Pewne fakty dla mnie samej po latach wydają się absurdalne, mało
prawdopodobne, co najmniej dziwaczne.
Bo jak można było, np. zlikwidować w pełni lata pociąg popołudniowo-
wieczorny z Warszawy do Przemyśla, Zagórza, w każdym razie jadący przez
Sandomierz?
Było to lato 1979 roku.
Pojechałam służbowo do Warszawy, na jakąś konferencję w Instytucie Szkła i Ceramiki, która niestety późno się rozpoczynała. Nie martwiło mnie to zupełnie, bo przecież mogłam porobić zakupy przed tym posiedzeniem i bezpośrednio z Instytutu jechać na dworzec i wrócić do domu
,, przed nocą’’, tak jak się umówiłam z opiekunką dzieci. Nie broniłam się przed wyjazdami tego typu, chociaż mogłam - miałam przecież małe dzieci, a Marcin nie skończył wówczas nawet roku. Na dodatek mój mąż był zagranicą i do pomocy miałam dochodzące, najczęściej ,,ubłagane’’ niańki. Nie broniłam się z wielu powodów, i zawodowych i prywatnych. Dominującym jednak wydaje mi się była możliwość zrobienia zakupów w stolicy, która wówczas w porównaniu z Sandomierzem była bardzo dobrze zaopatrzona.
- Ale ja na noc z dziećmi nie zostanę, proszę absolutnie wrócić przed nocą - zapowiedziała mi opiekunka, starsza dystyngowana pani, która jedynie czasowo, przez okres wakacji, zgodziła się pomóc przy dzieciach. Dźwięczały mi w uszach te słowa niejednokrotnie podczas podróży powrotnej do domu. Liczyłam na pociąg około piątej po południu, który był ,,od zawsze’’, i jakież było moje zdumienie, niedowierzanie, że go jednak nie ma. Następny odjeżdżał o dziewiątej, czy dziesiątej wieczorem.
Na autobus nie mogłam już liczyć, ostatni odjeżdżał jakoś równo z pociągiem też około piątej. Zupełna klęska.
Spróbuję złapać okazję – zdecydowałam. Podjechałam na trasę wylotową w kierunku Sandomierza. Niestety okazało się, że się do tego zupełnie nie nadaję: wypatrując rejestracji z naszego terenu, zdecydowanie za późno dostrzegałam te właściwe samochody. Za to uparcie zaczął krążyć jakiś osobowy samochód, którego kierowca koniecznie chciał mnie podwieźć do....Grójca. To przesądziło o wycofaniu się z pomysłu jazdy okazją- wyobraźnia zaczęła podsuwać mi różne okropne obrazki zakończenia podróży, w szczególności przypomniała mi się autostopowiczka, którą wsiadła w Iłży, i którą znaleziono w pobliskich lasach z kilkunastoma ranami kłutymi nożem...
Wróciłam więc na dworzec z myślą o kupieniu biletu na ten późniejszy pociąg. A tam ku mojej niesłychanej radości usłyszałam:- ,,Pociąg kolonijny do Przemyśla przez Radom,. ...Sandomierz... jest podstawiony przy peronie...’’ Poczułam się jakbym wygrała na loterii niezwykły los. Przepełniona uczuciem szczęścia dopadłam do konduktora, który odesłał mnie do kierownika pociągu. – No, wie pani, nie mamy w planach zatrzymania pociągu w Sandomierzu - .
Argument, w formie pieniędzy, zadziałał. - No dobrze - staniemy, tylko proszę pilnować kiedy wysiąść - .
Rozlokowałam się we wskazanym pustym przedziale, niestety za chwilę okazało się, że mam współpasażera. Młody mężczyzna swoim zachowaniem wyraźnie mnie zaniepokoił. Zaczął zachowywać się dwuznacznie, a to niby niechcący otarł się o mnie, a to zagadywał prowokacyjnie. Udając, że nic nie zauważyłam, wpadłam na pomysł, jak go zniechęcić. Po prostu zaczęłam wyciągać i oglądać swoje zakupy, komentując przy okazji: - To dla córki, to dla starszego syna, a to dla najmłodszego. Przedstawiłam się w ten sposób jako zdecydowanie dojrzała kobieta, matka trójki dzieci. Poskutkowało natychmiast, bardzo młody człowiek wyciągnął nawet zdjęcie swojego kilkumiesięcznego synka. I dalej, w najlepszej komitywie spędzaliśmy naszą podróż.
A jak ten pociąg jechał! Wlókł się niemiłosiernie, przepuszczał wszystkie inne planowe pociągi. Po kilku godzinach wiedziałam, że dojadę do domu zapewne nie wcześniej niż normalnym pociągiem, ale najważniejszym było, że już jechałam i do domu było coraz bliżej. W Ostrowcu przyszedł konduktor aby mnie obudzić. Już nie spałam
i uspokoiłam go mówiąc, że uważam i Sandomierza nie przegapię. Charakterystyczne dudnienie na moście kolejowym na Wiśle dało mi sygnał aby zbierać się do wyjścia – współtowarzysz podróży zaoferował pomoc w niesieniu bagażu. Gdy pociąg stanął na dworcu okazało się, ku mojemu przerażeniu, że drzwi są zamknięte. Dopadłam więc do drugich, pytając po drodze rozrabiające, mimo nocy, dzieci o konduktora. Niestety i te drzwi były zamknięte, a tymczasem pociąg ruszył! Było jasne - przecież to był pociąg kolonijny i zamknięte drzwi były czymś normalnym.
Gdy pojawił się konduktor, myślałam, że go pobiję. Zaraz po nim zjawił się kierownik pociągu z głupim pytaniem, dlaczego nie wysiadłam. - A jak niby miałam to zrobić? – rzuciłam ze złością. Zrugał więc konduktora, a mnie oświadczył, że następny przystanek będzie w Dębicy.
- Ja muszę być szybko w domu, to wykluczone - prawie krzyczałam. Wobec tego, zanim się
zorientowałam, kierownik pociągu wystawił przez okno latarkę i zaczął nią wymachiwać.
Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, pociąg zaczął hamować i się zatrzymał, całkowicie w szczerym polu. W ciemności widać było jakąś stacyjkę, w odległości może stu metrów. Dotarło do mnie, że zatrzymali pociąg, aby mnie wysadzić. – Wykluczone, tutaj nie wysiądę, jak ja się stąd dostanę do Sandomierza? - byłam prawie przerażona, chciało mi się płakać.
- No to w Dębicy- stwierdził kierownik pociągu.
- O co chodzi, dlaczego miałem się zatrzymać ? - pytanie zadał maszynista pociągu, który przybiegł do naszego wagonu. - Bo ta pani miała wysiąść w Sandomierzu...., teraz nie chce.....
- A gdzie panią urządza? - rzeczowo zapytał maszynista.
- Oczywiście w Tarnobrzegu, stamtąd szybciej się dostanę do Sandomierza, niż z
którejkolwiek małej stacyjki, gdzie pociąg osobowy będzie dopiero rano - wyrzuciłam z siebie jednym tchem. Maszynista popatrzył na zegarek i w pośpiechu pobiegł do lokomotywy - Może zdążymy przed pociągiem pośpiesznym jadącym do Warszawy - spróbuję.
I rzeczywiście, pociąg zaczął pędzić całą parą ( to nie tylko przenośnia- był to jeszcze pociąg parowy), padł zapewne jakiś rekord. W bardzo krótkim czasie znaleźliśmy się w Tarnobrzegu. Gdy pociąg się zatrzymał, zobaczyłam na sąsiednim peronie stojący pociąg, skierowany w drugą stronę, był to właśnie pospieszny do Warszawy!
Drzwi mojego wagonu otworzyły się od tej właśnie strony i zobaczyłam maszynistę, który przybiegł, aby pomóc mi w przesiadce. Nie było to o tyle proste, że tak zejście z jednego jak i wejście do drugiego wymagało pokonania dużej wysokości- nie było to od strony peronów. Złapał energicznie moją torbę, a następnie mnie wpół i zanim się spostrzegłam byłam w drugim pociągu, który zaraz ruszył. Jechałam w drugą stronę!
Wykrzykiwałam słowa podziękowania do maszynisty- byłam prawie oniemiała i jednocześnie zachwycona tym człowiekiem, zdecydowanym i energicznym, który w takim stylu wybawił mnie z opresji. Gdy ochłonęłam zaczęłam rozglądać się za konduktorem - jechałam przecież na gapę, kto mi uwierzy, że jadę z Warszawy! Zaraz jednak był Sandomierz i z uczuciem ogromnej ulgi stanęłam na peronie w moim mieście. Na pasażerów tego pociągu czekał emkaes. Zdałam sobie sprawę, że gdybym nawet wysiadła z pociągu wcześniej, tak jak to było zaplanowane, prawdopodobnie nie miałabym czym się dostać do centrum miasta, miejskie autobusy w nocy kursowały jedynie do pociągów planowych, a o taksówkach nie było co marzyć. Do domu dotarłam gdzieś przed godziną drugą w nocy.
Oczywiście pani opiekunka spała w naszym mieszkaniu, przecież nie miała innego wyjścia, nie mogła zostawić dzieci samych i........ wszystko dobrze się skończyło.
Wspominała:
Elżbieta Żak
Foto-Ze zbiorów rodzinnych autorki