Przygoda z Naturą

PODRÓŻ POŚLUBNA

    Czasem, gdy myślę, ile podczas niej wydarzyło się przedziwnych zdarzeń, samej wydaje mi się to aż nieprawdopodobne.

    Wyruszyliśmy w naszą podróż poślubną, w  tydzień po ślubie, tj. 18 lipca 1970 roku. Na ten właśnie dzień początkowo planowaliśmy ślub, ale właśnie w związku z przesuniętym terminem wyjazdu do Bułgarii, przyspieszyliśmy datę ślubu – na 11 lipca. Dobrze się stało, choćby ze względu na pogodę. W dzień naszego ślubu pogoda była wspaniała, panował  nawet upał, natomiast tydzień później, lało jak z cebra, wręcz ,,rzucało żabami’’ i było bardzo zimno. Nawiasem mówiąc te ulewy, w krótkim czasie, spowodowały potężną powódź, podczas której zagrożony był most na Wiśle, w Krakowie. Pamiętam, że podczas krótkiej bądź, co bądź podróży z Sandomierza do Krakowa, na miejsce zbiórki, bardzo zmokłam. Myślę, że wystarczyło w drodze z domu do dworca autobusowego. Zbawiennym więc była możliwość zatrzymania się w moim akademiku i to w moim pokoju.( Sądzę, że było to możliwe, z racji pełnienia przeze mnie funkcji przewodniczącej Rady Mieszkańców tego akademika).    Suszenie i ,,rozgrzewanie’’ się wzajemne, prawdopodobnie zaowocowało w sposób niespodziewany, niewykluczone, że wówczas zaszłam w ciążę - tę datę, jako datę poczęcia córki Dominiki wyliczyła mi podczas porodu położna. Tak więc, mogę uważać, że Dominika towarzyszyła nam w tej niezwykłej podróży prawie od początku.

    Wyruszaliśmy prawdziwie podekscytowani. Za nami były trudy wesela i wszystkich przygotowań do podróży, wraz z załatwianiem formalności.  Za mną - niewiele wcześniej zdawane egzaminy, kończące letnią sesję czwartego Elzbieta Zak na statku na Morzu Czarnym-1970 rokroku studiów. Byliśmy zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi. Dla mnie, co ważne, była to pierwsza podróż za granicę. 

    Jechaliśmy zorganizowaną grupą, grupą studencką. Celem naszej podróży były Złote Piaski w  Bułgarii. Z Krakowa do Warny mieliśmy dojechać pociągiem, z Warny na miejsce campingu autobusem. Mieliśmy miejsca sypialne, tak więc długi czas podróży, nas nie przerażał. Byliśmy pierwszą grupą, która wiozła ze sobą, nadany odrębnie, bagaż – namioty, materace. Naszym więc zadaniem było znaleźć miejsce na campingu, rozłożyć namioty...Następni mieli przyjechać na nasze miejsca, a ostatnia grupa miała zabrać obozowe wyposażenie z powrotem do Polski. Wprawdzie czekał nas pewien wysiłek, ale za to mieliśmy wszystko świeże, nowe ,,spod igły’’. W naszych prywatnych bagażach poza pościelą, ubraniami, bielizną, ręcznikami mieliśmy konserwy, kochery,.. ale i kiełbasę weselną, oraz po jednej....kapie. Te dwie kapy przeznaczone były na sprzedaż, miały zasilić nasze skromne zasoby pieniężne. Mieliśmy przydzielone – o ile dobrze pamiętam -  po pięćdziesiąt lewa na osobę.  

    Sama podróż ciągnęła się niemożliwie. Pociąg jechał przez Związek Radziecki, Rumunię i Bułgarię.  Szczególnie trasa wiodąca przez kraj naszych wschodnich przyjaciół była nudna -  puste, wyludnione tereny lub szpalery gęsto posadzonych drzew, zdecydowanie nie było na czym oka zawiesić. Oczywiście przyglądaliśmy się mimo to ciekawie- wiedzieliśmy przecież doskonale, jak chronią swoje nędzne uprawy przed oczyma cudzoziemców. Turyści podróżujący przez ich kraj byli dla nich prawdziwą zmorą. Drzwi oraz okna pociągu  przez okres całej podróży przez terytorium ZSRR, pozostawały całkowicie zamknięte.

    Bolały mnie trochę korzonki ?, nerki? - nie wiem, wyłaziło ze mnie  przemoknięcie i zmarznięcie. Wygrzewałam się pod kocem, ale doskwierało mi znacznie leżenie na niewygodnym łóżku, telepiącym się bardzo podczas jazdy pociągu.

    Pewnego ranka obudziliśmy się zdumieni, że nam tak świetnie spało się przez całą noc. Zazwyczaj budziliśmy się wielokrotnie podczas gwałtowniejszych ruchów pociągu, a tych całą drogę nie brakowało. Stan trakcji kolejowej był raczej marny. Tak więc zaskoczeni, ale zadowoleni, że zapewne przejechaliśmy przez całą noc szmat drogi, dowiedzieliśmy się, że niestety, ale ....pociąg przestał całą noc z powodu jakiejś awarii.

    Gdy wreszcie dotarliśmy do Warny, powitał nas potężny upał. Nasze ciepłe ubrania zaczęły nam zawadzać. Z ulgą powitaliśmy to gorąco. Po zimnych, deszczowych dniach w kraju, znaleźliśmy się w innym świecie. Przestałam się martwić swoimi dolegliwościami – wiedziałam już, że tu będę mogła się porządnie wygrzać. Nie podejrzewałam nawet, jak bardzo. Pogodę podczas całego dwutygodniowego pobytu mieliśmy bardzo upalną. Na plażę należało pójść koniecznie przed dziewiątą, później piasek tak parzył w stopy, że nie dało się przejść. Aby jakoś znieść upał, spędzaliśmy większość czasu w wodzie, zresztą bardzo ciepłej. Ulgę przynosiło ciągłe moczenie prześcieradła, na którym się leżało na piasku. Za to wspaniale później odpoczywało się na naszym campingu, położonym w dębowym lesie. Drzewa dawały doskonały cień i ochłodę.

    Ale po kolei. Gdy znaleźliśmy się wreszcie w Złotych Piaskach, na campingu „Panorama” rozbiliśmy swoje namioty, cała grupa obok siebie. My, ze Stefanem mieliśmy namiot dwuosobowy, mały, ale całkiem wygodny. Na drzewie, nad namiotem powiesiliśmy naszą kiełbasę weselną, aby się nadal suszyła. Byłam pewna, że ją ktoś nam ukradnie, pachniała ciągle nęcąco - okazało się, że nie. Uatrakcyjniała więc trochę nasze posiłki. Kupiliśmy zaraz denaturat do kocherów, olej słonecznikowy, napoje, brzoskwinie, których już było w bród, pomidory, cebulę...Tak więc mogliśmy sami sobie gotować. Zresztą z racji upału, zbytnio jeść się nie chciało, raczej pić.

    Olej słonecznikowy służył nam ponadto do smarowania naszych ciał na plaży. W szczególności ja wymagałam dużej jego ilości. Pojechałam do Bułgarii przeraźliwie biała. Natłok różnych zajęć: egzaminy, przygotowania do wesela, sprzątanie po weselu, sprawił, że na słońcu jeszcze tego lata, wcześniej, chyba wcale nie byłam. Przyznaję, że wstydziłam się na plaży swojej białej skóry– miałam wrażenie, że wszyscy się za mną oglądają.

    Niestety, nie mogłam zbyt szybko się opalić, a o kosmetykach ochronnych z filtrami zapewne wówczas jeszcze się nikomu nie śniło.  Stefan pilnował z zegarkiem w ręku mojego opalania i nieubłaganie decydował o zejściu z plaży. Tak więc w pierwsze dni to była najwyżej godzina i to uproszona! I tak okazywało się, że jestem trochę spieczona. Muszę przyznać, że gdyby nie mój mąż, nabawiłabym się zapewne ciężkich oparzeń. Dzięki więc Stefanowi i olejowi słonecznikowemu (poszło na mnie chyba z litrę ), nabyłam w miarę piękną opaleniznę, a co najważniejsze czułam się przez cały czas pobytu świetnie. Cieszyliśmy się urokami Morza Czarnego, jego ciepłą wodą, falami, pięknym piaskiem.

    Wycieczka statkiem do Bałcziku pozwoliła nam poznać urok przejażdżki statkiem po morzu oraz piękne nadmorskie miasteczko, położone na wysokim wybrzeżu, z oślepiająco białymi w słońcu murami, z jego sjestą w najwiekszy upał, jak również egzotyczną roślinność w parku królowej rumuńskiej. Wypady do Warny, w szczególności na targ, dawały pojęcie o bogactwie owoców i warzyw w tym kraju, przepięknych wyrobów ludowych, w szczególności ceramiki kolorowo malowanej, którą mieliśmy ochotę kupować i kupować. Pozwalały też trochę zaoszczędzić na kupowanych owocach, ceny były tam zdecydowanie niższe od cen na naszym campingu.

    Pamiętam, że kilogram brzoskwini kosztował na targu w Warnie 16 statinek, podczas gdy na campingu trzeba było zapłacić 40. Tak więc wracaliśmy obładowani brzoskwiniami, pomidorami i bakłażanami. To było zresztą podstawowe nasze jedzenie. Smaku tamtych brzoskwiń nie zapomnę do końca życia, mam wrażenie, że nigdy potem już takich nie jadłam. Nie udawało się ich ugryźć, aby nie polać się ich sokiem, tak były dojrzałe i soczyste. Zjadaliśmy je całymi kilogramam

    Wieczorami włóczyliśmy się po wybrzeżu, po brzegu morza, brodząc w jego ciepłej wodzie, ale też zwiedzając i podziwiając różnorodność tętniących życiem lokali. Wzdłuż wybrzeża w Złotych Piaskach była masa eleganckich hoteli, z dużą ilością kawiarń i restauracji, było nawet kasyno. Lokale były przedziwne, od luksusowych, do których mogliśmy zaglądnąć jedynie z daleka, po bardzo oryginalnie urządzone, w formie rybackich, meksykańskich, afrykańskich chat, niektóre egzotycznie urządzone, nawet ze stolikami  umieszczonymi wysoko na drzewach. Te najczęściej były usytuowane dalej od morza, w dębowym i piniowym lesie, porastającym wysoką skarpę. Ponieważ Złote Piaski ciągną się wzdłuż morza ładnych  kilka kilometrów, nasze wycieczki były raczej długie.

    Odpoczywaliśmy w lokalu na ,,naszą kieszeń’’, najczęściej zamawiając  po lampce wina, słuchaliśmy cykad, dźwięków muzyki, czy też szumu morza. Czuliśmy się ,,światowcami’’, mimo, że nie stać nas było, ani na te eleganckie hotele, ani zjedzenie kolacji w eleganckiej restauracji. Zupełnie nam to nie doskwierało. To, że tam mogliśmy być, było już wielkim szczęściem. W nieliczne wieczory spędzane na campingu, popijaliśmy wino, które kosztowało nieduże pieniądze. Za butelkę całkiem dobrego, gronowego wina płaciliśmy ok. 0,7 lewa.

    Kiedyś wybraliśmy się do restauracji - na obiad. Stefan miał wielką ochotę na pieczonego barana. Nawiasem mówiąc, baran piekł się na rożnie, na powietrzu, w pobliżu naszego stolika, co przyprawiało mnie wręcz o mdłości. Ja zdecydowanie miałam ochotę na coś słodkiego – najlepiej jakieś ciastko. W karcie na szczęście, znalazłam jedną jedyną pozycję : ,,palatinka z miodom i oriechami’’. Wyobrażałam sobie, że będzie to coś w rodzaju nugatu i nie mogłam się na niego doczekać. Kelner przynosił kolejno kawę, wino, Stefanowi baraninę, a mojego ciastka ciągle nie było. Slub Elzbiety i Stefana Zak--11-lipiec 1970

    Jakże byłam rozczarowana, gdy okazało się, że to nie jest żadne ciastko, tylko ...naleśnik, którego przygotowanie chwilę trwało. Oczywiście, mimo, że początkowo byłam trochę zawiedziona, naleśnik całkiem mi nawet smakował. Później zrozumiałam, że była to typowa, bardzo wyraźna zachcianka z racji ciąży i to ,,na dziewczynkę’’. Ja oczywiście wówczas nawet nie podejrzewałam swojego odmiennego stanu. Tak potrafiła Dominika dawać już o sobie znać, mimo, że miała raptem może dwa tygodnie.

   Spędziliśmy dwa bajkowe tygodnie i jak zwykle wszystko co piękne szybko się kończy. Nadszedł czas powrotu. Z trudem zapakowaliśmy nasze torby podróżne. Wprawdzie ubyły z nich konserwy i kapy, ale za to pękate były od ludowej ceramiki, której sporo kupiliśmy i od dwóch kurtek zamszowych, nabytych za pieniądze uzyskane ze sprzedaży kap.

    Drogę powrotną mieliśmy odbyć pociągiem, niestety tym razem bez miejsc sypialnych. Z Warny mieliśmy miejscówki do Budapesztu. Tam czekała nas przesiadka na pociąg do Polski. Zamierzaliśmy zatrzymać się w Budapeszcie na jeden dzień aby choć trochę poznać to piękne miasto. Tak więc wyruszyliśmy w długą drogę powrotną.

    W Bukareszcie znaleźliśmy się nocą, gdzieś około północy. Ponieważ bardzo chciało nam się pić, Stefan wyszedł z pociągu, aby coś kupić. Mając wrażenie, że pociąg jakoś zbyt szybko ruszył, tknięta złym przeczuciem, wyszłam aby odszukać męża. Niestety nigdzie go nie było. Nikt z naszej grupy, z osób jadących w sąsiednich przedziałach go nie widział. Trochę przerażona, próbowałam przekazać informację o tym zdarzeniu konduktorowi – Rumunowi. W dużej mierze – na migi. Pokazywałam obrączkę na palcu, podawałam nazwisko, pokazywałam dokumenty - Stefan nie miał przy sobie ani paszportu (czyli  wkładki paszportowej ), ani biletu. A czekał nas przecież przejazd przez kolejną granicę, na Węgry. Dalsza moja jazda odbywała się więc w wielkim niepokoju.

    Na stacji kolejowej w Ploesti, nagle do mojego przedziału wbiegli dwaj mężczyźni: konduktor wraz z drugim pracownikiem kolei, jak się okazało zawiadowcą stacji. Zdecydowanie przybiegli do mnie, wskazywali na bagaże, w ich szybkim potoku słów przewijało się słowo ,,telefon’’. Wydawało mi się, że dają mi jednoznacznie do zrozumienia, że dzwoni mój mąż i powinnam wysiadać. W wielkim pośpiechu, a jednocześnie ze strachem, czy właściwie ich zrozumiałam, zaczęłam bezładnie łapać swoje ciężkie torby, luzem leżące na półce rzeczy: kapelusz słomkowy, sukienkę – w nocy było zimno, więc się przebrałam w coś cieplejszego. Jeden z panów, wysoki, długonogi  zawiadowca, złapał torby jak piórko i pogonił na dworzec, a ja za nim. Zawiadowca musiał przecież czym prędzej odprawić ten pociąg. Gdy wreszcie dopadłam do telefonu, z wielką ulgą usłyszałam głos Stefana. A więc dobrze zrozumiałam!

    Wprawdzie okazało się, że Stefan chciał tylko ze mną porozmawiać i przekazać mi wytyczne co robić dalej. Wyobrażał sobie, że pojadę tym pociągiem dalej, pozostawiając jedynie dokumenty. Ale skoro wysiadłam, to on po prostu dotrze do mnie i wyruszymy dalej razem.

    Zaczął mnie wypytywać, czy wszystko zabrałam z pociągu – A aparat fotograficzny wzięłaś ? – zapytał. Czułam jak robi mi się gorąco, aparat został w pociągu, w całym zamieszaniu go nie zauważyłam, leżał też luzem na półce. – Nie przejmuj się, na pewno go odzyskamy – Stefan próbował mnie pocieszać. Wiedziałam, że to prawie niemożliwe. W dodatku, poza dużą stratą, aparat był wprawdzie nasz, ale był w nim pożyczony obiektyw, no i oczywiście film ze zrobionymi zdjęciami, czekały nas kłopoty na granicy. Aparat był przecież wpisany do deklaracji celnej, co oznaczało, że jeszcze będziemy musieli opłacić cło. Czym prędzej przekazałam informację o aparacie znajomemu zawiadowcy. Czułam się mocno zawstydzona, że znowu zawracam mu głowę – tyle już spowodowaliśmy zamieszania. Obiecał, że zadzwoni na następną stację, aby ktoś z pociągu go zabrał. Przynajmniej tak zrozumiałam – porozumiewanie się było bardzo utrudnione.

    Usadowił mnie na dyżurce, właściwie dużej ,,rozdzielni’’, wykazując też wielką dbałość o moje bagaże, na migi przestrzegając mnie przed złodziejami. Aby poprawić mi nastrój jego koledzy częstowali mnie a to cukierkami, a to prażoną kukurydzą. W tej dbałości o mnie posunęli się aż do tego, że w pewnym momencie podali mi słuchawkę telefonu.  - ,,Czto wam słucziłos diewoczka ‘’– usłyszałam po rosyjsku. Chcieli, abym mogła sobie porozmawiała w znajomym języku – doprawdy ich starania były wzruszające.

    Chyba po około dwóch godzinach dotarł do mnie Stefan. Wielkie uczucie ulgi. Przygoda zaczęła wydawać nam się nawet zabawna, psuła jednak humor utrata aparatu. Stefan był jednak dobrej myśli albo udawał by mnie podnieść na duchu.  Opowiadał co robił,  gdy zobaczył na dworcu w Bukareszcie odjeżdżający nasz pociąg. Próbował go najpierw gonić, a potem pracownikom kolei rysował  kredą na peronie nasz pociąg, wskazywał wagon, w którym jechaliśmy, przekazywał informacje o mnie...

    Wdzięczni, uznaliśmy, że musimy się jakoś zrewanżować zawiadowcy. Próbowaliśmy mu dać wyciągniętą z bagażu butelkę bułgarskiego ,,koniaku’’, ale zaprotestował. Stwierdził, że weźmie ale tylko pod warunkiem, że napijemy się razem, oczywiście po jego dyżurze, czyli rano. Nigdy nie zapomnę ogromnego czerwonego słońca, które już wstając zapowiadało upalny dzień i nas na trawie, pijących alkohol, na dodatek po takiej zwariowanej, nieprzespanej nocy. Michel, bo tak się nazywał nasz znajomy zawiadowca, próbował nas umieścić w pociągu, przejeżdżającym rano przez Ploesti. Okazało się, że nie jest to możliwe. Pociąg miał same sypialne wagony, wypełnione co do jednego miejsca Niemcami. A więc musieliśmy czekać na pociąg do wieczora. Michel załatwił nam na ten pociąg miejscówki i zaproponował ...odpoczynek u siebie w domu!     Przyjęliśmy propozycje trochę zakłopotani, ale z wielką wdzięcznością – padaliśmy prawie z nóg. Na dodatek zaprosił nas po drodze do kawiarni na śniadanie! W swoim domku odstąpił nam swój pokój i łóżko. W pokoju było po nocy chłodno, a na dodatek zapanował mrok.... po zamknięciu okien, których szyby pomalowane były na fioletowo. Cóż to była za ulga, móc się przespać na łóżku.

    Z głębokiego snu zbudził nas Michel, wnosząc do pokoju upieczonego kurczaka!

    Nie wiem w ilu i jakich językach porozumiewaliśmy się, ale dowiedzieliśmy się o nim dużo: nie dostał się na studia i podjął pracę na kolei, ze studiów nie zrezygnował, ma zamiar zdawać, interesuje go historia. Pokazywane książki, listy i zdjęcia od dziewcząt dopełniały obrazu tego niezwykle dla nas życzliwego młodego mężczyzny. Poszliśmy jeszcze razem zwiedzać miasto. Pożałowałam zachwytu nad rumuńską czarną ceramiką, ponieważ otrzymaliśmy zaraz jej  piękny komplecik w prezencie (mamy go do dziś). Wzbranianie się nic nie pomogło. Żegnaliśmy się z nim, wsiadając do pociągu, naprawdę gorąco. Mieliśmy nawet jego zdjęcie z dedykacją.

    Niestety nigdy więcej się z nim nie spotkaliśmy. Próbowaliśmy wiele lat później go odszukać i w tym celu,  jadąc do Bułgarii, czy też Rumunii na wczasy, pojechaliśmy specjalnie przez Ploesti.  Zajechaliśmy na dworzec, nie bardzo pamiętając, czy to ten,  adresu domowego nie mieliśmy. Nikt go jednak nie rozpoznał na pokazywanym zdjęciu. I tym razem zresztą mieliśmy trudność z porozumieniem się. Może Michel poszedł tak,  jak planował na studia i krótko pracował na tym dworcu. Pozostanie to zapewne dla nas tajemnicą.., a szkoda.

Często w latach wielkiego kryzysu w Rumunii, rozmyślałam o losie mieszkańców tego kraju i  tym przesympatycznym i niezwykle uczynnym i życzliwym jego przedstawicielu.

    Tak serdecznie pożegnani, jeszcze pod wielkim wrażeniem wszystkiego co nam się przytrafiło, znaleźliśmy się w pociągu, wśród samych Rumunów. Turyści w tamtym rejonie to była rzadkość, a więc wzbudzaliśmy prawdziwe zainteresowanie. Rozpoczęliśmy nawet jakieś rozmowy – nie pamiętam w jakich językach, zapewne w przeróżnych, na migi też. Podróż więc upływała nam zajmująco. Między innymi, jeden z współpasażerów był aktorem, pokazywał nam swoje zdjęcia w gazecie. Po drodze, na pierwszych od Ploesti przystankach próbowaliśmy nie wierząc zbytnio, że to coś da,  pytać o aparat fotograficzny, ale bezskutecznie. Pomału godziłam się z jego stratą.

    Stefan Zak -kapiel w Morzu Czarnym-lipiec 1970Po przyjeździe do Budapesztu postanowiliśmy poszukać miejsca na nocleg, chcieliśmy zwiedzić, choć pobieżnie to miasto. Pozostawiliśmy bagaże w przechowalni i wyruszyliśmy pieszo w stronę centrum, rozglądając się ciekawie. Na ulicy Rakoczego, weszliśmy do przypadkowego zupełnie sklepu i spotkaliśmy, trudno uwierzyć, ale naszych kolegów, współ-wczasowiczów z Bułgarii! Co za przypadek. Tak wielkie miasto, tak wielka ulica, a nas przecież była tam niewielka grupka! Spytaliśmy ich natychmiast o aparat, niestety nikt nic o nim nie wiedział, nikt z ,,naszych’’ z nami w przedziale nie siedział. Dowiedzieliśmy się natomiast, gdzie nasi koledzy się zatrzymali na noc. Bardzo nam odpowiadał tani nocleg w akademiku zamienionym na hotel .

    Ponieważ ,,nasi’’ wyjeżdżali właśnie tego dnia do Polski, Stefan postanowił, że pomożemy dziewczętom z bagażami dostać się na dworzec a przy okazji może dowiemy się o aparat. W sposób naiwny łudziliśmy się, czy raczej oszukiwaliśmy się, że jeszcze jest jakaś szansa.  A więc odprowadziliśmy ich, był to jednak inny dworzec od tego, na który zwykle przyjeżdża  się z Bułgarii. 

    Idąc wzdłuż pociągu jadącego do Polski nagle dostrzegliśmy w oknach współpasażerki z naszego przedziału. Były to dwie Ślązaczki, które, jak wynikało z prowadzonych podczas podróży rozmów, wcale nie zamierzały zatrzymać się na dłużej w Budapeszcie. Tym bardziej poczuliśmy się zaskoczeni. Prawie z lękiem zapytałam, czy przypadkiem, nie mają naszego aparatu. – Mamy – stwierdziły z uśmiechem. Zaopiekowały się nim, nie bardzo wiedziały czy był naszym. Podejrzewam, że nie bardzo również wiedziały ,,co z tym fantem zrobić’’- były to obce dla siebie kobiety, jak się miały podzielić znalezionym przedmiotem?

    Radość, która nas ogarnęła nie miała sobie równych. Utracić aparat w jednym kraju, odzyskać go w drugim i to w taki sposób. Maczał w tym chyba palce św. Antoni, do którego zapewne się zwracałam.

    Stefan pobiegł natychmiast po jakieś słodycze, napoje – przynajmniej w taki sposób mogliśmy  się odwdzięczyć Ślązaczkom, obdarowując je na drogę. Gdy pociąg odjechał  zostaliśmy z odzyskaną zgubą w rękach. Nadal czuliśmy się oszołomieni i rozpierało nas uczucie prawdziwego szczęścia. – A mówiłem, że go odnajdziemy- stwierdził z dumą i lekką przechwałką w głosie Stefan. Patrzyłam wręcz na niego trochę podejrzliwie. Rzeczywiście nie ulegał smutkowi z racji utraty aparatu i taki był pewny, że go odzyskamy.  – No to teraz chodźmy coś zjeść, musimy uczcić to wydarzenie - zaproponował mój mąż.     Zaczęliśmy się rozglądać za jakąś restauracją. – ,,Etterem’’, tak się nazywa po węgiersku -  znalazłam w rozmówkach. Że też prawie we wszystkich  językach brzmi podobnie do ,,restauracja’’, a tu taki dziwoląg.

  - Czy mógłbym w czymś pomóc? – skierował do nas pytanie po polsku młody mężczyzna.

    Mówił po polsku bardzo poprawnie, akcent jedynie wskazywał, że jest to cudzoziemiec. Chętnie skorzystaliśmy z jego podpowiedzi, gdzie można smacznie i niedrogo zjeść. Towarzyszył nam pomagając wybrać potrawy. Chcieliśmy zjeść porządny, dwudaniowy obiad. Ale przesadziliśmy, w rosole była sztuka mięsa, o czym nie mieliśmy pojęcia i jeszcze drugie obfite danie. No, ale to na cześć odzyskanego aparatu. Rozmawialiśmy przy posiłku z poznanym cudzoziemcem, był Węgrem, a znajomość języka polskiego zawdzięcza swojej babci, z pochodzenia Polce. Gdy dowiedział się, że chcemy zwiedzić Budapeszt...zaofiarował nam swoją pomoc. Oczywiście przystaliśmy na to z wielką ochotą.

    Umówiliśmy się z nim na popołudnie. Nie mogliśmy lepiej trafić. Opowiadał nam o mieście po polsku, jeździł z nami i pokazał co ważniejsze miejsca. Posiadał sporą wiedzę historyczną. Gdy go zapytałam, czemu nie pracuje jako przewodnik polskich wycieczek, przyznał, że nie ma wystarczającego wykształcenia. Pracował jako murarz, uczył się zaocznie i zakładał, że gdy będzie miał maturę, to spróbuje. Zdumiewała nas tym bardziej  jego wiedza i jak się okazuje, znajomość jeszcze innych języków. Szczerze go podziwialiśmy i jego bezinteresownie okazaną nam pomoc. Tylko dzięki niemu, udało nam się tak wiele w Budapeszcie zobaczyć. Gdy zapytaliśmy co możemy dla niego zrobić, przyznał że bardzo lubi naszą piosenkarkę, nie pamiętam już którą i chciałby mieć jej płytę. Wysłaliśmy mu ją natychmiast po przyjeździe do Krakowa. Niestety nie podtrzymaliśmy i tej znajomości.

    W pociągu do Polski podróżowała z nami para młodych Węgrów. Jechali na wakacje do Polski. Nawiązaliśmy rozmowę (w języku niemieckim) i sympatycznie upłynął nam czas. Nie wiem, czy oni byli tak mili, czy też udzieliła nam się potrzeba niesienia bezinteresownej pomocy, której tak wiele sami w tej podróży doświadczyliśmy, że zaproponowaliśmy im podróż do Sandomierza i gościnę w naszym domu. A przedtem załatwiłam im bezpłatny nocleg w moim akademiku. Tak więc razem pojechaliśmy do Sandomierza, a dopiero stamtąd pojechali dalej, do Warszawy. Oczywiście wcześniej zwiedzając nasze piękne miasto.

    Pamiętając, jeszcze na gorąco, jak należy się liczyć z każdym groszem, będąc w innym kraju,  zaopatrzyliśmy ich w polskie pieniądze, mówiąc, że kiedyś nam oddadzą.. Myślę, że to było to trochę tak, jakby spłacanie długu, zaciągniętego u tych innych poznanych w drodze.

    Niestety i z nimi również kontaktu nie podtrzymaliśmy. Może dlatego, że około osiem miesięcy później zmieniliśmy miejsce zamieszkania, a może dlatego, że dziewięć miesięcy po naszym ślubie przyszła na świat nasza córka Dominika i nasze życie przestało już być takie beztroskie.

    Gdy myślę o tej podróży, to poza splotem niezwykłych wydarzeń, które ją znacznie urozmaiciły i szczęśliwie się zakończyły, wspominam radość towarzyszącą pobytowi w Bułgarii.

    Chyba już nigdy potem nie cieszyło mnie tak bardzo ciepłe morze, wspaniałe dojrzałe brzoskwinie .....  To była prawdziwa radość życia młodych, szczęśliwych, zakochanych,  jeszcze beztroskich ludzi.

   I na tym zapewne, polegało szczęście młodej pary w tej podróży poślubnej.  

 

Wspominała i wspomnienia spisała:

Elżbieta Żak

 

Foto:-autorka
Przedruk za zgodą wydawcy- „Zew natury”

 

 

OSTATNIE ARTYKUŁY: