wysiłek i prosząc o następny.
Mieliśmy wrażenie, że siłą naszej woli udawało się
nam jeszcze przemieszczać. Dotarliśmy wreszcie do Gaju, jednego z Witka
domów. Do Krakowa pozostało kilkanaście kilometrów. Tam, mama Witka
zaproponowała nam, że nas odwiezie do Krakowa, do akademika. Nie bardzo
chcieliśmy się zgodzić, woleliśmy dotrzeć tam jednak jeepem. To była
prawie sprawa honorowa. Witkowi to też pasowało, przy okazji będzie mógł
odstawić samochód na Czarnowiejską, do warsztatu, z którego wziął go
prosto na rajd.
Mama Witka pojechała więc swoim samochodem za nami,
niejako na wszelki wypadek. Gdy nasz samochód ,,rozkraczył’’ się na
Matecznym, hamując ruch i trzeba go było stamtąd ściągać, mama Witka nie
wytrzymała nerwowo i nas wyprzedziła. Stwierdziła, że nie może patrzeć
na naszą jazdę.
Wreszcie dotarliśmy na ulicę Wybickiego, pod nasz
akademik. Byliśmy bardzo szczęśliwi, że zakończyliśmy rajd, naszą
wspaniałą przygodę. A chwilę później Witek odstawił samochód do naprawy.
Pracownicy, którzy ten samochód już znali, z podziwem kręcili głowami,
nie chcąc wierzyć, że udało się nam nim przejechać te kilkaset
kilometrów.
Wspominała:
Elżbieta Żak