Uważam, że rok 1998 stał się rokiem
przełomowym w naszym, tj. Stefana i moim podróżowaniu. Zapoczątkowała je
na dobre podróż do Stanów Zjednoczonych. A zaczęło się właściwie od
żartów, podczas pobytu w Polsce Ewy i Ziutka Kołodziejów. Nieraz
zapraszali nas do siebie, czego nigdy nie braliśmy zbyt serio, bo
uważaliśmy, że nie jest to realne. I tak też było tym razem, podczas
ich odwiedzin w 1997 roku i spotkania w naszym domu. Padła znowu
propozycja, którą próbowaliśmy zbyć, żartując i twierdząc, że może
kiedyś pojedziemy, ale najpierw czeka nas
jeszcze zwiedzanie Europy. W doskonałej atmosferze, podczas gorącej
dyskusji, grubo po północy, wszystko zaczęło się wydawać możliwe....
–
- Ty masz prywatny zakład – mówił Ziutek do Stefana,
- A ty pracujesz w angielskiej firmie – zwracał się do mnie,
- Więc na pewno dostaniecie wizy. Przy okazji wyłuszczał nam
nasze inne walory, które miały sprzyjać przyznaniu nam wiz. Oboje z Ewą
snuli przed nami plany i roztaczali kuszące wizje pobytu u nich. Ziutek
zapisał wówczas wszystkie nasze dane potrzebne do zaproszenia. Nie
oponowaliśmy, ale traktowaliśmy nadal ewentualny wyjazd mało serio.
Prawdziwą więc niespodzianką było zaproszenie, które nam przysłali, na
początku 1998 roku.
Podziękowaliśmy serdecznie, ale mijały miesiące, a my zwlekaliśmy z
podjęciem jakichkolwiek kroków, aby wystąpić o wizę.
– Tyle zadali sobie trudu, nie możemy tak tego zostawić –
rozmawialiśmy jednak w domu.
Wreszcie wystąpiliśmy do konsulatu w Krakowie o wyznaczenie dnia spotkania,
wcale nie wierząc, że wizę otrzymamy. A nawet, jeżeli tak, to przecież
nie musimy zaraz jechać. Gdy jednak termin spotkania został wyznaczony,
zaopatrzeni w przeróżne papiery, potwierdzające nasz status społeczny i
materialny, wyruszyliśmy do Krakowa. Okazało się, że los wcale nam nie
sprzyjał. Nasz zupełnie nowy samochód Megane w Połańcu, czyli raptem
pięćdziesiąt kilometrów od Sandomierza, zepsuł się. Na pomoc pospieszył
nam syn, przyjeżdżając drugim samochodem. W międzyczasie nasz samochód „sam
się naprawił’’. Na wszelki wypadek, gdyby awaria miała się powtórzyć,
pojechaliśmy w dalszą drogę dwoma samochodami. Wiedzieliśmy, że na
wyznaczoną godzinę spotkania nie zdążymy, a spóźnieni okazujemy
lekceważenie, czego zapewne w konsulacie nie lubią.
Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakie tłumy ludzi, znajdują się pod
konsulatem i że poślizg czasowy jest normalką. Tak, więc mimo obaw, nie
tylko nie byliśmy spóźnieni, ale długo jeszcze musieliśmy czekać.
Przyznaję, że podczas spotkania, poczułam się trochę zignorowana. Pani,
która przeprowadzała z nami rozmowę, wyłącznie skupiła się na meblowej
firmie Stefana, mnie nie zadała żadnego pytania, ani też nie interesował
jej żaden inny nasz majątek. Rozmowa trwała bardzo krótko, nie ogłoszono
nam decyzji, tylko kazano nam się zgłosić na określoną godzinę po odbiór
paszportów. Okazało się, że tę samą godzinę wyznaczono dla wszystkich.
Gdy powtórnie przybyliśmy pod Konsulat, czekał tam wielki tłum ludzi.
Ludzi w większości mocno podenerwowanych, reagujących po wyjściu z
paszportami bardzo różnie. Niektórzy spontanicznie okazywali radość,
inni płakali - od razu można było poznać, kto otrzymał wizę, a kto nie.
Ludzi tak spokojnych, jak my, było niewiele. Chociaż i nam udzieliła się
trochę panująca tam atmosfera. Zaczęło nam jednak na tej wizie zależeć,
zresztą ponieśliśmy przecież już pewne koszty. Wreszcie przyszła kolej
na nas. Okazało się, że wizy…. mamy, i to na dziesięć lat! Poczuliśmy
się prawie obywatelami świata.
W podnieceniu wracaliśmy do czekających na nas w Krakowie naszych
dzieci, aby przekazać im dobrą nowinę. I tu czekała nas przykra
niespodzianka. Nasz, zaparkowany na ulicy Megane, który tak zbuntował
się podczas jazdy do Krakowa został, wprawdzie lekko, ale stuknięty
przez ciężarowy samochód dostawczy. Wyglądało na to, że samochód psuł
się w drodze do Krakowa jakby wiedział, co ma go spotkać w tym mieście.
Dobry nastrój natychmiast ,,diabli wzięli”. Doprawdy, prawdziwa
mieszanka uczuć towarzyszyła nam w tym dniu! Nie omieszkaliśmy
natychmiast pochwalić się Ewie i Ziutkowi, że otrzymaliśmy wizy.
Ponieważ przyznane zostały na długi okres, z ewentualnym wyjazdem nie
musieliśmy się spieszyć! I w ten sposób do tego skwapliwie podeszliśmy.
Gdyby nie pobyt Ziutka w Polsce tamtego lata, myślę, że kto wie jak
długo wybieralibyśmy się do tych Stanów. Pewno tak, jak przysłowiowa,,
sójka za morze”.
Ziutek, z właściwą sobie energią, zaczął nad nami konsekwentnie ,,pracować’’.
Określił w przybliżeniu termin, przymusił nas do sprawdzenia cen biletów
lotniczych u różnych przewoźników i w końcu dokonania rezerwacji. Ciągle
nie wierzyliśmy jeszcze, że pojedziemy, aż do momentu, gdy należało
potwierdzić wstępnie dokonaną rezerwację i wykupić bilety. I stało się.
Zdecydowaliśmy się lecieć fińskimi liniami, z przesiadką w Helsinkach,
oferowane bilety były najtańsze z dostępnych. Oczekiwanie w Helsinkach
miało być niezbyt długie, takie dla nas niezbyt obytych z lotniskami w
sam raz. Lotnisko w Helsinkach nas nie przerażało o tyle, że miałam
okazję go poznać tydzień wcześniej, podczas służbowego wyjazdu do
Finlandii. Planowany wylot miał nastąpić w trzeciej dekadzie września, a
powrót po trzech tygodniach pobytu w Stanach, po piętnastym października.
– Jeżeli tylko trzy tygodnie, to chociaż cztery weekendy –
przekonywał nas Ziutek.
Wydawało nam się, że to zbyt długo, aby być im ,,na głowie’’, ale z kolei
pociągała nas wizja zobaczenia w Stanach możliwie dużo. Podekscytowani,
pełni różnych obaw i wątpliwości, jednocześnie szczęśliwi, że
rozpoczynamy niezwykłą przygodę, ruszyliśmy w podróż ,,naszego życia’’.
Przelot samolotem minął gładko, przesiadka przebiegła zgrabnie. Byliśmy
pod wrażeniem wielkości samolotu, na pokładzie było około pięciuset
pasażerów – po raz pierwszy podróżowaliśmy takim potężnym. Poza tym, że
baliśmy się trochę samego lotu, to niepokoiliśmy się tym, co nas czeka
na lotnisku w Nowym Jorku. Wiedzieliśmy, że jest ogromne, a ponadto
przecież czekała nas rozmowa, od której zależało
czy zostaniemy wpuszczeni do Stanów. Sądzę, że to ja bałam się bardziej.
Bałam się rozmowy po angielsku. Cóż z tego, że miałam za sobą sporo
lekcji.
– Dopiero wyjdzie na jaw, jak ja nic nie umiem - myślałam.
Nie dzieliłam się jednak swoimi obawami ze Stefanem, który by mnie wyśmiał,
święcie wierzył, że na pewno sobie poradzę. Jakoś jednak przeszło,
pieczątka potwierdzająca zgodę na nasz pobyt została przybita w
paszportach. Znaleźliśmy się w tłumie pasażerów kierujących się po bagaż.
Rozglądaliśmy się z ogromną ciekawością i uwagą, bojąc się popełnić
jakiś błąd.
– O ile prościej byłoby przylecieć polskimi liniami. Wokół byliby prawie
sami rodacy- rozmyślaliśmy. Szczęśliwie nie zabłądziliśmy, nabierając
jednocześnie z każdą chwilą pewności siebie. – Oby tylko czekał na nas
Ziutek. Oczywiście, przyjechał po nas, i to z synem Radkiem. Co za
radość, uściski i... ulga. Byliśmy już pod dobrą, nie - najlepszą opieką!
Przez nieporozumienie, a raczej niewiedzę zamiast wykupić bilet na
lotnisko Newark, które leży znacznie bliżej miejsca zamieszkania Ewy i
Ziutka, wykupiliśmy na lotnisko JFK- John F. Kennedy. Ponieważ był to
zwykły dzień, aby nas odebrać nasi mili panowie musieli zwolnić się z
pracy. Przyznaję, bałam się, że świadomość kłopotów sprawianych naszym
przyjazdem, może nam popsuć w dużym stopniu przyjemność pobytu.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że obydwoje Ewa i Ziutek są bardzo, na codzień
zajęci, że przecież pracują zawodowo. Okazało się, że ani jednym
grymasem czy gestem zniecierpliwienia nie dali nam odczuć, że
przysparzamy im problemów, wręcz odwrotnie, mieliśmy poczucie, że
jesteśmy bardzo
mile widziani i cieszą się, że mogą nam pokazać swoje nowe miejsce życia,
drugą ojczyznę.
Pobyt nasz w Stanach był przemyślany, co do dnia. W przeciągu tych
trzech tygodni mieliśmy nie tylko możliwie dużo zwiedzić/zobaczyć z tego,
co jest godne zobaczenia w tamtym zakątku Stanów, ale również poznać
różne ciekawostki dotyczące życia w tym kraju, w rodzaju, jak się tu
robi zakupy, jak mieszkają tu Polacy, jak spędza się wolny czas. Duże
tempo narzucone zostało od następnego dnia po przyjeździe. Była to
sobota i Ziutek zabrał nas do Nowego Jorku, na Manhattan, gdzie
dostawaliśmy prawdziwego zawrotu głowy oglądając drapacze chmur, wśród
których dominowały sylwetki znanych nam z filmów i telewizji Empire
State Building, World Trade Center. Będąc pod bliźniaczymi wieżami Twin
Towers, wspominaliśmy zamach pod Północną Wieżą z 1993 r., w którym
zginęło kilka osób i ponad tysiąc zostało rannych. Słuchaliśmy Ziutka
opowiadań o wprowadzonych obostrzeniach bezpieczeństwa, aby zapobiec
podobnym zdarzeniom. Ze zgrozą rozmyślaliśmy o ewentualnych skutkach
zawalenia się jednej z wież podczas tamtego ataku terrorystycznego.
Pracowało tam przecież tysiące ludzi…. Okazało się, że życie napisało
wkrótce scenariusz, który przeszedł najgorsze ludzkie wyobrażenia. To w
te wieże trzy lata później, 11 września 2001 roku uderzyły dwa porwane
samoloty pasażerskie. Często, a szczególnie w rocznicę tej tragedii
oglądam nasze zdjęcie zrobione na tle nieistniejących wież World Trade
Center.
Wśród ważnych miejsc, które oglądaliśmy znalazła się giełda
nowojorska przy słynnej Wall Street, gdzie zrobiliśmy sobie zdjęcia pod
pomnikiem ogromnego, szarżującego byka. Byk jest symbolem finansjery
nowojorskiej, a jak się później dowiedzieliśmy dotykanie chrap byka ma
zapewnić dobrobyt. Na szczęście – dotykaliśmy! Znaleźliśmy się również na
słynnym Time Square, uważanym za centralne miejsce w mieście, z
charakterystyczną masą świateł z reklam, które pną się w górę wieżowców.
Miejscu znanym przede wszystkim z hucznego Sylwestra z udziałem
mieszkańców miasta i turystów, którzy witają Nowy Rok, gdy diamentowa
kula wystrzeli w górę. Podziwialiśmy elegancką sylwetkę monumentalnego
mostu Brooklyńskiego. Był piękny jesienny dzień, więc oczywiście
fotografowaliśmy, a Ziutek również filmował. Wielkie podekscytowanie
oraz dobra pogoda utrzymywały nas w formie mimo zmęczenia forsownym
zwiedzaniem, jeszcze odczuwaną podróżą, przestawionym w stosunku do
Polski czasem... Tak, to była próbka, jak będą wyglądać wszystkie
weekendy, kiedy to gospodarze będą chcieli nam maksymalnie dużo pokazać.
Na przystani znajdującej się w Battery Park wsiedliśmy na prom
wiozący turystów na wyspę Liberty Island, gdzie znajduje się Statua
Wolności. Już z nabrzeża widać było jej sylwetkę. W miarę zbliżania się
statku do wyspy poszły w ruch aparaty fotograficzne, większość turystów
i my również, próbowaliśmy utrwalić ten symbol wolnej Ameryki…….. Z
pewnego oddalenia podziwialiśmy panoramę Dolnego Manhattanu z drapaczami
chmur. Jest to widok niezapomniany, myślę, że nie do znudzenia. Kolejka
turystów chętnych do wejścia na Statuę była tak długa, że nawet nie
próbowaliśmy w niej stawać. Nasz czas był ograniczony, a tyle jeszcze
było do zobaczenia. Po spacerze i zrobieniu zdjęć promem dopłynęliśmy do
wyspy Ellis Island, która dla ponad 12 milionów imigrantów, była
pierwszym przystankiem w Ameryce. Ponieważ tu decydowały się losy
przybywających, z których część przechodziła badania, czy leczenie, a
około 3 tys. z nich tam umarło, wyspę zwano również Wyspą Łez. Obecnie
znajduje się tu Museum of Immigration (Muzeum Imigracji )z bogatymi
zbiorami, które zwiedziliśmy. Ze szczególnym zainteresowaniem
przeglądaliśmy tablicę z nazwiskami pierwszych przybyłych emigrantów.
Szukaliśmy wśród polskich nazwisk krewnych, znajomych. Teraz, po latach,
gdy moja wiedza genealogiczna na temat mojej rodziny zdecydowanie się
powiększyła, szukałabym przede wszystkim dwóch braci mojej babci
Stanisława i Jana Kurasiów, którzy wyjechali do Ameryki na początku
ubiegłego wieku.
Tego samego dnia wieczorem znaleźliśmy się jeszcze na imprezie u
krewnych Ewy i Ziutka. Ja ratowałam się kawą, Stefan, który jej wówczas
nie pił, ,,żywcem” usypiał przy stole. Cóż się dziwić, gdy policzyłam,
na imprezę poszliśmy o godz. 2 w nocy polskiego czasu . Mimo zarwanej
nocy, w niedzielę rano wyruszyliśmy do Nowego Jorku.
Drugim wspólnym z gospodarzami wyjazdem do Nowego Jorku był wyjazd
do teatru na Broadway. Dołączyli się do nas jacyś znajomi Ewy i Ziutka.
Zanim do wyjazdu doszło mieliśmy próbkę działania Ziutka jako
organizatora. Zadał sobie trud i wydzwaniał do znajomych i przyjaciół z
informacją o planowanym spektaklu i usilnie namawiał do wzięcia udziału
w musicalowym wielkim przeboju "Nędznicy" wystawianym na Broadway'u.
Zanim znaleźliśmy się na tej jednej z głównych ulic Manhattanu i
jednocześnie jednym z najbardziej rozpoznawalnych miejsc Nowego Jorku i
Stanów Zjednoczonych, wcześniej z największym podekscytowaniem
oglądaliśmy miasto nocą. Z okien samochodu patrzyliśmy na rozświetlony
Nowy Jork. Miliony świateł, kolorowych migotliwych rekla. Światła
sprawiały, że niektóre podświetlone nimi charakterystyczne budynki
nabierały innego, niezwykłego wyglądu. Na ulicach było jasno jak w dzień
i panował nieopisany zgiełk. Fala samochodów przemieszczała się wolno od
świateł do świateł, na chodnikach tłumy spieszących się ludzi. Gdzie my
tu zaparkujemy? Z niepokojem patrzyliśmy na zegarki. Oczywiście
zdążyliśmy. Co krok widzieliśmy liczne
teatry z reklamami znanych spektakli
rozrywkowych i music-hallowych. „Les Misérables” – musical
Claude-Michela Schönberga powstał na podstawie powieści Wiktora Hugo „Nędznicy”.
Jego światowa premiera odbyła się w październiku 1985 roku i od tego
czasu spektakl nieprzerwanie grany jest na deskach całego świata. Nota
bene afisz reklamujący musical z charakterystyczną twarzyczkę małej
Kozety i napisem "Les Misérables" oglądaliśmy niedawno w
Warszawie. Czy to wskutek tego, że musical jest dosyć wierną adaptacją
powieści i treść jego była dla nas zrozumiała, czy to świetna gra
aktorów sprawiły, że wychodziliśmy z teatru mocno wzruszeni. Jak
twierdzi Stefan, jego wzruszenie wynikało głównie z faktu, że był w
teatrze na Broadway'u! Przecież trudno było wcześniej nawet śnić o tym!
Mimo późnej pory, spektakl trwał ok. 3 godz., miasto nadal tętniło
życiem. Zrozumiałam sens powiedzenia - "Miasto, które nigdy nie śpi".
Do Nowego Jorku wybraliśmy się też sami, we dwójkę. Było to na nasze
wyraźne życzenie. Do zaniepokojonych gospodarzy, nadrabiając miną,
twierdziliśmy, że damy radę. Chcieliśmy spróbować samodzielnego
poruszania się, zmierzenia się z wyzwaniem, jakim jest tak ogromna
metropolia. Poza tym to miasto ciągnęło jak magnes. W tamtą stronę było
to proste, podjechaliśmy rano z Ziutkiem do miejscowości, w której on
pracował, przy okazji w biurze zrobił nam ksero paszportów, które
mieliśmy przy sobie, dla bezpieczeństwa, zamiast oryginałów. Tam
wsiedliśmy w autobus, który nas zawiózł na nowojorski międzystanowy
dworzec autobusowy. Stamtąd zaopatrzeni w plan Nowego Jorku, głównie w
mapkę z liniami metra wyruszyliśmy na podbój miasta. Przemieszczanie się
metrem okazało się łatwiejsze, niż myśleliśmy. Docieraliśmy głównie do
już wcześniej poznanych miejsc, aby je jeszcze raz zobaczyć, ale też
staraliśmy się poznać nowe. Chociażby kompleks wieżowców
Rockefeller Center na Fifth Avenue, czy katedrę św. Patryka, siedzibę
ONZ… Znowu spacer pomiędzy ścianami strzelistych budynków Manhattanu i
ciągłe zadzieranie głowy, aby oglądać kształty niezwykłych drapaczy
chmur, w większości gęsto stłoczonych obok siebie i podziwiać odbicia
chmur i grę światła w szklanych ścianach, o różnych kolorach i
odcieniach. Niektóre ulice przypominają głębokie, często ciemne wąwozy
zatopione wśród bardzo wysokich domów, w których panuje nieustanny
ogromny ruch i hała. Fala samochodów, tłum spieszących się ludzi różnych
nacji. Nieustanna muzyka ulicy z warkotu i klaksonów samochodów i gwaru
ludzkiego, wprowadzała w pewne oszołomienie, a my musieliśmy zachować
przez cały czas czujność i ostrożność, tyle czyhało niebezpieczeństw:
nie wpaść pod samochód, nie zgubić się, nie zgubić swoich rzeczy, nie
dać się okraść.
Pogoda popsuła się, rozpadało się na dobre i już bardzo pobieżnie
oglądnęliśmy siedzibę ONZ. Moje adidasy przemokły i stwierdziliśmy, że
najlepszym rozwiązaniem będzie przeznaczyć resztę dnia na zwiedzanie
Metropolitan Muzeum, nazywane Met, które jest jednym z największych
muzeów sztuki na świecie. Jego zbiory liczą ponad 2 miliony dzieł
pochodzących z całego świata. Nas przede wszystkim interesowała galeria
malarstwa europejskiego, szczególnie, że zgromadzono
tu obrazy wszystkich wielkich mistrzów. Ze względów czasowych skupiliśmy
się na kilku wybranych: pracach Rembrandta, Vermera, Jana van Eycka i
oczywiście musieliśmy chociaż pobieżnie oglądnąć zbiór sztuki
impresjonistycznej, który w tym muzeum prezentuje się niezwykle
imponująco. Z pewnym żalem, że musimy się spieszyć, przeszliśmy przez
Sale Starożytnego Egiptu, w których zgromadzono prawdziwe skarby:
pokaźny zbiór ogromnych posągów, rzeźb i biżuterii. Najwspanialszą część
tej skarbnicy stanowi Temple of Dendur (Świątynia z Dendery).
Budowla została wzniesiona w 15 r. p.n.e. przez cesarza Augusta na cześć
bogini Izydy. Do Metropolitan trafiła jako dar narodu egipskiego
ofiarowany podczas budowy Wielkiej Tamy Asuańskiej. Kto wie, czy właśnie
ten moment nie zaważył na decyzji, by wybrać się możliwie jak
najszybciej do Egiptu i zobaczyć tam na miejscu pozostałości tej
wielkiej starożytnej kultury. Udało nam się to wcielić w życie już
niebawem, bo wiosną 2000 roku.
Gdy wychodziliśmy z Metropolitan
Muzeum, z jednej strony czuliśmy się szczęśliwi, że mogliśmy być w tej
jednej z największych galerii na świecie, z drugiej towarzyszyło nam
uczucie niedosytu, jak również żal, że jesteśmy tuż obok
Central Parku,
który jest tak ważnym miejscem dla Nowojorczyków i nie możemy
choć trochę w nim posiedzieć. Lało, jak z cebra, więc szybko do metra i
przejazd na dworzec autobusowy. Całkiem nieźle dawaliśmy sobie radę z
poruszaniem się po Nowym Jorku liniami metra. Zobaczymy, jak uda nam się
wrócić do Matawan. Niby mieliśmy wszystkie namiary, ale dworzec
przerażał nas swoim rozmiarem i panującym tam ruchem. W informacji
otrzymaliśmy wszystkie dane i wydawało się proste, odnaleźć właściwy
peron.. Kupno biletu w automatycznej kasie też nie było takie proste,
ale wspólnymi siłami ze Stefanem udało się.
Tak wspominam ze szczegółami tamten powrót: Deszcz ciągle pada, gdy
podjeżdża autobus szybko wsiadamy, wreszcie jedziemy. Mamy przed sobą
kilkadziesiąt kilometrów. Jednak siedzę nerwowo, przez zalane deszczem
okna nic nie widać, zresztą szybko się ściemnia, w końcu to październik.
Czy my w ogóle jedziemy we właściwym kierunku? Nie wytrzymuję, gdy
autobus zatrzymuje się, aby kogoś wysadzić, podchodzę do kierowcy,
pokazuję mu adres. Coś mówi, z czego niewiele rozumiem, ale wygląda na
to, że to nie jest właściwy autobus. Wygląda na to, że przez Matawan
prowadzą dwie odrębne trasy i my jedziemy tą drugą, dalszą od naszego
docelowego przystanku. Widać, że kierowca chce nam pomóc, szczególnie,
że nadal leje, ciemno, a tu dwójka niemłodych cudzoziemców z prawie
zerową znajomością angielskiego. Wysadza nas w Matawan, nie na żadnym
przystanku,
tylko tuż przy budce telefonicznej. Posiadanie komórek jest jeszcze
rzadkością. My jej nie mamy. Gdyby była pogoda, to na piechotę, pytając
się o drogę, jakoś byśmy podreptali. Dzwonimy z budki. Jest, udało się!
Z ulgą słyszymy głos Ewy, która bardzo podenerwowana pyta nas, gdzie
jesteśmy!? Próbujemy to wytłumaczyć, co nie jest proste, żadnych nazw
ulic, numerów nie widać. Ewa oddaje słuchawkę córce Oli, tłumaczymy co
widzimy, jaki sklep. Dosłownie za chwilkę Ola mówi, że już wie i zaraz
po nas przyjedzie. Zdumiewający są doprawdy młodzi ludzie! Samochód Oli
w nieustannie padającym deszczu, na zupełnie pustej ulicy witamy jak
zbawienie.
W domu witają nas z wyraźną ulgą, że jesteśmy cali i zdrowi. Czujemy
satysfakcję, że udało nam się samemu pobuszować po Nowym Jorku, ale też
trochę mamy wyrzuty sumienia, że naraziliśmy Ewę i Ziutka na niepokój i
martwienie się. Nie zrażeni przygodą, powtórnie jedziemy sami do Nowego
Jorku, ale tym razem trochę w inny sposób. Zabieramy się rano z Ziutkiem,
który jedzie do pracy i umawiamy się, że wrócimy z N. Jorku pod biuro, w
którym on pracuje i dalej razem z nim do domu. Mamy wprawdzie mniej
czasu na buszowanie po metropolii, ale krótszą i łatwiejszą drogę
powrotną. Rzeczywiście ten dzień przeszedł gładko i zapewne dlatego
niezbyt go zapamiętałam. Co za przewrotna jest natura człowieka.
Potrzeba emocji, aby zapamiętać lepiej i móc łatwiej wspominać tamte
chwile po dwudziestu latach ! Pamiętam, że poza zwiedzaniem,
wypróbowaliśmy posiłek kupowany„na wagę.”, czyli dowolny wybór i własne
skomponowanie dań, które są następnie wszystkie razem ważone, a ponieważ
jednakowo kosztuje porcja mięsa i sałata, ławo wyceniane. To w naszym
kraju nie było znane i w pierwszej chwili szokowało, że to opłaca się
prowadzącemu lokal.
Drugim bardzo ważnym miastem, które udało nam się zobaczyć był
Waszyngton, będący stolicą Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Była niedziela, pojechaliśmy z Ziutkiem, jego samochodem. Towarzyszyła
nam Edyta, synowa Ewy i Ziutka. Znowu było to miasto znane nam z
niezliczonych przekazów telewizyjnych, filmów, fotografii.. Teraz
mogliśmy zobaczyć je z bliska, „dotknąć”. Świadomość, że jesteśmy w
miejscu, gdzie znajduje się siedziba najważniejszych władz federalnych,
Banku Światowego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego, placówek
dyplomatycznych prawie wszystkich państw świata i wiele, wiele innych
międzynarodowych instytucji dodatkowo podkręcała naszą ciekawość. Jakże
inne to miasto od Nowego Jorku. Bez drapaczy chmur, z wielką ilością
terenów zielonych, za to z XIX-wiecznymi kamienicami często o ceglanych
fasadach, ogromną ilością darmowych muzeów, no i pomników. Większość atrakcji
Waszyngtonu usytuowana jest na błoniach – The National Mall,
które można zwiedzić na piechotę i tak też zrobiliśmy. National Mall to
teren obejmujący obszar od Kapitolu, czyli siedziby amerykańskiego
kongresu po Lincoln Memorial, będący monumentalnym pomnikiem
upamiętniającym prezydenta Abrahama Lincolna ze znajdującym się pomiędzy
nimi - Monumentem Waszyngtona. Odległość od Lincoln Memorial, do
Kapitolu wynosi ok. 3 kilometry.
Pogoda była jak na zamówienie. Podekscytowanie miejscem, w którym się
znaleźliśmy
zrobiło swoje. Czuliśmy się cudownie, całe zmęczenie gdzieś się podziało.
Wprawdzie ograniczeni czasem musieliśmy zadowolić się oglądaniem z
zewnątrz Białego Domu, Kapitolu i innych obiektów, ale i tak była to dla
nas prawdziwa uczta. Widoczny z daleka pomnik Waszyngtona (Washington
Monument) upamiętniający pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych to
ogromny, biały obelisk, o wysokości 169 m. Stanowił świetny punkt
orientacyjny, gdyż widać go właściwie z każdego miejsca na tym terenie.
Ze względu na kształt nazywany jest potocznie wielkim ołówkiem. Przed
budynkiem Kapitolu, będący siedzibą Kongresu Stanów Zjednoczonych,
natknęliśmy się na tłum zebranych, w tym wielu motocyklistów, na
happeningu poświeconym zagrożeniom wirusem HIV i walki z AIDS Mimo, że
poznaliśmy Waszyngton bardzo pobieżnie odczuwam dumę, że mogliśmy tam
być.
Jeden z weekendów przeznaczony został na wyprawę daleko na północ,
prawie pod granicę z Kanadą, do Parku Stanowego Adirondack, położonego w
stanie Nowy Jork. Wyjazd był pod kątem wędkowania na jeziorze Saranac
Lake, odwiedzenia Lake Placid, a przy okazji poznania przez nas miejsc o
szczególnej urodzie, które cyklicznie jest odwiedzane przez naszych
amerykańskich przyjaciół. Nazwa Parku, jednego z największych obszarowo
w USA oraz tutejszych gór, które
są
częścią
Appalachów -
Adirondack, pochodzi od indiańskiego
plemienia, które kiedyś tu zamieszkiwało. W centrum tego obszaru leży
olimpijska miejscowość Lake Placid z piętrzącą się nad nią strzelistą
górą Whiteface. Cały obszar jest bardzo piękny, dziki, pełen lasów i
jezior. Pojechaliśmy tam nie tylko z całą rodziną Ewy i Ziutka, ale ze
sporą grupą Polaków mieszkających w Stanach, po części zaprzyjaźnionych
z Kołodziejami.
Pobyt zaplanowany został z noclegiem. Wielogodzinna nocna podróż
najbardziej musiała dać się we znaki Ziutkowi, który prowadził samochód. Wczesnym
rankiem dotarliśmy na miejsce. I pierwsze kroki skierowaliśmy do
specjalnego sklepu po narybek do wędkowania. Na nabrzeże jeziora w
Saranac Lake docierały kolejne samochody Polaków. Wszyscy wyciągali ze
swoich samochodów silniki i montowali do łodzi. Rześkie, chłodne
powietrze robiło swoje. Rozbudzało do reszty. Szykowanie było energiczne,
tak, że po chwili zaopatrzeni w kamizelki ratunkowe znaleźliśmy się
naszą czwórką w motorówce i wypłynęliśmy na jezioro. Ziutek sterował
łodzią. Chciał dopłynąć w miejsca, w których spodziewał się dobrego
połowu, ale też chciał nam pokazać urodę tego kawałeczka świata.
Mimo upływu wielu lat, doskonale pamiętam tamte chwile. Cudowne,
mieniące się wszystkimi odcieniami żółcieni i czerwieni jesienne drzewa
odbijały się w przejrzystej toni jeziora. Początkowa lekka mgiełka
ustępowała i obrazy nabierały ostrości, nie tracąc jednocześnie nic z
pastelowości barw. Po jeziorze co trochę ukazywał się naszym oczom nowy
widok, jeden piękniejszy od drugiego. Patrzyliśmy zachwyceni i
zafascynowani bogactwem palety jesiennych barw. Całkowicie zapomnieliśmy,
że naszym głównym celem było łowienie ryb. Nasza przynęta, która była w
przyczepionym do łódki wiaderku gdzieś przepadła. Dopłynęliśmy
do maleńkiej zalesionej wysepki, aby tam zjeść zabrany z domu posiłek i
skorzystać z toalety. Na wysepce były stół i ławki, również ustęp.
Czyściutki, z …papierem toaletowym! Odpłynęliśmy daleko, rozkoszując się
widokami. Czuliśmy się doskonale, humor nas nie opuszczał…W drodze
powrotnej okazało się, że brakło nam paliwa…Ale było już na tyle blisko,
że ktoś nam pospieszył z pomocą.. Zakwaterowanie w domkach, a wieczorem
wspólne ognisko. Polskie piosenki, polskie kawały, swojska, serdeczna
atmosfera. Opowieściom, śpiewom, dowcipom nie było końca. Tylko jeden,
jedyny Polak, siedzący obok mnie, bardzo krytycznie i niechętnie
wypowiadał się o Polsce. Ale gdy na pytanie, od jak dawna jestem w
Stanach, powiedziałam, że przyjechaliśmy na urlop, przestał się odzywać.
Niezbyt była mu chyba w smak moja odpowiedź świadcząca o zachodzących w
kraju zmianach. Ledwie świtało, gdy zdumiona stwierdziłam, że mój mąż
obudzony przez Ziutka, idzie z nim z wędką na ryby! Jak to się Ziutkowi
udało? Sporo było na ten temat rozmów, Stefan ciągle odrzucał propozycje
wędkowania. Okazało się, że Stefanowi udało się złowić rybę i była to
jedyna ryba.
Odwiedziliśmy również miasteczko Lake Placid, w którym aż
dwukrotnie odbywały się zimowe Igrzyska Olimpijskie - w latach 1932 i
1980.
Drugi daleki wyjazd z Ewą i Ziutkiem miał na celu pokazać nam wodospad
Niagara, znajdujący się po stronie amerykańskiej i kanadyjskiej. To było
nasze skrywane marzenie. Znowu nocny wyjazd ok. 2 w nocy, by po 7
godzinach jazdy, rano dotrzeć na to bajkowe wprost miejsce. Chłód
poranka oraz orzeźwiające powietrze z rozpylonymi cząsteczkami wody i
zapewne adrenalina zrobiły swoje. Nie czułam zupełnie zmęczenia podróżą.
W miarę przesuwania się wzdłuż spienionej rzeki narastał szum i nasze
podniecenie. Promienie słońca świecące na spadającą mgiełkę tworzyły
tęczę.
Rzeka
Niagara, naturalna granica Kanady i
Stanów Zjednoczonych, płynie z
jeziora Erie do
jeziora Ontario, odprowadzając wody
ogromnych Wielkich Jezior Ameryki Północnej. Rzeka musi pokonać prawie
stumetrową różnicę poziomów. Mniej więcej w połowie drogi rzeka rozwidla
się na dwie części i spada dwiema
kaskadami. W sumie na rzece tworzą się
trzy wodospady, po stronie amerykańskiej są American Falls i Bridal
Veil Falls (Welon Panny Młodej) – łącznie mają szerokość 320 metrów a
ich wysokość dochodzi do 30 m. Po stronie kanadyjskiej znajduje się Horseshoe
Falls (Podkowa) – ma ponad 50 m wysokości i szerokości 790 m. Wodospad
Niagara należy do jednego z najlepiej dostępnych cudów przyrody. Potężne
grzmiące wody przelewające się przez wodospad można obserwować z wielu
punktów widokowych oraz małych stateczków dopływających jak najbliżej
krawędzi spadającej wody. Obok wieży obserwacyjnej wsiedliśmy na
stateczek „Maid of the Mist” ubrani w niebieskie foliowe
płaszcze z kapturami. Czekał nas półgodzinny rejs po rzece Niagara, pod
główny wodospad. Właściwie to nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak będzie
wyglądało to zetknięcie z wodospadem. Statek wydawał się małą łupinką,
podpływał coraz wolniej do pionowej wodnej ściany.Mogliśmy podziwiać
widziane od strony rzeki, „American Falls” i „Bridal Veil Falls”, Z
każdą chwilą narastał huk spadającej wody, rozbijającej się o skały w
dole. Nie tylko nie dało się rozmawiać, czy też robić zdjęcia, w
którymś momencie poczułam, że tracę oddech, nic nie widzę, próbuję
odwrócić głowę i …napotykam z drugiej strony potężną kipiel zielonej,
błękitnej i białej wody! Zapomniałam, że wodospad jest w kształcie
podkowy i że znaleźliśmy się już w samym centrum wielkiego „wodnego
kotła”, i pionowej wodnej ściany „Horseshoe Falls. Myślę, że to było
bardzo mocne zetknięcie z żywiołem, pozwalające namacalnie odczuć
potęgę i grozę natury.
Drugie niesamowite „spotkanie” z wodospadem nastąpiło po zjeździe
windą do podnóża wodospadu - do Cave of the Winds (Jaskini
Wiatrów), znajdującej się bardzo blisko kurtyny wodnej. Zostaliśmy
wyposażeni w solidne nieprzemakalne peleryny koloru żółtego oraz buty
wykonane z cienkiej irchowej skóry, które są wkładane na gołe stopy. Tym
butom jak pamiętam, przyglądałam się z rezerwą. Był październik,
wszędzie
mokro i wietrznie, byłam pewna, że skończy się to co najmniej katarem.
Idąc po mokrych, śliskich kładkach zrozumiałam, dlaczego te buty są
właśnie takie. Trasa prowadziła poprzez kompleks pomostów i rusztowań.
Trzeba było iść bardzo ostrożnie, momentami woda zalewała nas strugami,
na dodatek bardzo wiało. Na pomostach można podobno doświadczyć
huraganowych wiatrów, dochodzących do 110 km/h. Humor nas nie opuszczał,
przemoczeni śmialiśmy się, fotografowali, napis "No smoking"
umieszczony na jednej z mokrych barierek, przy pomoście ciągle zalewanym
wodą, wyzwolił nową salwę śmiechu. Dopełnieniem wrażeń, które są
nieporównywalne do niczego innego było oglądanie w Muzeum wystawy
dostarczającej wiedzy o Niagarze. Tej wyrażonej w imponujących liczbach,
pokazujących ogrom i potęgę wodospadu, oraz historii poprzez zgromadzone
zdjęcia oraz przeróżne eksponaty, w których starano się przepłynąć przez
wodospad.
Byliśmy również pod pomnikiem twórcy elektrowni wodnej na Niagarze
- Nikoli Tesli. I może nie wspominałabym tu o nim, ale tak się złożyło,
że m-c temu, w październiku 2019 r byliśmy w Parku Narodowym Krka w
Chorwacji i tam na wodospadzie Skradinski Buk oglądaliśmy pozostałości
elektrowni wodnej Krka, która zaczęła działać w 1895 roku,
tylko dwa dni później niż elektrownia na wodospadach Niagary. Obie
elektrownie są zbudowane wg projektu genialnego twórcy Nikoli Tesli,
który dorastał właśnie nieopodal wód rzeki Krka.
Z perspektywy czasu, gdy różne inne podróże dostarczyły nam wielu
różnorakich atrakcji i niezapomnianych wrażeń, zetknięcie z wodospadem
Niagara wybija się na bardzo wysoką pozycję w naszym rankingu. Niagara
dostarczyła nam wspaniałych widoków zapierających dech i budzących
jednocześnie wielki respekt przed potęgą natury. Zatrzymam się jeszcze
na dwóch wyjazdach, które doskonale pamiętam, mimo upływu czasu.
W któryś wieczór nasi gospodarze po powrocie z pracy, zabrali nas do
Atlantic City uważanego za wschodnią stolicę hazardu w USA. Miasto jest
położone w stanie New Jersey, na wybrzeżu Atlantyku, na wąskiej,
piaszczystej wyspie Absecon. Jechaliśmy zobaczyć nie tyle miasto, bo na
to nie pozwalał ograniczony czas, ale jak wygląda kasyno, jak wygląda
gra. Wybór padł na kasyno Trump Taj Mahal. Dzisiaj, gdy piszę te słowa,
kasyno to już nie istnieje, zostało zamknięte w 2016 r po 26 latach
funkcjonowania. Założył je Donald Trump, który je nazywał „ósmym cudem
świata”. Aby pokazać jego rozmiary, przytoczę choćby fakt, że zamknięcie
kasyna oznaczało pozbawienie pracy ok. 3 tys. pracowników.
Kasyno zostało otwarte w 1990 r. czyli 8 lat przed naszym tam pobytem.
Było to wówczas największe kasyno na świecie. Posiadało najwięcej
automatów do gier i stołów karcianych i ponoć dwa razy więcej miejsc
parkingowych niż jakiekolwiek inne kasyno w Atlantic City. Kasyno wraz z
hotelem posiadającym ponad 2 tys. pokoi miało powierzchnię 15,5 tys.
metrów kwadratowych. Nazwa pochodziła od znanej na całym świecie
świątyni w Indiach, ale według mnie budynek mimo fantazyjnego kształtu
nijak tej świątyni nie przypominał. Za to jego wnętrze oszałamiało
bogactwem wystroju. Efekt w połączeniu z ogromną ilością automatów do
gier, stołów do gry w karty, stanowisk do ruletki w potężnej hali,
pełnej ludzi, był porażający. Kolorowe migające światła, muzyka, na
którą składały się dźwięki piszczących automatów, sypiących się monet,
odgłos tasowanych kart i ruletki, głosy krupierów przyprawiały o zawrót
głowy.
Do środka weszliśmy wyposażeni w plastikowe kubki oraz jakieś kwoty
pieniędzy, zmienione na drobne, bodajże ćwierćdolarówki. Pamiętam, że
początkowo dopisywało mi szczęście i mój kubek wypełnił się całkowicie.
Jak pięknie brzęczały sypiące się monety. Za chwilę jednak przegrałam
wszystko. Mamy takie zdjęcie zrobione w tym kasynie, gdzie puste kubki
mamy nałożone na głowy jak czapeczki. Równie zajmujące jak gra przy
automatach było przyglądanie się grającym. Często pochłoniętym bez
reszty, z nieobecnym spojrzeniem, w jakimś amoku.
Wracaliśmy z Atlantic City mimo, że nie udało się nam wzbogacić, w
doskonałych humorach, szczęśliwi, że uzależnienie od hazardu jest nam
obce. Otarliśmy się o świat, w którym rozgrywają się bardzo często
wielkie emocje: marzenia i szczęście na zmianę z rozpaczą i dramatem.
Równie barwna była nasza wycieczka, w trójkę, razem z Ziutkiem do
Mystic Seaport -
amerykańskiego muzeum żeglugi,
znajdującego się w mieście o tej samej nazwie, w stanie
Connecticut. Muzeum
założone w
1929 roku jako Marine Historical
Association, położone jest w porcie u ujścia rzeki Mystic. Jest to
skansen, miasteczko portowe, czy też wieś rybacka z odrestaurowanymi
oryginalnymi budynkami, gdzie można oglądać historię działalności
szkutników, rybaków, zwłaszcza wielorybników z Nowej Anglii. Wchodząc do
kolejnych domków, w których mieszczą się różne warsztaty, w tym
szkutnicze, zgromadzone są przyrządy i instrumenty nawigacyjne oraz
ekspozycje poświęcone kowalstwu okrętowemu,
sztuce połowu
łososi,
waleni, homarów - nie sposób wszystko wymienić. Mogliśmy
także zobaczyć jak mieszkali, jak pracowali kiedyś osadnicy. Wejść można
również do sklepu, apteki, kościoła a starannie dopracowana sceneria
sklepów i domów potęguje wrażenie autentyczności. Czuliśmy się tam,
jakby nagle przeniesieni, do tamtej epoki.
Ziutek, tak bardzo związany z morzem, z pływaniem po nim, połowach ryb,
był świetnym przewodnikiem. Opowiadał i wyjaśniał z wielką pasją
szczegóły budowy i przeznaczenia oprzyrządowania tak w warsztatach, jak
i na statkach, na które można było wejść. Bo właśnie muzeum takowe
posiada. Jest tu ostatni zachowany drewniany statek wielorybniczy,
trójmasztowiec "Charles W. Morgan" z
1841 roku o
przebogatej 100-letniej historii na morzu. Jest legendarny szkolny
żaglowiec "Joseph Conrad" z
1882 roku, który
znalazł się w Muzeum w 1947 roku. Ciągle jeszcze służący celom
szkoleniowym. Jest też
szkuner rybacki
"L.A. Dunton" z
1921 roku.
Zacumowane przy nadbrzeżu żaglowce zrobiły na mnie największe wrażenie.
Prezentowały się bardzo pięknie. Wspaniała słoneczna pogoda podkreślała
malowniczą scenerię tego zatrzymanego w czasie miejsca. Wydawało się ono
nierzeczywiste.. jakby wyjęte z jakiejś baśni.
W drodze powrotnej czekała nas jeszcze jedna atrakcja. Zatrzymaliśmy
się w muzeum morskim US Navy Submarine Force Museum w
New London w stanie
Connecticut. Po to
by zobaczyć i zwiedzić
legendarny USS Nautilus SSN-571 – pierwszy na świecie
okręt podwodny z napędem atomowym. Zwodowany 21 stycznia 1954 r. W stan
spoczynku po przepłynięciu ok. 500 tys mil morskich przeszedł 3 marca
1980 r. A od 6 lipca 1985 r stał się eksponatem muzealnym. Bardzo czuję
się dumna, że mogłam znaleźć się na pokładzie i we wnętrzu tego
nadzwyczajnego podwodnego okrętu.
Będąc w Stanach, patrzyliśmy z ciekawością na wszystko, co było dla
nas nowe, odmienne. Nasi Gospodarze byli pod tym względem najlepszymi
przewodnikami. Znali na bieżąco polskie realia i amerykańskie
rozwiązania, które mogły nas zadziwić. Stąd w naszym programie znalazł
się dzień spędzony w centrum handlowym. Towarzyszyła nam Edyta z
córeczką Anną Marią. Poza eleganckimi sklepami, w których można było
kupić wszystko, można tam było zjeść, pójść do kina, z dzieckiem na
karuzelę. Miejsce zdumiewało nowoczesną architekturą, wygodnymi
rozwiązaniami, pięknym wystrojem i wielkością. Tam zetknęliśmy się z
następnym rozwiązaniem sposobu jedzenia posiłków. Edyta zaprosiła nas na
obiad, który mogliśmy skomponować sobie sami. Dobór i ilość dań bez
ograniczeń, łącznie z napojami i deserami. Opłata jednakowa, od osoby.
Wybór przyprawiał o zawrót głowy, wszystko wyglądało i pachniało bardzo
apetycznie. To pozwalało zrozumieć, zapewne po części, skąd bierze się
problem otyłości.
Innym razem Ewa zabrała nas do supermarketu posiadającego własną
farmą, w której hodowano płody rolne. Takiej ilości, wyboru, nie
widziałam nigdzie indziej, tak wcześniej, jak i później. Ale najbardziej
zdumiała nas forma kupienia malin. Otrzymaliśmy koszyczki i instrukcje,
gdzie najlepiej pojechać na plantacji, aby własnoręcznie nazrywać sobie
owoców. Objedzeni do syta, z koszyczkami pełnymi owoców, zgłosiliśmy się
do stoiska, gdzie owoce zważono i wyceniono.
Wprawdzie opłata nie była mała, ale owoce były świeżutkie i wybrane,
prosto z krzaka, nie licząc tych co w brzuchu.
Jako pewną amerykańską ciekawostkę Ewa pokazała nam domy na sprzedaż.
Domy elegancko wyposażone w meble i przedmioty, do których weszliśmy
sami – Ewa otrzymała do nich klucze, nikt obcy nam nie towarzyszył.
Świadczyło to o dużym zaufaniu do potencjalnych klientów i nas Polaków
wprowadzało w niemałe zdumienie.
Nie mogło też zabraknąć wycieczki na wybrzeże Atlantyku. Było już
po sezonie i nie tyle jechaliśmy na plażę, co raczej zobaczyć jak blisko
oceanu jest położony Matawan i jaki ma to wpływ na klimat, który wydawał
nam się o wiele łagodniejszy od naszego w Polsce.
Poznaliśmy również polski kościół św. Szczepana znajdujący się w Perth
Amboy. W pewną niedzielę uczestniczyliśmy tam we mszy św. Jako
ciekawostkę zapamiętałam sprawozdanie finansowe, które zostało
przedstawione wiernym. Ze sprawozdania wynikały różne sposoby
pozyskiwania funduszy, jak zabawa taneczna, śniadania przygotowywane
przez parafian, środki pochodzące z jakiegoś supermarketu, gdzie
parafianie robili zakupy, a upusty cenowe były kierowane do parafii.
Taka pozycja jak pensja księży była jednoznacznie ustalona i podana.
Jednym słowem w sprawie finansów nie ma niepotrzebnych niedomówień.
Bardzo podobała mi się też forma osobistego witania się przez proboszcza
z parafianami po mszy św.
W życiu Ewy i Ziutka pierwszorzędne znaczenie odgrywają ludzie, przede
wszystkim najbliższa rodzina, ale też przyjaciele i znajomi. I dlatego
podczas naszego pobytu mieliśmy okazję poznać wielu z nich. Tak, w domu
gospodarzy, jak i podczas wspólnych odwiedzin.
To były bardzo interesujące i miłe spotkania, które dodatkowo
wzbogaciły naszą amerykańską podróż. Ewa i Ziutek dziękujemy!
Wspominała; Elżbieta Żak
Fotografie: Ze zbiorów autorki
Sandomierz 2018 rok