Przygoda z Naturą

WAKACJE NAD POLSKIM MORZEM

„Morze rudozielone a fiołkowe w oddali poruszało się na całym swoim obszarze. Białe a jakby lękliwe piany snuły się na czubach fali i chyżo w toniach ginęły. Na brzeg wklęsły i płaski, łukiem równym wygięty, woda szła nieustannym podrzutem…. Niepamiętne, zawsze jednako wytrwałe, niezniszczalne morze takie samo było jak przed niezliczonymi wiekami”.
     To opis Bałtyku znajdujący się w powieści "Wiatr od morza", który powstał podczas pobytu Stefana Żeromskiego w Orłowie. Przedstawia jedną z wielu odsłon naszego morza. Dopiero wszystkie razem składają się na ogromnie różnorodne i niezwykłe bogactwo doznań, jakich możemy tu doświadczyć
     Podróżując po świecie miałam okazję cieszyć się i zachwycać przyjaznym ciepłem mórz południowych, ich lazurową barwą, bogactwem i egzotyką stworzeń tam żyjących. Jednak Bałtyk ciągle zajmuje w moim sercu miejsce szczególne. Myśl o polskim morzu podczas lata wywołuje niezmiennie uśmiech na mojej twarzy.
     Wiem, że to głównie za sprawą wspomnień o 01-Dominisia i Grzes na plazy w Sopocie - lato 1976spędzanych tam wakacjach z całą rodziną sprzed dwudziestu, trzydziestu lat. Szczególnie utkwił mi w pamięci obraz naszych malutkich dzieci, z wielkim przejęciem bawiących się nad brzegiem morza.     Byliśmy nad Bałtykiem na wczasach wielokrotnie: Jelitkowo, Rewal, Łazy, Krynica Morska. Wszystkie te pobyty były organizowane przez nasze zakłady pracy i dofinansowywane z funduszu socjalnego. Spędzaliśmy je w domach wczasowych należących do rozrzuconych po całej Polsce hut szkła okiennego, a zrzeszonych w sandomierskim kombinacie ,,Vitrobud”. Wprawdzie tylko niektóre z ośmiu hut miały domy wczasowe, ale te z reguły odstępowały część miejsc pracownikom innych hut i kombinatu
     Ponieważ mój mąż pracował przez pewien okres czasu w Vitrobudzie, a ja w Hucie Szkła Okiennego w Sandomierzu, udało nam się kilkakrotnie otrzymać przydział na wczasy nad morzem lub w górach. W lecie zależało nam przede wszystkim, aby wyjechać nad morze. W ten sposób mogliśmy za niewielkie pieniądze, spędzić urlop z całą rodziną i cieszyć się urodą naszego morza i miejsc nad nim położonych, jak również czerpać zdrowie z przesyconego jodem powietrza.
     Morze było dla mnie kiedyś, gdy byłam małą dziewczynką, miejscem magicznym, o którym mogłam jedynie marzyć. Z ogromną zazdrością patrzyłam na dzieci, które wyjeżdżały na kolonie nad morze. Bardzo lubiłam chodzić nad Wisłę i patrząc na jej wody, rozmyślałam o tym, że płyną do Bałtyku. Raz w roku, w noc Świętojańską spuszczałam na jej wody upleciony z kwiatów wianek, ostrożnie, aby nie zgasić płomyka zapalonej w wianku świeczki. Marzyłam, że dopłynie do morza.
     Nic dziwnego, że gdy tam później jeździłam, cieszyłam się nim za każdym razem i żadne trudy podróży, czy niepewność pogody mnie nie zrażały. Tak się jednak składało, że na sześć czy siedem wyjazdów, chyba tylko raz pogodę mieliśmy nieszczególną. W pozostałych latach pogoda była piękna, słoneczna. Wprawdzie niezbyt można było cieszyć się w pełni wodą morską – dla mnie Bałtyk był i jest zwykle za zimny, jednak dzieciom najczęściej to nie przeszkadzało. To głównie dla dzieci pobyt nad morzem był bardzo pożądany. Potrzeba zmiany klimatu była dla nich wręcz koniecznością w sytuacji, gdy w miejscu naszego zamieszkania powietrze było bardzo zanieczyszczone, głównie przez ,,siarkę” wydobywaną i przerabianą w oddalonym, zaledwie o dwadzieścia kilka kilometrów, Machowie. Dzieci często chorowały. Przeziębienia, anginy nękały je szczególnie w okresie jesienno-wiosennym, często przywlekane z przedszkola, czy szkoły. Wprawdzie pobyt nad morzem, aby był w tym zakresie02-Na plazy - lato 1976 skuteczny, powinien trwać znacznie dłużej, ale taki nie był dla nas osiągalny. Korzystaliśmy z krótszego, w myśl zasady – dobre i to. Widzieliśmy i tak rezultaty wspaniałego działania morza.  Dawało je zapewne połączenie hartujących kąpieli z inhalacjami wzmacniającymi układ oddechowy. Wdychanie czystego powietrza nasyconego morskim aerozolem pełnym jodu, robiło swoje.
     Wyjazd na tego rodzaju wczasy, z całą rodziną, miał też inną ważną dla mnie zaletę - przez dwa tygodnie odpoczywałam od gotowania. A to było dla mnie niesłychanie ważne, szczególnie w tych latach, w których zaczęło brakować w sklepach wszystkiego, gdy za przysłowiową połową kostki masła stało się w długiej kolejce i wtedy, gdy wprowadzono reglamentację towarów poprzez kartki. Szczęśliwa oddawałam wówczas w domu wczasowym kartki, do wycięcia części przydziałowej żywności, należnej na dany miesiąc naszej rodzinie. Z uwagi na problemy zaopatrzeniowe w kraju, szczególnego znaczenia nabierało samo przygotowanie do podróży. Nie mogłam sobie wówczas pozwolić na niefrasobliwe podejście do pakowania bagażu. Każda zapomniana rzecz mogła zepsuć nam urlop, najczęściej nie można było jej nad morzem kupić. Nawet, jeżeli była w sklepie, mógł ją kupić jedynie ktoś miejscowy, legitymujący się dowodem z lokalnym miejscem zamieszkania. To mnie zmuszało do uważnego, wręcz perfekcyjnego pakowania.
     Ponieważ braki towarów dotyczyły również benzyny, dojeżdżając na wczasy swoim samochodem musieliśmy brać pod uwagę stanie w bardzo długich kolejkach, a w czasach reglamentacji benzyny tak ją oszczędzać, aby skromny przydział wystarczył na dojazd i powrót z wczasów. W swoich wspomnieniach opiszę jedynie te wyjazdy, które szczególnie zapadły w moją pamięć. Te, które wspominam z największym sentymentem 03-Lato 1977bądź, które wiążą się z jakąś przygodą lub które pokazują, jak dziwne i trudne były to czasy.
 Jelitkowo
     Pierwszy nasz wyjazd do Jelitkowa miał miejsce w 1976 roku. Jechaliśmy wówczas w czwórkę, z dwójką naszych małych dzieci. Dominika miała pięć lat, Grześ dwa i pół roku. Wyjazd w takim samym składzie i w to samo miejsce powtórzyliśmy rok później. Trzeci raz do Jelitkowa pojechaliśmy w 1986 roku – byliśmy wówczas w pięcioro, mieliśmy już wówczas trójkę dzieci, poza Dominiką i Grzesiem, najmłodszego syna Marcinka. W swoich wspomnieniach skupię się głównie na dwóch pierwszych pobytach.
    Na te wczasy zorganizowany był dowóz na samo miejsce. I to chyba zdecydowało, że odważyliśmy się pojechać z bardzo małymi dziećmi. Dla Grzesia zabieraliśmy to wszystko, co potrzebuje malutkie dziecko: od garnków do gotowania kaszy zaczynając, a na pieluchach i nocniku kończąc. Mieliśmy trochę wątpliwości, czy nie napotkamy na sprzeciw kierownictwa domu wczasowego, ale wierzyliśmy, że jakoś to załatwimy. Jechaliśmy we dwie rodziny małym busikiem, chyba osobową Nysą.
     Wyruszyliśmy z Sandomierza wieczorem, z nastawieniem, że noc spędzimy drzemiąc, a rano będziemy na miejscu. Ze względu na małe dzieci, taka podróż była najlepsza. Unikało się też, co ważne, upału, samochód wiadomo nie miał klimatyzacji, a otwieranie okien przy takich maluchach było niewskazane. Niestety, okazało się, że po ujechaniu około 50 km samochód zepsuł się! Przed nami była taka długa trasa, a my utknęliśmy już na jej początku. Poza tym, ta świadomość, czym my wyjechaliśmy! Wracać do Sandomierza? Nie bardzo. Skąd wziąć drugi? Ponadto zepsuty samochód załadowany został bagażami dwóch rodzin „po brzegi”. W międzyczasie zrobiła się noc.
     Najlepszym wyjściem było znaleźć04-ZOO w Oliwie - lato 1977 jakiś nocleg i oczywiście warsztat samochodowy, który przez noc zdoła naprawić nasz samochód
     Udało nam się ulokować w jakimś motelu, z trudem wyszukaliśmy w naszych bagażach rzeczy potrzebne, szczególnie dla dzieci. Szczęśliwie samochód został przez noc naprawiony i mogliśmy rano ruszać w dalszą trasę. Muszę dodać, że w tamtych latach moteli, pensjonatów, hoteli było „jak na lekarstwo” i to, że nam się udało znaleźć nocleg graniczyło z cudem.
     Ta przygoda mocno nas podenerwowała, ale ponieważ jechaliśmy dalej bez przygód, szybko o niej zapomnieliśmy. Dotarliśmy na miejsce z wielogodzinnym opóźnieniem, czekali na nas, a właściwie na samochód wczasowicze, którzy zakończyli swój turnus i mieli wracać tym samochodem do domu.
     Zakwaterowaliśmy się bez problemów. Nasza rodzina dostała jeden pokój. Łazienki były wspólne na piętrze. Dom wczasowy, należący do huty szkła w Szczakowej, położony był nad samym morzem, praktycznie ogrodzenie graniczyło z plażą –  i to było wspaniałe!  Mankamentem był fakt, że w domu nie było stołówki i na wszystkie posiłki trzeba było iść do innego domu odległego o kilkaset metrów. Ale to, co na początku wydawało się nam dużym minusem, później okazało się zaletą. Zmuszało nas do spacerów i zarazem do pewnej dyscypliny.     Z reguły nasz dzień wyglądał następująco: wszyscy razem szliśmy na śniadanie, po śniadaniu powrót do domu wczasowego i jak najszybsze wyjście na plażę. Około południa Stefan zabierał Grzesia i wracali już do domu, szli razem pod prysznic i do łóżka... spać. 05-Dzieci z turnusu przed DW w Jelitkowie, w tym nasza trojka -lato 1986Oczywiście, to ze względu na Grzesia, który nie potrafił zasnąć na plaży. Ponieważ Stefan nigdy nie przepadał za opalaniem, nie stanowiło to dla niego żadnego wyrzeczenia. Ja zostawałam z Dominisią jeszcze godzinę, czy trochę dłużej, poczym szłyśmy do domu. Tam, po cichu, aby nie obudzić Grzesia, robiłyśmy toaletę i zabierałyśmy już rzeczy potrzebne na popołudnie, w szczególności dla dzieci. Szłyśmy we dwie na stołówkę i wolno jadłyśmy obiad, przeciągając jedzenie, do chwili przyjścia Stefana z Grzesiem. Gdy przychodzili, najczęściej kończyłyśmy drugie danie. Nasza rodzina zwykle opuszczała stołówkę ostatnia. Po obiedzie już nie wracaliśmy do domu, lecz prosto szliśmy do tramwaju lub autobusu i jechaliśmy we wcześniej ustalone miejsce.     Z kolacją na stołówce był największy problem i często rezygnowaliśmy z niej, kupując za to w sklepie potrzebne na nią wiktuały i robiąc ją w domu. Albo też, wsiadaliśmy w taksówkę i przyjeżdżaliśmy na kolację w ostatniej chwili.
     Początkowo próbowaliśmy gotować w Domu Wczasowym dla Grzesia kaszę na mleku, ale kupione mleko zwarzyło się kilkakrotnie. Ponieważ okazało się, że Grześ chętnie je zupę mleczną na stołówce i inne potrawy również, zrezygnowaliśmy ze specjalnego gotowania dla niego.Taki tryb spędzania czasu, był podobny przez dwa kolejne lata.
     Oczywiście dla dzieci najważniejsze były chwile spędzane nad samym morzem, na plaży, w wodzie. Bawiły się, chlapiąc się w morzu, budowały z piasku zamki, robiły babki. Doprawdy, z rozczuleniem wspominam pracowite, niestrudzone zasypywanie moich nóg, czy nieustanne dreptanie z wiadereczkiem do morza po wodę i polewanie mnie dla ochłody. Natomiast prawie wszystkie popołudnia spędzaliśmy poza plażą. Podczas gdy większość ludzi „smażyła się” przez okrągły dzień na plaży, my codziennie gdzieś jechaliśmy. Nie mogę się dzisiaj nadziwić, że nam się chciało przemieszczać z naszymi maluchami! Autobusy, tramwaje o tej godzinie były zwykle przepełnione, na dodatek panował upał. Nas, najprawdopodobniej, nie przerażały ani te upały, ani niedogodności poruszania się z małymi dziećmi.
     Trójmiasto tak bardzo pociągało: a to stare miasto Gdańsk wraz z Jarmarkiem Dominikańskim, a to Oliwa z organami i koncertem w katedrze, czy też Ogród Zoologiczny w Oliwie. Innym razem Westerplatte. W Gdyni –oceanarium i ,,Błyskawica” - okręt muzeum. Bezpośrednie sąsiedztwo Sopotu nieustannie kusiło,06-Gdansk, nad Motlawa ciągnęło nas do spacerów po sopockich ulicach i oczywiście po molo. Aby uatrakcyjnić dzieciom podróżowanie, poza tramwajami i autobusami była jazda pociągiem, rejs statkiem.
     Atrakcji nie brakowało i pięknych miejsc, którymi nie można się było znudzić. I co najbardziej dla mnie zdumiewające, zupełnie nie czuliśmy się zmęczeni dziećmi. Cieszyliśmy się ich różnymi, czasem prześmiesznymi reakcjami, jak np. zachwytem na widok poruszających się figur podczas koncertu w katedrze oliwskiej, czasem wstydziliśmy się, gdy Grześ, na cały głos, uporczywie wołał,,cucu”. Wielką frajdę mieliśmy obserwując zachowania dzieci na widok ogromnych żółwi, które można było oglądać w bezpośredniej bliskości poprzez szyby wielkich akwariów w gdyńskim oceanarium, czy też podczas zwiedzania ZOO, gdzie oczywiście najdłużej staliśmy przy klatkach z małpami.
     Wszystko, co zwiedzaliśmy, gdzie byliśmy, przeżywaliśmy podwójnie, jako dorośli, ale przede wszystkim przez pryzmat dziecięcych doznań.
     Wiele przyjemności sprawiały nam spacery po Gdańsku, oglądanie zabytkowych budowli, wystaw sklepów, samochodów, karmienie gołębi, jedzenie lodów. Z takiego spaceru, do dziś mam gdzieś granatową torebkę – kuferek, pamiątkę pewnego śmiesznego zdarzenia. Włócząc się po ulicach Gdańska i oglądając wystawy sklepów, czasami ulegaliśmy pokusie, aby wejść do sklepu. Tym razem był to sklep z galanterią skórzaną. W trakcie oglądania wspomnianej torebki, bardzo speszona zobaczyłam kałużę – Grześ, po prostu, zrobił siusiu. W obecnych czasach, ,,czasach pampersów”, zapewne by się to nie zdarzyło. Wówczas o takim wynalazku nawet nam się nie śniło, a zwykła pielucha nie była w stanie zapobiec „ katastrofie”. Poprosiłam zaraz o ścierkę, przepraszając za zabrudzenie podłogi. Ale właścicielka sklepu - sklep był prywatny- nie chciała nawet o tym słyszeć, sama starła podłogę. Oczywistym było, że wyszliśmy ze sklepu z kupioną torebką, chociaż tak naprawdę, ani nie była mi specjalnie potrzebna, ani nie podobała mi się aż tak bardzo. 
    Gdy się zastanawiam, skąd braliśmy siły i entuzjazm do takiego czynnego stylu, dochodzę do wniosku, że po pierwsze byliśmy młodzi, po drugie sprzyjał temu zapewne nadmorski klimat. Nawet gdy wieczorem czuliśmy się ,,padnięci”, wystarczył spacer brzegiem morza, aby czuć przypływ nowej energii. Kiedyś w ten sposób, idąc plażą, zaszliśmy do Sopotu, dzieci wprawdzie pod koniec nieśliśmy, posadzone wysoko na ramionach, Stefan -cięższą Dominikę, ja- Grzesia. Ten sposób noszenia dzieci stosowaliśmy bardzo często podczas zwiedzania, nie mieliśmy na wczasach żadnego wózka.
     W tamten wieczór przesadziliśmy trochę, byliśmy pod koniec spaceru wszyscy bardzo zmęczeni. Czułam się winna, to ja nalegałam, by iść dalej, że już niedaleko - światełka na sopockim molo wydawały się tak blisko. Ale za to, jak nam wszystkim dobrze się spało. Niewątpliwie pomagał w tym również 07-W oczekiwaniu na zachod sloncanieustający szum fal, który było słychać w naszym domu.
     Woda w morzu, a dokładnie w Zatoce Gdańskiej była jeszcze w tamtych latach na tyle czysta, że nie było zakazu kąpieli w morzu, z czym spotkaliśmy się dziesięć lat później, gdy przyjechaliśmy do Jelitkowa po raz trzeci. Jak już wspomniałam, był to rok 1986.
     W domu wczasowym w międzyczasie nastąpiły zmiany, zorganizowana została stołówka na miejscu, co było znacznym udogodnieniem. Za to kąpanie w morzu naprzeciw naszego domu wczasowego było zabronione, z uwagi na zanieczyszczenie morza w tym rejonie. Najbliższa plaża z możliwością kąpieli w morzu była w pobliskim Sopocie.
     Odwiedziliśmy znowu wszystkie poprzednie miejsca, ciesząc się, że tym razem wszystkie nasze dzieci są na tyle duże, że zapamiętają, jak bardzo ciekawe jest wybrzeże Bałtyku w rejonie Jelitkowa, będącego przecież dzielnicą przepięknego Gdańska.
    Rewal
W Rewalu, w domu wczasowym huty szkła okiennego w Kunicach, byliśmy całą rodziną, już z trójką dzieci. Dokładnie nie pamiętam, który to był rok, ale pewne fakty, takie jak malutki Marcin, może trzyletni, rozpoczęta budowa domu, wskazują na lato 1981 roku. Pamiętam, że na bagażniku naszego małego fiata wieźliśmy kanister z benzyną, czyli występowały już wówczas benzynowe problemy, a nie było jeszcze przydziału benzyny na kartki. ( Reglamentację na benzynę wprowadzono w kwietniu 1982 roku ).
     Szczęśliwi, że nie wystąpiły po drodze większe problemy z zakupem benzyny i nie musieliśmy stać w niebotycznych kolejkach, przyjechaliśmy na miejsce, nie uszczuplając żelaznego zapasu benzyny z dachu samochodu.
     Zaraz po przyjeździe straciłam humor, gdy zorientowałam się, że mam w torebce klucz do kasy pancernej z pracy. Zabrałam niechcący jeden z dwóch kluczy, podczas gdy do otwarcia kasy potrzebne były dwa klucze. W kasie tej przechowywany był sprzęt laboratoryjny platynowy, niezbędny do wykonywania pewnych analiz chemicznych. Oznaczało to niemożność wykonywania przez personel laboratorium pracy w pełnym zakresie. Jako odpowiedzialna za te prace, nie mogłam tak tego zostawić. Zaczęłam rozpaczliwie poszukiwać sposobów wyjścia z tego kłopotu. Teraz wydaje się to proste – wystarczy skorzystać z którejś firmy kurierskiej i po kłopocie, klucz może być dostarczony w przeciągu jednego dnia. Wówczas wszystkie rozwiązania pochłaniały zbyt dużo cennego czasu.
    W międzyczasie mąż poszedł oglądnąć dziennik telewizyjny. Przyszedł z bulwersującą mnie wiadomością. Oświadczył mianowicie, że musi wracać, czym prędzej do domu, gdyż dowiedział się, że planowane jest zatrzymanie cementowni w Ożarowie, skąd mamy pobrać należny przydział cementu na budowę domu. W08-Zachod slonca nad Baltykiem kontekście nasilających się trudności z zakupem materiałów budowlanych, musi pilnie zdobyć jeszcze cegły na budowę.     Stefan rozważał różne formy podróży, łącznie z taką, że pojedzie pociągiem, mnie zostawi samochód i już nie będzie wracał na wczasy. Byłam prawie wstrząśnięta, nie wyobrażałam sobie spędzenia samej wczasów z trójką małych dzieci, a później powrotu z nimi samochodem, pokonania samej ponad 800 km trasy, przy występujących problemach z benzyną i nie daj Boże jakiejś awarii samochodu. Z drugiej strony, ucieszyłam się możliwością dostarczenia przez Stefana klucza do laboratorium huty.
     Po gorącej dyskusji zapadła decyzja, że Stefan pojedzie samochodem i po załatwieniu wszystkich niezbędnych spraw wróci do nas, do Rewala. Tak więc, pierwsze dni na wczasach spędziliśmy we czwórkę. Poznawaliśmy dom wczasowy i jego otoczenie. Dom był zadbany, miał na miejscu stołówkę. Wokół domu był plac zabaw dla dzieci.  Najważniejsze - piękna, rozległa plaża znajdowała się w niedużej odległości od domu wczasowego. Wprawdzie zejście na plażę było strome, gdyż w tym miejscu brzeg jest klifowy i wydmy są wysokie, ale za to jaki wspaniały, roztaczał się z góry, widok na morze.
     Zaraz poznaliśmy innych wczasowiczów, a to między innymi za sprawą Marcinka, nasz najmłodszy syn miał szczególne powodzenie. Upodobała go sobie mała dziewczynka. Na stołówce, podczas jedzenia posiłków, każdorazowo zamierałam, gdy mała zbliżała się do naszego stolika. Zaczynała ściskać Marcinka za szyję, on się przed tym bronił, uciekał i …kończyło się jego jedzenie.
     Na szczęście wrócił po trzech dniach Stefan. Był w świetnym humorze. Okazało się, że załatwił wszystko. Nawet, trudne do zdobycia, cegły. Opowiadał prześmieszną historię związaną z ich kupnem. Mianowicie, pojechał do Gorzyc, miejscowości niedaleko Sandomierza, w której znajduje się kilka prywatnych cegielni. W jednym miejscu natrafił na zebranie właścicieli cegielni, którzy na pytanie Stefana o możliwość nabycia cegieł, prawie go wyśmiali, wskazali odległy półroczny termin, wynikający z długiej kolejki oczekujących. Jeden z nich jednak dodał, że może być szybciej, a nawet od ręki, jeżeli załatwi dla nich wódkę.
     Stefan ze spokojem stwierdził, ku ich zdumieniu, że załatwi. I załatwił. A cegłę, zgodnie z przyrzeczeniem, otrzymał. Dodam, że w tamtym okresie wódki nie można było kupić nawet za dolary w Peweksie, Stefan zgromadził wcześniej jej zapas i gdy później mówił o niej, nazywał ją pierwszym zakupionym ,,materiałem budowlanym”. Okazało się, że podróż minęła mu równie gładko, i tym razem nie nadszarpnął zapasu benzynowego. Dalej nasze wczasy przebiegały bez problemów. O ile dobrze pamiętam, wybraliśmy się całą rodziną na krótkie wycieczki do Kołobrzegu i Koszalina. 
Paradoksalnie, w czasach ogromnych benzynowych problemów, wczasy nad morzem w Rewalu, ,,kosztowały” nas czterokrotne pokonanie ponad 800km, czyli w sumie ponad ......3200 km. 
 Łazy
    Tym razem nie potrafię określić dokładnie, w którym roku było to lato. Wchodzą w rachubę lata zawarte w przedziale 1982 – 1985. Nasz dom, w stanie surowym już stał. Jest to istotna informacja, związana z przygodą , o której chcę tu opowiedzieć.     Ponieważ brakowało wówczas wszystkiego, również materiałów na wykończenie domu, nie przepuszczaliśmy żadnej okazji w ich poszukiwaniu. Jadąc na wczasy liczyliśmy, że może zdarzyć się sprzyjająca okoliczność ich kupna. Zabieraliśmy, więc ze sobą gotówkę, nie tylko potrzebną na spędzenie wakacji.
     Ale po kolei. Wyruszyliśmy do Łaz w komplecie, czyli całą naszą pięcioosobową rodziną. Jechaliśmy własnym samochodem. Stefan narzekał na bóle pleców, więc zaplanowaliśmy częste postoje. Jeden z kolejnych postojów wypadł nam w okolicach Łodzi. Po krótkim odpoczynku, podczas którego Stefan położył się płasko na trawie, postanowiliśmy, że ja poprowadzę samochód.
     Ruszyłam żwawo, przed nami była jeszcze długa droga. Wydało mi się, patrząc we wsteczne lusterko, że coś jakby sfrunęło i nawet zapytałam o to Stefana, ale zbagatelizowaliśmy ostatecznie moje spostrzeżenie. Aż do momentu, gdy zauważyłam samochód jadący za nami, który dawał nam znaki światłami. Zwolniłam, pozwalając, aby samochód nas wyprzedził.
     W trakcie jazdy, przez otwarte okno usłyszeliśmy jeden wyraz, który wystarczył za wszystkie wyjaśnienia: ,,marynarka”. No tak, okazało się, że Stefan położył swoją marynarkę na bagażniku samochodu i z nią na dachu ruszyliśmy.
    Więc dobrze mi się zdawało! Bez słowa nawróciłam i na ile było stać samochód, ruszyłam z powrotem. Czułam, że Stefan jest bardzo zdenerwowany. Pomyślałam o portfelu. Nie próbowałam nawet pytać, cisza ze strony Stefana była dosyć wymowna. Gdy przyjechaliśmy na miejsce naszego postoju, zastaliśmy na poboczu dwóch mężczyzn z rowerami, którzy trzymali w rękach Stefana portfel. Marynarka leżała na ziemi. Stefan natychmiast przedstawił się jako właściciel portfela. Nie protestowali, zaraz mu go oddali. Stefan prawie natychmiast zapytał o pieniądze, stwierdził brak całej gotówki w złotówkach. Była to kwota odpowiadająca całej, całkiem niezłej w tamtych czasach, pensji. Zaprzeczyli, odpierając zarzut, że cokolwiek z portfela wzięli i opowiedzieli historyjkę o człowieku, którego rzekomo zastali przy marynarce, i który na ich widok ją rzucił i uciekł na rowerze.
     Czas, który upłynął od momentu zgubienia przez nas marynarki, był według nas dosyć krótki, wersja podawana przez mężczyzn wydawała się kłamstwem. Nie pomagały ani nasze prośby, ani groźby. Zaproponowaliśmy, że pojedziemy na najbliższy posterunek milicji. Zgodzili się, wyraźnie kpiąc sobie z nas. Ujechaliśmy kawałek, denerwując się postawą mężczyzn. Drażnili się wyraźnie z nami: robili na szosie ósemki, nawracali, jeden pozostał daleko w tyle.... Stwierdziliśmy, że dalsza taka jazda nie ma sensu. ZP_BaltykPojęcia nie mieliśmy, gdzie może znajdować się najbliższy komisariat. Przyszło nam do głowy, że być może, gdy nas zobaczyli, ukryli pieniądze gdzieś przy drodze.
     Wróciliśmy na miejsce zdarzenia i przeszukaliśmy uważnie pobocza drogi, zaglądając pod kamienie, sprawdzając chaszcze. Niestety, nic nie znaleźliśmy. Postanowiliśmy zgłosić to zdarzenie na posterunku milicji na wszelki wypadek, nie wierząc już jednak, że pieniądze odzyskamy. W ponurych nastrojach ruszyliśmy w dalszą drogę. Ale okazało się, że jest coś, co znacznie ratuje nasze samopoczucie. Otóż, w dalszych przegródkach portfela było 300 dolarów i te nie zginęły. Nie zdążono ich ukraść!
     A 300 dolarów była to wówczas bardzo duża kwota. W tamtych czasach zarobki nas Polaków w przeliczeniu na dolary wynosiły 20-30 dolarów. Strata jednej pensji, przy tej uratowanej kwocie, wydała nam się już nie taka dotkliwa. Ponadto, ja miałam przy sobie swoją pensję, którą pobrałam tuż przed wyjazdem.
     Pomału odzyskiwaliśmy równowagę. A humor nam wrócił po kilku dniach pobytu na wczasach. Dzieci dostały absolutny przykaz nie ujawniania tej historii babci i dziadziusiowi. To miał być nasz wspólny sekret. Nie chcieliśmy martwić rodziców naszą stratą i narażać się na wymówki z ich strony, za naszą nieostrożność. Rzeczywiście, dzieciom udało się zachować naszą niemiłą przygodę w tajemnicy.
     A same wczasy były udane, byliśmy tylko znacznie oszczędniejsi przy wydawaniu pieniędzy. Dewizy przywieźliśmy nienaruszone, na nic godnego uwagi do wykończenia domu nie natrafiliśmy.     Już po powrocie do domu i spokojnym prześledzeniu przejechanej trasy, okazało się, że ten odcinek drogi, w którym zdarzyła nam się ta przykra historia, przejechaliśmy niepotrzebnie! Nadrobiliśmy, dziwnym zbiegiem okoliczności, około 30 km i ,,to”, właśnie tam, nam się przytrafiło.
     Przez to moje wspominanie zatęskniłam za Bałtykiem, za jego kapryśną urodą, nieustannym szumem, cudownymi zachodami słońca, medytacjami podczas długich spacerów jego brzegiem…. Za wszystkim tym, co potrafi wzbudzić – spokojem, wyciszeniem, zachwytem, pokorą przed jego niewyobrażalną siłą. Muszę tego lata pojechać nad polskie morze! A najlepiej razem z mężem i koniecznie musimy zabrać nasze wnuki!


Wspominała; Elżbieta Żak
Fotografie: autorka

 

 

 

OSTATNIE ARTYKUŁY: