Przygoda z Naturą

PODRÓŻ DO SZWAJCARII - KONTRASTY

    W szczególności utkwiły mi w pamięci te podróże, które pokazywały ogromne różnice światów: tamtego zachodniego - normalnego, jak mogę dziś ocenić i naszego pełnego niewygód, trudów.
Tych trudów na codzień się nie dostrzegało, tak było, i była to jakaś nasza normalność, w której żyliśmy przecież całe lata.
   W kwietniu 1987 roku wyjechałam służbowo do Szwajcarii. Był to wyjazd związany z planowanym zakupem analizatora rentgenowskiego, urządzenia do szybkich analiz chemicznych szkła i surowców do jego produkcji. Jechaliśmy, razem z kolegą, do zakładu firmy ARL, znajdującego się w Ecublens k. Lozanny. Była to moja pierwsza podróż służbowa za żelazną kurtynę i cieszyłam się ogromnie.
   W tamtą stronę mieliśmy zaplanowany lot z Warszawy do Genewy, z powrotem samolot z Zurichu do Warszawy.
Pierwsza niemiła niespodzianka spotkała nas na lotnisku. Okazało się, że nie mamy kart przekroczenia granicy. Ktoś, kto przygotowywał nasz wyjazd, a była to osoba ze zjednoczenia w Warszawie, nie wyposażyła nas w ten, jak się okazało, niezwykle ważny dokument.
   01-Autorka-w firmie ARL podczas pobytu w SzwajcariiGdy odeszliśmy z kwitkiem od okienka odpraw paszportowych, zaczęliśmy przeszukiwać bardzo nerwowo papiery, jednak na darmo. Była niedziela, więc nie można było zadzwonić do zakładu, ani cokolwiek załatwić. Oczyma wyobraźni widziałam nasz powrót do domu i pełne triumfu miny tych, którzy nam tego wyjazdu zazdrościli.
   Mimo, że przepełniało mnie uczucie prawdziwej klęski, nie straciłam jednak zimnej krwi. Szukałam gorączkowo rozwiązania. I nagle wzrok mój padł na stanowisko odpraw dla pracowników LOTU oraz dyplomatów. Było tam pusto, była więc szansa, że ktoś nas tam wysłucha i może nam coś poradzi. Jak się okazało, nie można było trafić lepiej. Wprawdzie niechętnie, sprawdzając wnikliwie nasze delegacje i wypytując o różne szczegóły, dano nam puste formularze do wypełnienia. Pamiętam, jak bardzo baliśmy się w trakcie wypełniania, że się pomylimy! A jeśli nie dadzą nam drugiej szansy? – wszystko było możliwe.
   Gdy wreszcie poszliśmy do odprawy ze wszystkimi potrzebnymi dokumentami, okazało się, że uzyskanie kart na tym właśnie stanowisku było czymś prawie oczywistym. Ale nikt nie raczył nam tego podpowiedzieć. Z ogromnym uczuciem ulgi znaleźliśmy się w samolocie. Dalej już było bez przygód.
   W Genewie na lotnisku na nas oczekiwano, przejechaliśmy do Lozanny, gdzie mieliśmy zarezerwowany hotel.
Samego pobytu nie będę szczegółowo opisywać.
Na szczęście, mimo, że program realizowany w zakładzie w Ecublens był dosyć obszerny mieliśmy trochę czasu na poznanie tego fascynującego kraju.
   Mieszkaliśmy w hotelu usytuowanym w centrum Lozanny, więc mogliśmy codziennie podczas spacerów podziwiać i poznawać to piękne miasto z jego zabytkami, jak również zachwycać się jego malowniczym położeniem. Przemierzając strome, wąskie uliczki zbiegające w kierunku Jeziora Genewskiego, podziwialiśmy otaczające miasto majestatyczne Alpy.
   Podczas całego pobytu oglądałam z ogromną ciekawością wszystko, chłonęłam jak prawdziwa gąbka. Wspaniały, zadbany kraj! Cóż za widoki!.
   To bezpośrednie sąsiedztwo Alp i Jeziora Genewskiego, z położonymi nad nim takimi miastami, jak Genewa, Lozanna, Montreux.
  Fascynujący XIII-wieczny zamek Chillon, jeden z najlepiej zachowanych średniowiecznych zamków w Europie, zbudowany na cyplu oblanym z trzech stron wodami jeziora, a dosłownie nad nim przebiegająca supernowoczesna autostrada, posadowiona na zboczu gór, podtrzymywana potężnymi słupami.
   To były miejsca, które prawdziwie mnie zachwyciły i do których chciałam kiedyś wrócić, co mi się zresztą udało. Byłam tam później jeszcze dwukrotnie, raz służbowo, a raz prywatnie razem z mężem i dziećmi.
   Wówczas nie tylko oglądałam i podziwiałam urodę tego kraju, ale również infrastrukturę, samochody, wystawy, reklamy, ubiór mieszkańców.... Bardzo elegancki hotel, szwedzkie śniadania. To wszystko było dla mnie nowe,02-Gmach World Intellectual Property Organization w Genewie zupełnie jak w bajce.
   Dlatego zapewne utkwiły mi w pamięci na pozór mało ważne drobiazgi: czekoladki zostawiane codziennie na poduszce w hotelu, bukieciki z kaczeńców na stolikach w hotelowej restauracji, pełnej kryształowych luster, kelnerka podchodząca ze srebrnymi dzbanuszkami i pytająca śpiewnie z francuskim akcentem - tee or kofee? - I pewna wycieczka starszych pań z Niemiec, której przyglądałam się z zainteresowaniem (choć dyskretnie), aby zobaczyć.....co jedzą na śniadanie.
   Oglądałam ten inny świat z ogromną ciekawością i w większości z zachwytem. Łazienki w firmie - piękne płytki, krany, kolorowa, pachnąca woda w spłuczkach, mięciutki papier toaletowy.., stołówka zakładowa ( to określenie wcale tu nie pasuje ), z dużym wyborem smakowitych dań...
   Nie, nie przychodziło mi nawet na myśl, że tak może być też kiedyś u nas, trudno było nawet o tym marzyć. Przecież u nas wówczas brakowało wszystkiego, nawet najordynarniejszego papieru toaletowego!
   A będąc w Szwajcarii, byliśmy przecież w jednym z najzamożniejszych państw Europy, czy nawet świata.
Codzienne kolacje, w coraz to innych restauracjach pozwoliły nam pokosztować wielu tamtejszych specjałów, niektórych przyrządzanych dla nas w bezpośrednim sąsiedztwie, obok stolików. Po raz pierwszy w życiu jadłam wówczas ślimaki, owoce morza i wiele innych egzotycznych potraw, popijając to dobrym winem.. Tak, chciałam popróbować wszystkiego, co u nas było absolutnie nieosiągalne.
   Bardzo wielkie wrażenie zrobiło na mnie podróżowanie po tym kraju, w szczególności sama jakość  podróżowania.
Do Genewy, w ramach zorganizowanej dla nas wycieczki, pojechaliśmy pociągiem. Pamiętam spostrzeżenie, jakie wówczas poczyniłam. Mimo, że pociąg był prawie pusty, to, gdy dojeżdżaliśmy do celu, nasza grupa tkwiła już przy wyjściu, mimo że jeszcze do przejechania było kilka przystanków. To było takie nasze polskie przyzwyczajenie - u nas przecież trzeba było z dużym wyprzedzeniem szykować się do wysiadania, w razie tłoku mogło się wyjście z pociągu nie udać.
   03-Zamek Chillon nad Jeziorem GenewskimDruga podróż pociągiem była znacznie dłuższa, jechaliśmy z Lozanny do Zurychu, bezpośrednio na lotnisko, z którego odlatywał nasz samolot do Polski. Pociąg wręcz sterylnie czysty, z ogromnymi, błyszczącymi czystością szybami, przejeżdżał przez przepiękne zakątki Szwajcarii. Chłonęliśmy łakomie i podziwialiśmy przepiękne, ciągle się zmieniające widoki Alp i malowniczo położonych u ich podnóża miejscowości.
   Pociąg jechał równo, bez drgań. Przywiezioną przez obsługę na wózku kawę, można było spokojnie postawić na stoliczku, bez obaw o jej rozlanie. Byłam zdumiona, jak to możliwe. Okazuje się, że pociągi osobowe i towarowe mają odrębne tory i to pozwala na zapewnienie pociągom pasażerskim takiego komfortu jazdy.
   Pociąg posiadał masę różnych udogodnień. Samoistnie zamykały się wewnętrzne drzwi - próbowałam je oczywiście sama zamknąć i je szarpałam. Woda z kranu w toalecie leciała, gdy się podstawiło dłonie – należało na to wpaść, nigdzie nie było żadnych kurków. To wszystko zachwycało, ale też trochę stresowało, w obawie przed....kompromitacją. Z głośników nadawane były zapowiedzi kolejnych stacji, jakaś muzyka. W zależności, w jakiej byliśmy strefie, najpierw słychać było język francuski, następnie niemiecki. Podobnie odbyły się dwie odrębne kontrole biletów, przez francusko i niemiecko- języczną obsługę.
   Na dworcu, na peronie czekała dostateczna ilość wózków, tak więc każdy z nas bez problemów i nadmiernego wysiłku mógł poruszać się ze swoim bagażem. Okazało się, że dworzec kolejowy jest na pierwszym poziomie, natomiast sala odlotów samolotowych powyżej – na poziomie drugim. Jednym słowem, czekało nas bardzo proste przemieszczenie się, przy pomocy schodów ruchomych. Tym prostsze, że gdy wjeżdżało się wózkiem bagażowym na schody, wózek automatycznie przypinał się do nich. Było oczywiście trochę stresu, czy się to uda. Podglądaliśmy, jak to robią ,,inni zorientowani’’. Wszystko niezwykle proste, logiczne, obliczone na ułatwienie pasażerom podróży. W hali lotniska przykuwała uwagę, bardzo licznie rozstawiona, ochrona antyterrorystyczna, wyposażona w imponującą z wyglądu broń. Nigdy później nie spotkałam się z ochroną lotniska w takim wymiarze.
   Następnie odlot i szybko znaleźliśmy się w kraju. Było przed czwartą po południu, więc miałam nadzieję, że złapię pociąg do Sandomierza. Następny był dopiero w nocy. Tym bardziej stresował mnie bałagan panujący na lotnisku, na Okęciu. Żadnego wózka - trzeba było walizkę i torbę podręczną dźwigać, ewentualnie w kolejce przesuwać nogą. Złapałam na szczęście jakąś okazyjną,,lewą’’ taryfę - unikając stania w długiej kolejce. Dorabiający sobie mężczyzna próbował to wykorzystać, zdzierając ze mnie skórę. Najważniejsze jednak, że była nadzieja na złapanie pociągu. I udało się!
   Z wielkim trudem wsiadłam do pociągu. Panował ogromny ścisk. No tak, była to sobota. Ale jechałam do domu! Wprawdzie stałam w przedsionku, nie mogąc ruszyć ani ręką ani nogą, a mój bagaż był deptany przez współpasażerów. W toalecie siedzieli jacyś ludzie, obok mnie stała kobieta w zaawansowanej ciąży, tuż obok jacyś rozpoczynali picie wódki,,z gwinta’’.
   - Boże, gdzie ja się znalazłam i to w tak krótkim czasie – myślałam, prawie z rozpaczą. Jeszcze miałam przed oczyma elegancję i wygodę podróży z tego samego bądź, co bądź dnia.
   - Jak ja to wytrzymam - czekała mnie kilkugodzinna podróż do Sandomierza, a już zaczynały mi doskwierać buty na wysokim obcasie i to w dodatku kozaki. Był to dopiero kwiecień i ubrana byłam ciepło, zdecydowanie za ciepło, jak na ten tłok w pociągu.
Zaczęłam rozpaczliwie szukać wyjścia z tej sytuacji. Ten spędzony w luksusie tydzień bardzo mnie,,rozkleił”, pozbawił mnie poczucia polskiego realizmu.
   - Zejdź na ziemię, weź się w garść – myślałam, bo prawie chciało mi się płakać. Najpierw, jakoś, udało mi się otworzyć torbę i wyciągnąć trepki. Gdy je wreszcie z trudem włożyłam na nogi, odetchnęłam z prawdziwą ulgą. Wprawdzie do mojego poniewieranego bagażu, który nieustannie musiałam pilnować, doszły kozaki, leżące luzem na podłodze, ale mniejsza o nie.
   Odzyskiwałam pomału siły i energię do działania. Gdy pojawił się konduktor, przede wszystkim wskazałam mu kobietę w ciąży, prosząc, aby przynajmniej nad nią się zlitował. Wprawdzie konduktor mocno się wykręcał, ale w końcu znalazł dla niej miejsce. Powstały niewielki luz natychmiast wykorzystałam, aby kolejno wynieść swoje04-Katedra w Lozannie w Szajcarii bagaże do sąsiedniego wagonu - pierwszej klasy. Tam przy pomocy uprzejmych panów, umieściłam je na półkach, w jakimś przedziale. Odetchnęłam z,,drugą ulgą”. Czułam się coraz pewniej i gdy przyszedł znowu konduktor, poprosiłam go tym razem, aby znalazł mi miejsce w pierwszej klasie, dając mu oczywiście do zrozumienia, że się,,odwdzięczę”. Po niedługim czasie, przyszedł mi powiedzieć, że będę miała miejsce od Radomia - ktoś wysiada.
   Już wiedziałam, że wytrzymam. W Radomiu szybko, szczęśliwa, zajęłam miejsce siedzące, przeniosłam bagaże - przy pomocy następnych miłych panów. Dalsza podróż upływała mi już wygodnie i szybko, ponieważ w przedziale toczyły się bardzo zajmujące dyskusje. Wszczął je młody, nawiedzony wręcz człowiek, wracający z Londynu. Otóż uważał, że jedynym sposobem naprawienia świata, poprzez szanowanie życia ludzkiego, jest uczestnictwo mężczyzn przy porodach - narodzinach ich dzieci. Na ten temat wiózł masę książek w plecaku. Ponieważ tak się złożyło, że w przedziale jechała doświadczona położna, ze swoim synem studentem medycyny - studiującym w Odessie, więc dyskusja była więcej niż ożywiona....
   Pan konduktor przyszedł po dopłatę za pierwszą klasę, w ostatniej chwili. Oczywiście nie bawił się w żadne wypisywanie kwitów. Za to, wysiadłam z pociągu bardzo wygodnie i elegancko. Pan konduktor osobiście wyniósł z wagonu na peron moje bagaże i miło mnie pożegnał.
   Jeszcze czekała mnie przeprawa z automatem telefonicznym - przy próbach zadzwonienia do domu, połykał kolejno wszystkie monety i zostałam bez drobnych pieniędzy. Ale, i z tym sobie poradziłam. Dzwoniłam już bez monet i przy kolejnych sekundowych łączeniach przekazywałam fragmenty informacji: jestem..., czekam.., dworzec PKP..., nie w Tarnobrzegu!, - w Sandomierzu!
   Oczywiście przyjechał po mnie mąż i wreszcie w domu mogłam odetchnąć z ulgą kolejny raz.


Wspominała; Elżbieta Żak
Fotografie: autorka

 

 

 

OSTATNIE ARTYKUŁY: