Grudzień 1970 roku został odnotowany przez
historię. Burzliwe wydarzenia w kraju oraz ostra zima nie sprzyjały
podróżowaniu. Ale ja postanowiłam zbliżające się święta Bożego
Narodzenia i Nowy Rok spędzić z mężem, który pracował w Niemieckiej
Republice Demokratycznej. Stefan, jako inżynier górnik, był tam na
kontrakcie, w kopalni soli potasowej w Bernburgu.
Zupełnie nie obawiałam się trudów podróży mimo, że byłam w
piątym miesiącu ciąży. Czułam się całkiem dobrze, prowadziłam bardzo
aktywny tryb życia, będąc na ostatnim roku studiów. Ponadto uspakajał
mnie fakt, że znaczną część podróży miałam przejechać w wagonie
sypialnym.
Przed
wyjazdem do Stefana pojechałam jeszcze na kilka dni do domu. Tak
więc moja podróż rozpoczynała się już w Sandomierzu. Z Krakowa miałam
pociąg jadący do Berlina - ten z miejscem sypialnym. W Berlinie miałam
się przesiąść na pociąg do Magdeburga. Tam miał czekać na mnie mąż.
Ostatni odcinek drogi do Bernburga mieliśmy już jechać razem. Wszystko
wydawało się proste i klarowne. Niepokoił mnie trochę brak listu od
Stefana, na który czekałam, listu, który miał też podpowiedzieć, co
powinnam zabrać. Łączności telefonicznej nie mieliśmy żadnej.
Wyruszyłam na kilka dni przed świętami. Zmęczyła mnie
kilkugodzinna jazda autobusem z Sandomierza do Krakowa, więc byłam
zadowolona, że mogę odpocząć w swoim pokoju w akademiku - w ,,Babilonie”.
Miałam kilka godzin czasu do odjazdu pociągu, nieopatrznie postanowiłam
się zdrzemnąć.
Akademik był przed świętami wyludniony, panowała w nim cisza,
usnęłam mocnym snem. Gdy się obudziłam, z przerażeniem stwierdziłam, że
do odjazdu pociągu została mi niecała godzina. Z miasteczka studenckiego
do najbliższego tramwaju, czy autobusu był kawałek drogi. O taksówce nie
było co marzyć. Nie było wyjścia, złapałam mój bagaż i chcąc nie chcąc,
zataszczyłam go na najbliższy przystanek, na szczęście tramwaj zaraz
nadjechał. Wlókł się za to niemiłosiernie, jak to tramwaj. Obserwowałam
tarczę zegarka, czas się kurczył niemiłosiernie. Prawie już zwątpiłam,
czy zdążę.
Zdążyłam w ostatniej chwili! Wsiadłam w najbliższy wagon i
pociąg ruszył. Miałam wrażenie, że resztką sił przedzierałam się przez
pociąg do mojego wagonu. Ale byłam szczęśliwa, że się udało. Byłam też,
potwornie zmęczona i dopiero wówczas ogarnęły mnie wątpliwości, czy
powinnam była narażać swoje dziecko. Ogarnął mnie strach, czy nie
wystąpią jakieś komplikacje. Położyłam się zaraz i natychmiast zasnęłam.
Obudziłam się na chwilkę, gdy ktoś dosiadł się do mojego
przedziału w Katowicach. Spałam do samej granicy i myślę, że ten sen był
dla mnie zbawczy. Obudziłam się wypoczęta i w miarę spokojna o zdrowie
dziecka i swoje.
Dalsza podróż w tamtą stronę przebiegała bez żadnych
komplikacji. W Magdeburgu czekał na mnie Stefan. Nie wiedział dokładnie
kiedy przyjadę, wyjeżdżał po mnie kolejny dzień.
Cóż to była za ulga, znaleźć się pod jego opieką! Szczęśliwi
znaleźliśmy się w jego mieszkaniu, gdzie czekała na ubranie, choinka.
Trochę ze zdumieniem i pewną podejrzliwością zareagowałam na podwójne
małżeńskie łóżko. Okazało się, że tak przygotowali mieszkanie mojemu
mężowi Niemcy, gdy dowiedzieli się o moim przyjeździe.
Zresztą, przez cały tam pobyt, na każdym kroku, doświadczałam
zdumiewających przykładów wielkiej zapobiegliwości, pracowitości i
porządku. Czasem były to drobiazgi, jak choćby, wystawiona miotła/
szczotka, którą każdy kto wchodził do klatki schodowej, mógł dokładnie
usunąć śnieg ze swojego ubrania i butów. Nawiasem mówiąc, na klatce
schodowej panował idealny porządek, lśniła i pachniała czystością. Dbali
o to mieszkańcy, którzy pełnili tygodniowe dyżury, a kto aktualnie
dyżurował pokazywała strzałka na wielkiej okrągłej tarczy z
umieszczonymi tam nazwiskami mieszkańców.
W naszym mieszkaniu panował też idealny porządek, a Niemce,
która na co dzień dbała o mieszkanie, daliśmy na wszystkie dni do świąt
i oczywiście święta, wolne. Teraz musieliśmy zatroszczyć się o zakupy i
przygotowanie potraw na wigilię i Boże Narodzenie. Stefan był trochę
rozczarowany, że nie przywiozłam herbaty, ja zresztą też, gdy zobaczyłam,
że w sklepach były tylko ziołowe. Okazało się, że dawno wysłał list, w
którym prosił o herbatę i inne rzeczy, niestety listu nie otrzymałam.
Niewątpliwie miała na to wpływ sytuacja panująca w kraju.
Za to innych towarów było w bród, co nie znaczy, że nie
mieliśmy problemów ze zgromadzeniem wiktuałów na typowe dla nas potrawy
wigilijne. Szukałam np. bezskutecznie czerwonego barszczu. Przyglądałam
się przy okazji, z ciekawością, co Niemcy kupują na święta. Całymi
transporterkami brali piwo i ...mleko.
Wreszcie nadeszła wigilia. Może i trochę inne niż w kraju
były tam nasze potrawy, ale był przywieziony z Polski opłatek, była
ubrana choinka, a przede wszystkim był cudowny świąteczny nastrój.
Myślami byliśmy również z bliskimi w kraju, dla mnie były to
pierwsze święta Bożego Narodzenia spędzane bez rodziców i braci.
W Boże Narodzenie wybraliśmy się na mszę do kościoła
katolickiego. W Bernburgu jest dużo kościołów, ale katolicki chyba jeden.
Szukając kościoła, przy okazji z wielką przyjemnością oglądaliśmy to
piękne stare miasto, przybrane w odświętną zimową, śnieżną szatę.
Okres świąteczny uczciliśmy również pójściem do opery. Nie
rozumiałam wprawdzie słów, ale muzyka była piękna, wychodziliśmy w
podniosłych nastrojach. Zwiedzaliśmy też miasto.
Bernburg,
liczący ok. 35 tysięcy mieszkańców, położony jest na południe od
Magdeburga, nad rzeką Soława, u ujścia rzeki Wipper. Wówczas miasto
znajdowało się w NRD, obecnie znajduje się w środkowej części Niemiec, w
kraju związkowym Saksonia-Anhalt. Historyczne, stare miasto, które prawa
miejskie otrzymało w XII w., pełne jest cennych, interesujących zabytków.
W szczególności przykuwają uwagę: wysoko położony nad rzeką okazały
zamek (XII-XVIII w.) - rezydencja książąt w okresie księstwa
Anhalt-Bernburg, liczne gotyckie kościoły, zabytkowy szpital, ratusz i
wiele innych starych budowli.
Spędzaliśmy dużo czasu na spacerach, mimo sporego mrozu. Ze
zdumieniem przyglądałam się maleństwom w głębokich wózkach, których było
bardzo dużo na ulicach, pod sklepami, a nawet pozostawionych na
trawnikach, pod oknami bloków. W Polsce przy takim mrozie nie widywało
się raczej na ulicy maleńkich dzieci. Z zazdrością patrzyłam na ubiory
dziecięce w sklepach, w Polsce można było o takich jedynie marzyć.
Oczywiście nie mogliśmy się powstrzymać i kupiliśmy ich sporo dla
naszego, mającego się urodzić dziecka. Wprawdzie wywożenie ubranek
dziecięcych z NRD było wówczas zakazane, ale liczyłam, że ze względu na
mój stan, będą patrzeć na granicy ,,przez palce”. Między innymi
kupiliśmy piękny śpiwór z futrem jagnięcym w środku, a tkaniną odporną
na zamoczenie z wierzchu. Nawiasem mówiąc, śpiwór ten służył jeszcze
długo – całej trójce naszych dzieci.
Jednym słowem, poznawanie miasta, a raczej, na bazie miasta,
tamtych Niemiec było dosyć wszechstronne. W większości, wszystko mi się
podobało, nie doświadczyłam ani jednego takiego przykładu, który
pamiętałabym później z przykrością. Często się nad tym zastanawiałam,
gdy słyszałam o traktowaniu Polaków w NRD. Myślę, że to tyczyło w
późniejszym okresie terenów bliższych granicy, gdzie przyjeżdżało bardzo
wielu Polaków, w większości w celach handlowych.
Czas mojego pobytu minął, niestety nadspodziewanie szybko.
Zaraz po Nowym Roku szykowałam się do powrotu. I tu, przez
niedoinformowanie, popełniliśmy trochę istotnych błędów. Okazało się, że
w soboty, a w nią rozpoczęłam podróż, nie kursują wszystkie pociągi!
Ponieważ Stefan odwiózł mnie do Magdeburga, szkoda się było
cofać, ruszyłam dalej. Nie mogliśmy przecież przewidzieć, jak bardzo
skomplikowana będzie dalsza moja droga. Z Magdeburga miałam pociąg do
Berlina, ale z przesiadką w Brandenburgu. W ten sposób nie złapałam
pociągu do Krakowa, na który bardzo liczyłam, bo miał wagony sypialne.
W Berlinie, gdzie znalazłam się w środku nocy, okazało się,
że mam pociąg do Gerlitz rano, czyli za kilka godzin. Ponieważ na dworcu,
na który przyjechałam z Brandenburga, nie było restauracji, ani
porządnej poczekalni, pojechałam na drugi berliński dworzec, gdzie
mogłam przy ciepłej herbacie cierpliwie wytracać wolno mijający czas.
Rozmyślałam przy okazji o młodzieńcu, który pospieszył mi z pomocą: w
pociągu w Branderburgu pomógł mi zdjąć z półki bagaż i nie tylko wyniósł
z pociągu, ale niósł mi go aż na dworzec. Doprawdy było to bardzo
budujące, zastanawiałam się czy to sprawa wychowania młodzieży w
szacunku dla kobiet ciężarnych, czy po prostu szczęśliwie trafiłam.
Każda okazana mi pomoc w tamtej mojej sytuacji była dla mnie bardzo
cenna.
Czas w restauracji, mimo obaw, minął mi dosyć przyjemnie,
ponieważ podjęłam rozmowę z Niemcami, którzy liczną grupą wracali z
wycieczki samolotowej do Moskwy. Byłam mile zaskoczona swoim niemieckim,
uprzytomniłam sobie, jakie zrobiłam postępy przez te raptem kilkanaście
dni (niemieckiego uczyłam się w szkole średniej i na studiach, ale nie
miałam praktyki ).
Z nastaniem ranka trzeba było opuścić ciepły dworzec i
przejechać na ten z moim pociągiem. Z pomocą w niesieniu bagażu
pospieszyła mi Niemka - starsza pani, która obserwowała mnie od jakiegoś
czasu. Byłam prawdziwie zażenowana, gdy nie pozwoliła mi nawet pomagać w
jego niesieniu. Towarzyszy jej równie starszy mężczyzna, który niósł
ich bagaż. Byłam jej bardzo wdzięczna, przejechane już kilometry i
nieprzespana noc już dawały mi się we znaki, a walizka, niestety była
dosyć ciężka (i nie była na kółkach - tak, jak to jest teraz powszechne).
Okazało się, że w pociągu jest bardzo zimno - sądzę, że nie
dawano rady go ogrzać. Były wówczas rekordowe mrozy. W Gerlitz
zanotowano rano – 31 stopni C ! A ja tam właśnie jechałam. Czułam, że
kostnieję z zimna, nie pomagało ruszanie się po pociągu, co najgorsze
nie można było niczego ciepłego się napić. Ale pomału zbliżałam się do
miejsca, gdzie łapałam następny pociąg, jadący z Lipska do Przemyśla,
przez Kraków.
Wówczas moi starsi opiekunowie, którzy jechali jeden
przystanek za Gerlitz, zaproponowali mi, abym pojechała do nich i tam
odpoczęła przed dalszą podróżą! Musiałam wyglądać niepokojąco w swoim
stanie. Wysiadając z pociągu, żegnałam się ze wzruszeniem z moimi
opiekunami, a starszą panią wyściskałam ze łzami w oczach. Przepełniała
mnie wdzięczność za ich ogromną troskę i życzliwość.
Pamiętam, jak na peronie zaatakował mnie mróz – na mojej
twarzy natychmiast zamarzała para wodna. Gdy wreszcie dowlokłam się do
restauracji kolejowej i będąc wśród tłumu ludzi, udało mi się coś
zamówić do jedzenia i picia, byłam prawie szczęśliwa i za chwilę bardzo
nieszczęśliwa, gdy okazało się, że niestety nie zdążę ani zjeść, ani się
napić. Pocieszał mnie jedynie fakt, że to będzie już ostatni odcinek
mojej podróży, że mam miejsce siedzące, i że może coś dostanę do picia w
pociągu.
Rzeczywiście
mogłam się napić, niestety jedynie....piwa, które roznosili po pociągu.
O dostaniu się do wagonu restauracyjnego nie było mowy, na korytarzach
stało mnóstwo osób. Nie mając wyjścia, wypiłam powoli jedno zimne piwo.
W walizce miałam jakieś owoce cytrusowe, o których uparcie rozmyślałam,
ale zupełnie nie było warunków, aby bagaż otworzyć. Sytuacja
dramatycznie się pogorszyła, gdy we Wrocławiu ludzie wchodzili do
pociągu.....oknami. Skończyły się ferie i stąd był ten straszny tłok.
W naszym przedziale musieliśmy się ścieśnić, nie
siedzieliśmy już normalnie po cztery, ale po pięć osób. Co najgorsze,
część osób zaczęła palić, nie zważając, że nie ma możliwości żadnego
wietrzenia i, że niepalący podnosili protest. Okna były tak zamarznięte,
że kudły mojego futrzanego kożuchowego kołnierza, który wisiał przy
oknie, przymarzły do szyby. Swoją drogą, kożuch był w tej podróży
nieoceniony. Wtulona w niego, jechałam w pół letargu. Jakby tej biedy
było mało pociąg koło Katowic stanął – usuwano skutki jakiejś katastrofy.
I tak staliśmy kilka godzin!
Gdy znalazłam się wreszcie w Krakowie był bardzo późny
wieczór. Na postoju taksówek stała niemiłosiernie długa kolejka. Nie
miałam odwagi i siły by próbować dostać się do taksówki poza kolejką.
Znalazłam na szczęście kogoś znajomego z mojego akademika, który był
całkiem blisko i w ten sposób zakończyła się moja szalona podróż
powrotna.
Policzyłam - w podróży byłam 36 godzin! Czułam się bardzo
dziwnie, jak w letargu. I to nawet po odespaniu, przez tydzień chodziłam
na wpół obecna. Nic mnie nie bolało i na szczęście nie wystąpiły żadne
komplikacje. Wiem, że dużo ryzykowałam, szczególnie gdy patrzę na moją
wspaniałą córkę Dominikę, z którą wówczas doświadczyłam tej niesłychanie
trudnej podróży.
Wspominała:
Elżbieta Żak
Foto-Ze zbiorów rodzinnych autorki